Translate

czwartek, 28 stycznia 2016

Stefan Chwin, „Hanemann”



Tytułowy Hanemann to anatomopatolog z Akademii Gdańskiej (czy jak tam się nazywała ta placówka „za niemców”). 

Powieść zaczyna się od publicznej sekcji zwłok, którą ma on przeprowadzić i na którą czekają studenci medycyny. Analizie ma być poddany trup młodej kobiety, wyłowiony z morza po katastrofie małego spacerowego stateczku kursującego z Nowego Portu do Sopotu. Statek dobija do molo w Jelitkowie i nagle, ni z tego, ni z owego rozpada się na kawałki. Anatomopatolog rozpoznaje, że leżące już na stole zwłoki należą do jego ukochanej, która po pierwsze wcale nie powinna być na tym statku, a po drugie jeszcze przed jego zatonięciem została uduszona, o czym świadczy siny ślad na szyi. W tej sytuacji nie decyduje się na krojenie zwłok, ale opuszcza budynek i na zawsze żegna się ze swoim zawodem. 

Hanemann mieszka w Gdańsku-Oliwie w starej willi przy ulicy Lessingstrasse (obecnie Grottgera, równoległa do Polanki). Wiosną 1945 roku jego sąsiedzi uciekają w panice przed nadchodzącą Armią Czerwoną, on też ma uciekać, ale mu nie wychodzi, tak więc zostaje sam w opustoszałym domu. Potem w miejsce Niemców do willi wprowadzają się Polacy. Hanemann nie wraca do zawodu anatomopatologa, lecz zajmuje się udzielaniem lekcji języka niemieckiego okolicznym polskim dzieciom. Do polskiej rodziny, która mieszka po sąsiedzku wprowadza się ukraińska służąca Hanka, która adoptuje bezdomnego niemego chłopca z bandy „bezprizornych” dzieciaków włóczących się w okolicy dworca. Hanemann porozumiewa się z nim za pomocą języka migowego. Potem razem z Hanką i chłopcem opuszcza dom, w obawie przed UB. 

No, akcja taka sobie. Zapowiadało się dobrze, a potem jakoś wszystko się rozmyło.

Napis na okładce mówi, że to książka roku 1995. Ale kto tak postanowił? Kto dał autorowi nagrodę? Wydawcy nie piszą, a ja nie pamiętam. Pamiętam, że czytałam tę powieść, bo z reguły czytam wszystko o Gdańsku, co tylko mi wpadnie w ręce. Albowiem Gdańsk jest po trosze, „moim” miastem; po wojnie, w latach 1950. mój ojciec mieszkał we Wrzeszczu w pobliżu Jaśkowej Doliny w domu starej Kaszubki i pracował w biurze projektów, a potem do tego Wrzeszcza jeździło się z Bydgoszczy na wakacje „nad morze”, później kilkakrotnie sama pomieszkiwałam w Gdańsku, trochę też tam pracowałam, trochę się uczyłam. Tak więc, w pewnym sensie, emocjonalnie Gdańsk jest „mój”. No i stąd owa lektura książek Chwina 20 lat temu i teraz. Teraz to właściwie ten Chwin wszedł mi w ręce w czasie czyszczenia półek ze zbędnych książek i pewnie, niestety, podzieli los tych niekochanych i skazanych na wypędzenie. 

Położyłam się wczoraj na mojej kanapie i przeczytałam "Hanemanna" na nowo. I doszłam do wniosku, że szkoda by mi ten „Hanemann” zabierał miejsce na półce. Bo jest to książka słaba, a do tego zestarzała się przez te 20 lat, jakie minęły od jej wydania. Ma wprawdzie potężny potencjał, by być ciekawą opowieścią z życia wojennego i powojennego Gdańska, ale autor nie potrafi pisać w sposób trzymający czytelnika w napięciu, woli rozmywać sensacyjną fabułę rozmaitymi poetyzującymi wstawkami, które w moim odczuciu są dość kiepskie. Stosuje np. literacki zabieg wyliczania rzeczowników dla spotęgowania efektów. No, raz, drugi to może i działa na czytelnika, ale lecieć z tym wyliczaniem przez kilka rozdziałów to doprawdy za wiele. Poza tym, autor topi narrację we wszechogarniającej melancholii niczym z obrazów Caspara Davida Friedricha, z których jeden widzimy na okładce tej książki. A ja mam dość własnych kłopotów, by zagłębiać się jeszcze dodatkowo w cudzej melancholii, która zawsze niesie ze sobą niezdrową energię. I dlatego wszelkim literackim smutasom mówię stanowcze NIE! 

Cóż, może są wielbiciele takiej narracji, ale ja do nich nie należę. 

Przy okazji, zwracam uwagę na bardzo zacne wydawnictwo Marabut z Gdańska, które 20 lat temu wydawało znakomite książki z zakresu historii i literatury pięknej, a potem padło. Mam parę jego pozycji kupionych w tamtych czasach w taniej jatce, np. „Historia piekła”, „Historia dzieciństwa” czy „Święta głupców i karnawały”. Wydali też świetne książki o templariuszach i gilotynie, które czytałam, a nie posiadam. No, szkoda, wielka szkoda, że takie właśnie wydawnictwo przestało istnieć.

Chwin Stefan, „Hanemann”, wyd. Marabut, Gdańsk 1996

2 komentarze:

  1. Dawno temu czytałam tę książkę. Pamiętam, ze mi się podobała. Ale o czym było, nie pamiętam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dawno temu też mi się bardziej podobała. Chyba nie miałam żadnych zastrzeżeń. Ale też nie pamiętałam o czym była ;)))
      Podobał mi sie też "Złoty pelikan" Chwina, trzeba będzie przetestować.

      Usuń