Translate

piątek, 28 listopada 2014

Lucie di Angeli-Ilovan, „Żniwo gniewu”



I znowu czytam o Kresach… Dwie kobiety, dwoje dzieci i dwa totalitaryzmy XX wieku... Przejmująca opowieść o trudnej, wojennej wędrówce dwóch sióstr z Mołodeczna (dzisiaj to Białoruś) na Ziemie Odzyskane pod zachodnią granicą Polski. Czytałam i płakałam, płakałam i czytałam… „Żniwo gniewu” Lucie di Angeli-Ilovan to świetnie napisana i trzymająca w napięciu książka, pochłonęłam ją jednym tchem! 

Latem 1939 r. Kaszmira (zdrobnienie od Katarzyny Mirosławy) i Maruszka (zdrobnienie od Marii) miały po dwadzieścia parę lat i były świeżo poślubionymi żonami. Tuż przed wojną Kaszmira wyszła za żydowskiego komunistę Szuryka i zamieszkała w Nowojelni  koło Grodna, gdzie oddziedziczyła dom po ciotce. Pracowała tam jako kucharka w sanatorium. Maruszka (krawcowa) wyszła za przystojnego ułana z pułku w Mołodecznie, właściciela majątku ziemskiego koło Tarnowa. We wrześniu 1939 r. zaczęła się wojna. Najpierw na Kresy zaczęli przyjeżdżać uchodźcy z bombardowanej przez Niemców centralnej Polski, a 17 września weszli Sowieci. Mąż Kaszmiry powiesił w kuchni portret Stalina i zaczął pracować dla bolszewików. Mąż Maruszki ukrywał się w Puszczy Nalibockiej wraz z innymi partyzantami z rozbitej polskiej armii i odwiedzał żonę po kryjomu. 

Maruszka urodziła najpierw jedno, potem drugie dziecko. W 1941 r. weszli Niemcy. W czasie bombardowania szpitala przez niemieckie lotnictwo zginęła matka sióstr, która leżała tam po operacji biodra. Potem Niemcy złapali i wywieźli Żyda Szuryka. Niemiecki patrol zastrzelił w lesie męża Maruszki.  Siostry postanowiły wyjechać z Kresów w bezpieczniejsze miejsce. I tak zaczęła się ich kilkuletnia wojenna wędrówka, w trakcie której pechowym zbiegiem okoliczności  trafiły wraz z dziećmi na roboty przymusowe w niemieckich majątkach w Prusach Wschodnich. Potem było „wyzwolenie” przez Armię Czerwoną, obóz przejściowy NKWD w Działdowie, krótki pobyt w Nasielsku i Krakowie, a także odwiedziny w znacjonalizowanym już przez władzę ludową i zrujnowanym dworze męża Maruszki pod Tarnowem. Włosy stają dęba na głowie, jak się czyta, co te kobiety przeszły! Została im wprawdzie oszczędzona wywózka na Sybir czy do Kazachstanu, jaka była udziałem wielu Polaków z Kresów, ale za to spotkał je szereg innych nieszczęść, jakie mogą przytrafić się kobietom w czasie wojny. 

W tej powieści są dwa plany narracyjne: współczesny i historyczny. Oba wątki splatają się ze sobą, prowadząc do wyjaśnienia niezwykłej, wojennej tajemnicy rodzinnej.  Całość jest oparta na faktach. Powieściowe Maruszka i Kaszmira to matka i ciotka autorki. Naprawdę nazywały się Maria i Kazimiera Ganeckie. Maria wyszła za mąż za polskiego oficera Romana Karasińskiego, zaś mężem Kazimiery był Aleksander (Szuryk) Kardasz, którego rodzina prowadziła w Nowojelni piwiarnię. Więcej na ten temat można przeczytać w artykule „Dwie siostry z Wilna i ich mężowie” opublikowanym na portalu Kresy24.pl. Są tam również ich rodzinne zdjęcia. 

Lucie di Angeli-Ilovan, mimo egzotycznie brzmiącego imienia i nazwiska, jest Polką, urodziła się w Zielonej Górze, w latach 60. wyemigrowała, najpierw do Francji, a potem do USA. „Żniwo gniewu” to jej debiut literacki. Czytałam tę książkę dwa razy, by zapamiętać jak najwięcej szczegółów. Interesowały mnie nie tylko kresowe korzenie bohaterek, ale także epizod związany z ich pobytem na robotach przymusowymi w Prusach Wschodnich, a także opis późniejszej pieszej wędrówki bezbronnych kobiet z dziećmi przez ogarnięte wojną Prusy. 

Moja matka  w styczniu 1945 r. jako niespełna 15-letnia dziewczynka także została wyzwolona przez żołnierzy Armii Czerwonej, a potem wracała pieszo do domu w trzaskający mróz z Prus Wschodnich wraz z grupą polskich przymusowych robotników. Na szczęście, mojej mamie udało się ominąć przejściowy obóz NKWD w Działdowie, bo szli przez Iławę. Pod koniec lutego 1945 r. dotarła szczęśliwie do domu. Ale mimo upływu lat ta wędrówka wciąż jest dla niej żywa. 



Bibliografia:
1.      Angeli-Ilovan Lucie di, „Żniwo gniewu”, Wyd. Zysk i Ska, Poznań 2011
2.       Dwie siostry z Wilna i ich mężowie | - Kresy24.pl kresy24.pl/33450/dwie-siostry-z-wilna-i-ich-mezowie/


sobota, 22 listopada 2014

Wojciech Grzelak, „Ziemia szamanów. Tajemnicze zjawiska na Syberii”


Lektura tej książki to jak jazda bez trzymanki! Czytałam całą noc, prawie do rana, drżąc z niepokoju, czy jakiś mongolski robak śmierci lub inny fantastyczny potwór nie materializuje się pod moim łóżkiem! „Ziemia szamanów” Wojciecha Grzelaka to absolutnie najciekawsza książka o Rosji, z jaką miałam do czynienia! Kupując ją, wiedziałam, czego mogę się spodziewać, bo już od dawna uważnie studiuję artykuły Grzelaka drukowane na łamach miesięcznika „Czwarty Wymiar”.

Grzelak jest polskim naukowcem. Przez wiele lat mieszkał na Syberii, pracując jako wykładowca na uniwersytecie w Górnoałtajsku. Ma oko wyczulone na różne przejawy zjawisk nie z tej Ziemi i potrafi opowiadać o nich niesamowite i straszne historie. Nie sili się na opisanie Rosji jako całości, ale skupia się wyłącznie na sprawach związanych z jedną dziedziną, w tym wypadku z szeroko rozumianym szamanizmem. Przy lekturze jego tekstów czytelnik dziwi się i bawi, a niekiedy nawet przejdzie go dreszcz przerażenia. Nie wiadomo, czy to wszystko prawda, ale jak to jest napisane! Jak to się czyta! Palce lizać! Jako to mówią Włosi: „si non e vero, e ben trovato!”

Co znajdziemy w tej książce? Jej tematyka to przede wszystkim szeroko rozumiany syberyjski szamanizm i wierzenia ludów Ałtaju w różnych odsłonach (szamańska magia, złowroga czarna tęcza, tajemnice głębin Bajkału, starożytne kurhany na stepie, podziemne labirynty, bóstwa tajgi, człowiek śniegu itd.). Są tu także odwołania do ludowych wierzeń z terenu Rosji europejskiej, jak np. opis horroru w lesie pod Pskowem. Nie są to historie wymyślone, ale takie, które autor usłyszał od bezpośrednich świadków. Niektóre zdarzenia przytrafiły się jemu osobiście. Grzelak nie pisał zza biurka, z miasta, ale brał samochód terenowy i jeździł po stepie, odwiedzając ciekawe miejsca i ludzi. Napisał coś w rodzaju reportaży pożenionych z krótkimi esejami historycznymi.




W przeciwieństwie do poświęconych Rosji rozmaitych książkowych gniotów wypichconych przez dziennikarzy ściekomediów, książka Grzelaka nie miała prawie żadnej reklamy w mediach, mimo, że jest od tamtych stokroć bardziej interesująca, wartościowa i lepiej napisana. A szkoda!  

U mnie „Ziemia szamanów” Wojciecha Grzelaka sąsiaduje na półce z taką klasyką literatury religioznawczej jak  „Szamanizm i archaiczne techniki ekstazy”, którą napisał Mircea Eliade.

Grzelak Wojciech, „Ziemia szamanów. Tajemnicze zjawiska z Syberii”, wyd. Illuminatio, Białystok 2014

piątek, 21 listopada 2014

Twardy endek - Albin z Albionu


Ta książka to wywiad-rzeka z Albinem Tybulewiczem, człowiekiem zasłużonym dla historii Polski, jednak raczej mało znanym szerokiemu ogółowi. Tak się bowiem złożyło, że w swoim czasie zrobiono ogromną reklamę opozycjonistom pochodzącym z innych środowisk, zwłaszcza z grupy KOR-u. A Tybulewicz to endek, a raczej „twardy endek” – jak sam o sobie mówił. Endecy zaś od wielu lat mają złą prasę w naszym kraju, pokazywani są często w negatywnym świetle, krytykowani, wyśmiewani, a w najlepszym przypadku przemilczani.

Tym razem napiszę raczej o człowieku, niż o książce, bo książka jest tutaj nośnikiem jego historii.

Albin Tybulewicz to człowiek z Kresów wschodnich. Wołyniak. Jego dziadek miał spore gospodarstwo pod Łuckiem. Ojciec zajmował się rolnictwem oraz handlem. Tuż przed wybuchem wojny rodzina Tybulewiczów mieszkała w Łucku, Albin chodził tam do szkoły. Mimo, że w 1939 r. miał zaledwie 10 lat, był bystrym obserwatorem. Zapamiętał, że w skład wielonarodowościowego społeczeństwa zamieszkującego Wołyń, obok Polaków wchodzili także Żydzi i Ukraincy, a polskie dzieci - z nakazu wojewody wołyńskiego - musiały obowiązkowo uczyć się języka Rusinów. 

 Po zajęciu polskich Kresów przez Sowietów to właśnie Żydzi współpracowali z NKWD. W ekipie, która pamiętnego 10 lutego 1940 r. przyszła do domu Tybulewiczów, by wywieźć ich na daleką północ, był „dobry policjant” i „zły policjant”. Rolę tego pierwszego spełniał oficer NKWD, który poradził rodzinie Tybulewiczów, by wzięli ze sobą jak największą ilość nie psującej się żywności oraz pościel i ciepłą odzież. Tym „złym” okazał się polski Żyd, ubrany po cywilnemu, z czerwoną opaską na rękawie, który powiedział, że władza Polaków na Wołyniu już się skończyła. 

Wywieziono ich na pustkowie, w okolice Archangielska, gdzie dorośli musieli ciężko pracować, a dzieci zbierały w lesie wszystko, co nadawało się do jedzenia. Ludzie masowo chorowali i umierali. Rodzina Tybulewiczów przeżyła dzięki paczkom od krewnych z Wołynia. W 1943 r. to właśnie ci krewni, którzy nie zostali wywiezieni przez Sowietów, stali się ofiarami Ukraińców. Jeden z kuzynów Albina został zamordowany przez Upowców, którzy przecięli go za życia piłą na pół. 

Po napaści Niemiec hitlerowskich na  Związek Radziecki i podpisaniu układu Sikorski-Majski  Tybulewiczom udało się opuścić pasiołek na dalekiej północy ZSRR i dotrzeć do tworzącej się armii Andersa. Potem było już typowo: statkiem z Krasnowodzka do Pahlevi w Iranie, potem do Teheranu. Następny przystanek to Indie, a po wojnie – Wielka Brytania, gdzie Albin ukończył studia w dziedzinie nauk ścisłych. Później - jako znający doskonale język rosyjski – zajął się tłumaczeniem naukowych tekstów rosyjskich na angielski. Całe życie pracował jako tłumacz, mówi, że to była ciężka praca, ale przynosząca takie dochody, że zaczął zaliczać się do brytyjskiej klasy średniej. Poza tym, związał się z nurtem narodowym na emigracji. Przed wojną był za młody, by zajmować się polityką, jednak, jak twierdzi, w latach 30. na Wołyniu to właśnie narodowcy byli najważniejsi. Organizacje społeczne, kościelne, kupieckie, rzemieślnicze związane z ruchem narodowym miały wtedy duże wpływy.

 „Obóz narodowy traktowano szerzej aniżeli jedynie stronnictwo – partię – to był ruch składający się z wielu segmentów, sięgający do różnych dziedzin życia, od szkolnictwa, oświaty, gospodarki, po rywalizację o wpływy polityczne…”  Tybulewicza przygoda z narodowcami zaczęła się od przeczytania, jeszcze w czasie wojny, „Myśli nowoczesnego Polaka” Romana Dmowskiego, tej słynnej „biblii” narodowców. 

Tybulewicz: „Wiem, że poglądy Dmowskiego dziś nie są modne. Ale czy kiedyś były? Narodowcy zawsze byli trędowatymi. Oskarżano ich zawsze o antysemityzm, faszyzm, szowinizm. Wszystkich wrzucano do jednego worka. Zarówno zradykalizowanych, młodych działaczy (…) z mądrymi, roztropnymi profesorami (…), którzy tworzyli trzon polskiej elity, polskiej inteligencji, która nie jest przecież ani lewicowa, ani prawicowa. Jestem Polakiem, więc mam obowiązki polskie: są one tym większe i tym silniej się do nich poczuwam, im wyższy przedstawiam typ człowieka – te słowa Romana Dmowskiego są ponadczasowe, uniwersalne. Tak odczuwam, tak myślę. Jestem „twardym endekiem”. Interes narodowy, wspólnotowy traktowałem zawsze ponad interesem moim, osobistym. Tu chodzi o najwyższą wartość – o naród, o dobro wspólne wszystkich obywateli, nie tylko „etnicznych” Polaków. Naród to przede wszystkim wspólnota kulturowa, to historia, tradycja, to – jak pisał Dmowski – wspólnota przeszłych, teraźniejszych i przyszłych pokoleń.”

Dzięki opowieści Tybulewicza można poznać rozmaite sekrety polskiej endecji na emigracji (był bowiem wiceprzewodniczącym Stronnictwa Narodowego), a także dowiedzieć się o jego kolejnej działalności, czyli pracy w charakterze „kuriera z Londynu”. W latach 70. i 80. przyjeżdżał bowiem wielokrotnie do Polski,  pełniąc funkcję łącznika londyńskiej emigracji z PRL-owską opozycją, a potem wspierał podziemny Ruch Młodej Polski, zaś w trudnych latach stanu wojennego organizował pomoc żywnościową i rzeczową dla Polaków. 

Tego się nie da opowiedzieć, to trzeba przeczytać! Ja po prostu pochłonęłam ten wywiad jednym tchem z przerwami na robienie notatek na marginesach i podkreślanie co ciekawszych fragmentów. Czyta się to bardzo dobrze, widać, że Tybulewicz miał zdolności gawędziarskie. Podobno był niezwykle sympatycznym człowiekiem, w typie „wujka z Ameryki”, jak go nazwał jeden  z polskich znajomych.   

Muszę przyznać, iż mimo mojego zainteresowania historią najnowszą, nie miałam pojęcia o istnieniu Albina Tybulewicza, ba, o wielu sprawach przedstawionych w tej publikacji, zwłaszcza tych związanych z niuansami londyńskiej polityki, nie miałam pojęcia i podczas lektury moja szczęka opadała coraz niżej i niżej. Ze zdziwienia, oczywiście!




Ptaszyński Radosław, Sikorski Tomasz, „Albin z Albionu. Z Albinem Tybulewiczem – działaczem polonijnym, społecznym, politykiem, filantropem i przyjacielem Polski: rozmawiali Radosław Ptaszyński i Tomasz Sikorski, wyd. von Borowiecky, Radzymin 2014