Translate

sobota, 30 grudnia 2017

Eliza Orzeszkowa, „Nad Niemnem” , czyli piękna baśń kresowa




Kontynuuję swoją podróż przez polską klasykę! Już po raz nie wiem który przeczytałam „Nad Niemnem” Elizy Orzeszkowej. Niedawno czytałam „Lalkę” Prusa i tak się zastanawiam, co lepsze. „Nad Niemnem” czy „Lalka”?

Powiem tak: w sensie klimatu, przestrzeni i powietrza to ja zdecydowanie wolę „Nad Niemnem”. Czytając „Lalkę” dusiłam się w psychicznie, bo tam albo zamknięte pomieszczenia, albo miasto, mało szerokich planów, mało przestrzeni. Jest taka teoria polonistyczna, że Prus dlatego tak pisał, bo cierpiał na agorafobię i był krótkowidzem. No, może, może… 

Co innego u Orzeszkowej! Szerokie plany, przestrzeń, kolory, lato, wieś – wszystko co lubię! A jak Orzeszkowa zatrzyma się nad jakimś szczegółem, to jest to zwykle opis jakiejś rośliny, dokładny niczym z zielnika. No i ta fabuła, wielowątkowa, ale przy tym jakaż logiczna, z początkiem, rozwinięciem i zakończeniem. Nie ma tu mowy o niedomówieniach i niejasnościach, jak w przypadku losów Wokulskiego. 

Tak, zdecydowanie wolę „Nad Niemnem” od „Lalki”!

Zakochałam się w tej powieści Orzeszkowej jeszcze w podstawówce. To była pierwsza połowa lat 1970. Wygrałam wtedy tę książkę w konkursie radiowym. Polegał on na tym, że czytano fragment jakiegoś utworu i czytelnicy mieli odgadnąć co to było. A ja byłam dzieckiem wychowanym na radiu, mój ojciec był przeciwnikiem telewizora, więc u nas w domu nie było tego nowoczesnego wynalazku. Ale radio było. A ja chorowałam, leżałam w łóżku, czytałam książki i słuchałam radia. W tym konkursie czytano fragment książki „Maria i Magdalena” Magdaleny Samozwaniec. A ja ją znałam! No więc, poszłam na pocztę i wysłałam odpowiedź do radia na podany adres. Szczerze mówiąc, nie spodziewałam się żadnego efektu. A tu masz! Na mój adres przyszła mała paczuszka, a w niej nagroda! 

To były trzy tomiki powieści „Nad Niemnem” wydane chyba w PIW w serii „z delfinem”. Pisane druczkiem maczkiem, ale ja miałam wtedy 13 czy 14 lat i dobre oczy. Od razu rzuciłam się na tą książkę. Spodobała mi się od pierwszych stron. Ta wieś gdzieś tam nad rzeką (szczerze mówiąc, nie wiedziałam dobrze, gdzie jest ten Niemen, chociaż byłam dobra z geografii, ale w PRL nie uczono nas o kresach wschodnich, Niemen kojarzył mi się raczej z Czesławem Niemenem, piosenkarzem bardzo modnym wówczas), ci ludzie, ten cudowny pejzaż, no i te rośliny! Co za wspaniałe opisy roślin! Nigdy wcześniej nie czytałam takich opisów. Jako dziecko żyjące w dwóch przestrzeniach: wakacje na wsi i reszta roku w mieście, tęskniłam za latem i wsią. Zdaje się, że podczas pierwszej lektury tej powieści najbardziej rozkoszowałam się tym, jak ta Orzeszkowa pisze o kwiatach, ziołach i pracy na roli, którą w czasie wakacji podglądałam dokładnie w tej samej formie. Moi krewni mający gospodarstwa rolne na Żuławach też mieli ogrody przy domach, też orali, też organizowali żniwa, chociaż już nie żęli sierpami, ale używali snopowiązałek (a już wchodziły w modę wielkie kombajny). Znałam z autopsji wiejską atmosferę, wiejskie zapachy, kolory i dźwięki. No i ta powieść „przeniosła moją duszę” (lecąc Mickiewiczem) z miejskiego bruku w Bydgoszczy na wiejskie pola i zielone łąki. 

Przy następnym czytaniu zauważyłam, że tam przecież jakiś romans jest ważny. Jest przecież panna Justyna i aż trzech starających się o nią. Panna Justyna była wcześniej romantyczna, a teraz jest rozważna. Jan Bohatyrowicz też ma jakąś inną pannę, która na niego poluje. To też ciekawe! 

Przy kolejnych lekturach zawsze zauważałam coś nowego i nowego, coś odpowiadającego moim aktualnym zainteresowaniom, czy mojemu rozwojowi. Jako feministka (miałam taki etap na swojej drodze życiowej, a co!) zauważyłam, że pani Emilia krótko traktuje męża i zmusza go do wypłacania procentów od jej sumy posagowej. Jako osoba z poczuciem humoru zawsze miałam słabość do pani Emilii, która rozśmieszała mnie swoim leżeniem na szezlongu, chimerami, globusem i westchnieniami w stylu: „Jak myślisz, Tereniu, czy wśród Eskimosów jest prawdziwa, gorąca miłość?”.  

Przyznam się, że późno, bardzo późno, i dopiero pod okiem nauczycielki polskiego z ogólniaka zwróciłam uwagę na „społeczne” i patriotyczne aspekty tej powieści. W szkole nam mówiono, że one są takie ważne, ale ja nadal uważam, że nie są najważniejsze w odbiorze tego tekstu. To nie jest tylko utwór o powstaniu styczniowym jak się mówi uczniom w szkole.  Jest to po prostu piękna baśń kresowa, do której co jakiś czas chętnie wracam. Zaczynam czytać i jakby okno mi się otwierało do innego, barwnego, nierealnego świata, który został przedstawiony tak plastycznie, że jak tu w niego nie wierzyć? Początek lata, Marta z Justyną wracają z kościoła, słońce świeci, kwiaty pachną, Jan Bohatyrowicz wiezie wóz pełen roześmianych dziewcząt, państwo jedzą obiad we dworze, Niemen płynie, a szlachta zagrodowa żyje sobie pełnią życia w swoim zaścianku… 

Co za cudo!   

O tym, że rzeka Niemen leży na kresach wschodnich dowiedziałam się wcześniej, ale właściwie dopiero po 1989 roku, kiedy tematyka kresowa stała się modna, uświadomiłam sobie, że przecież „Nad Niemnem” to epos kresowy. To nie był aspekt, na który zwracano uwagę w szkole w czasach PRL-u. A to przecież nie jest taka wieś, jaką znałam z terenów obecnej Polski. Tamtej wsi nad Niemnem już nie ma. Nie ma już też tych dworów i zaścianków. Być może tamten pejzaż pozostał, pozostały może też kolory i dźwięki tamtej wsi. Ale nie ma już tamtych ludzi. Nie ma już tam Polaków, bo ich przeniosła gdzie indziej żelazna i nieubłagana ręka Stalina. Coś tam wprawdzie niby jest na tych Kresach, jacyś tam Polacy zostali, na YT można znaleźć filmiki o tym, że gdzies tam jeszcze pamiętają o Janie i Cecylii, że są podobno jeszcze jacyś tam Bohatyrewicze i tak dalej. Ale to już nie to samo, co kiedyś.

Chwała i wielkie dzięki Elizie Orzeszkowej, że opisała to wszystko! Cóż za wspaniały zbieg okoliczności, że kiedyś pojechała na wakacje w tamte okolice, poznała tamtą szlachtę zaściankową i utrwaliła dla nas jej życie. Bo dwór szlachecki to znamy z innych tekstów. Ale ten zaścianek! W naszej literaturze są opisane tylko trzy takie zaścianki: Dobrzyńskich  w „Panu Tadeuszu” Adama Mickiewicza, Bohatyrowiczów w „Nad Niemnem” i wieś Smolarnia z „Nadberezyńców” Floriana Czernyszewicza. Powie ktoś, że „zaściankowy” to określenie pejoratywne?  Że to oznacza prowincjonalizm i ciasnotę poglądów? A co tam! Ja kocham wszystko, co prowincjonalne, zaściankowe i może nawet trochę ciasne, ale za to własne, polskie i tradycyjne. Im jestem starsza, tym bardziej robię się konserwatywna i zapatrzona w przeszłość…

Był też film „Nad Niemnem”… Cóż… Tutaj już nie jestem pełna entuzjazmu. Moje pierwsze spotkanie z tym filmem w roku 1987 skończylo się tak, że w połowie seansu wyszłam z kina. Tak mnie ten obraz wtedy zdenerwował. To co zobaczyłam na ekranie było tak niezgodne z moimi wyobrażeniami na temat tej powieści, że na początku bardzo się zraziłam. Później starałam się polubić ten film. Oglądałam parę razy w telewizji i na YT. Eeee, myślę sobie, mieliśmy lepsze ekranizacje klasyki literatury. Jak pomyślę o barwnych „Nocach i dniach”,  „Weselu”, „Chłopach”,  a nawet „Lalce” (mam na myśli serial), to te filmowe „Nad Niemnem” wydaje mi się jakieś takie blade i niedorobione.  Zbyt kameralne to wszystko, zbyt spokojne, do tego - za mało „wygrane”. Najlepsza ze wszystkiego jest  oczywiście pani Emilia w wersji wspaniałej Marty Lipińskiej. Jak ona to zagrała! Klękajcie narody! Ostatecznie znieść mogę Benedykta Kończyńskiego w wydaniu Janusza Zakrzeńskiego. Ale reszta? Jakaś taka nijaka do bólu! Przydałoby się nakręcić nową wersję „Nad Niemnem”, zatrudnić do niej dobrych aktorów i nadać całości koloru i blasku takiego, na jaki zasługuje! 



A, jeszcze jedno! Czytałam egzemplarz wydany przez wydawnictwo Greg, który kupiłam sobie kiedyś w Biedronce, jak sprzedwali lektury szkolne, za bardzo niską cenę. To jest prawda, co piszą na okładce o tym druku. Faktycznie jest przyjazny dla oczu i ułatwia czytanie.

Ale jest pewien problem. Mam poważne podjerzenia, że dwie panie z wydawnictwa Greg, które opracowywały tę lekturę, nie czytały jej w całości i dokładnie. Na zakończenie podają spis ważnych osób i piszą o pani Starzyńskiej, matce Jana Bohatyrowicza, że była wdową. A ona miala już trzeciego męża, który cieszył się w powieści dobrym zdrowiem, był żywy, został nawet swatem na weselu Elżuni Bohatorowiczówny. O Antolce, siostrze Jana, panie napisały, że „pomaga w domu matce”. Hola, hola! Jakiej matce? Matka, to jest pani Starzyńska, przekazała Antolkę pod opiekę brata Jana i szwagra Anzelma, kiedy dziewczynka miala sześć lat! Potem Starzyńska wyszła za mąż i zamieszkała w domu męża, który miał tyle swoich dzieciaków, że nie chciała tam sprowadzać jeszcze swojej nieletniej córki. Antolka mieszka w domu z przyrodnim bratem Janem i jego stryjem Anzelmem. Matka tylko ich czasem odwiedza.

Szanowne Wydawnictwo Greg! 

Robicie dobrą robotę, wydając klasykę polską i światową za niską cenę.
Ale…
Poprawcie się! Róbcie lepsze opracowania, jeśli już je robicie. Niech te osoby, które u Was piszą te opracowania lektur, chociaż z raz przeczytają książkę, o której piszą. Bo tak to się wprowadza w błąd czytelnika, a zwłaszcza ucznia, do którego taka lektura jest przecież adresowana. 

Na koniec - przepiękna pieśń, która jest motywem tej powieści: 



Orzeszkowa Eliza, „Nad Niemnem”, wyd. Greg, Kraków 2014


piątek, 29 grudnia 2017

WARTO POMAGAĆ! Wichura nad Polską, sierpień 2017



Dzisiaj z innej bajki. 

HURAGAN nad Polską w sierpniu 2017 pamiętacie? 

Wtedy rozwaliło sporo domów ludziom w okolicy Borów Tucholskich. 

Trąba powietrzna była wtedy w piątek, a ja zaraz w poniedzialek przekazałam skromną darowiznę na rzecz Caritas w Pelplinie, bo oni mieli pomagać tym poszkodowanym. Wpisywało się kwotę i hasło "Wichura".

No i oni mi teraz przysłali taki piękny list i podziękowanie z tego Caritasu. Za pieniądze, które dostali od ludzi, pomogli 250 rodzinom z terenu poszkodowanego przez wichurę. 

Proszą o jeszcze. 
 
Podają KRS, więc pewnie im przekażę ten 1 procent od podatku. 
 
Może ktoś jeszcze zechciałby pomóc? 
 
Caritas Pelplin to solidna firma! Kościelna
:) Z tradycjami!

Ich KRS to 0000252333. 

Jak możecie, to przekażcie ten swój jeden procent!

sobota, 23 grudnia 2017

piątek, 22 grudnia 2017

Teresa Bojarska, „Byłam królewną” i legendy zamku w Golubiu




„Byłam królewną” Teresy Bojarskiej to chyba jedyna biografia szwedzkiej królewny Anny Wazówny, siostry polskiego króla Zygmunta III Wazy, napisana w dość ciekawej, a może raczej trochę dziwnej, manierze łączącej wątek historyczny ze współczesnym.

Pierwszoosobową narratorką tej powieści (bo to jednak jest powieść!) jest młoda lekarka Dagmara Snopek, która w połowie lat 1970. trafia po studiach do szpitala powiatowego do Golubia. Dagmara jest po przejściach. Ma za sobą dramatyczne przeżycia i właściwie to liże rany. Właśnie porzucił ją narzeczony, młody lekarz, który ożenił się z bogatą Amerykanką i wyjechał do Stanów Zjednoczonych. Poza tym, rozpadła się jej rodzina, gdyż ojciec porzucił jej matkę i ożenił się z jej najlepszą przyjaciółką z lat szkolnych, śliczną Haśką, wychowanką domu dziecka, która była u nich przyjmowana jak druga córka. W zamian za to – zakręciła się i odbiła męża pani domu… W tej sytuacji matka Dagmary, starsza od męża o kilka lat, została wyrzucona na śmietnik, to jest na górkę domu. Ma tam mieszkać i patrzeć na szczęście rodzinne jej byłego małżonka… Okropność!

W Golubiu Dagmara mieszka w hotelu dla młodego personelu medycznego w jednym pokoju z koleżanką Mariolą, odbywa staż, przechodząc po kolei wszystkie oddziały, a po godzinach zajmuje się studiowaniem książek historycznych i różnych dokumentów o królewnie Annie Wazównie. Zainteresowała się tą postacią, gdyż w rodzinie jej ojca istniał przekaz, że nazwisko Snopek i herb rodzinny (ze snopkiem) wiążą się z tym, że pra, pra, pradziadkowie Dagmary otrzymali je właśnie od królewny z rodu Wazów. Im bardziej Dagmara poznaje losy Anny, tym bardziej szwedzka królewna staje się jej bliska pod względem psychicznym i osobowościowym. 

Na początku akcji jest więcej współczesności, ale im dalej, tym robi się więcej Anny Wazówny, a pod koniec to właśnie ona i jej losy dominują treść książki. Anna Wazówna była z nadania króla Zygmunta III Wazy starostą golubskim i brodnickim. Latem mieszkała na zamku w Golubiu, który przebudowano pod jej nadzorem, zimą wraz z całym dworem przenosiła się do Brodnicy. Była interesującą postacią. Całe życie panna. Luteranka. Interesowała się medycyną, zielarstwem i ogrodnictwem, miała labortorium alchemiczne, wspomagała wydawanie uczonych ksiąg. Autorka pokazała życie królewny w modnym dzisiaj feministycznym stylu. Jest to chyba jedna z pierwszych książek napisanych po polsku w duchu „herstory”. 

Wątek królewny Anny może być interesujący dla współczesnego czytelnika, a zwłaszcza czytelniczki. Gorzej już z wątkiem Dagmary. Opis życia młodej lekarki w epoce Gierka, rozważania o socjalistycznej moralności w duchu filmów Krzysztofa Zanussiego (bohaterowie oglądają „Strukturę kryształu”), o tym, co wypada członkowi PZPR (ojciec Dagmary jest partyjnym dyrektorem z zawodu, ma też za sobą waleczną przeszłość w partyzantce oraz udział w powstaniu warszawskim) – wszystko to wydaje się dzisiaj mocno anachroniczne i niespecjalnie ciekawe. Jednak warto przebrnąć przez to wszystko, by wyłuskać historię Anny Wazówny pokazaną na tle historii Polski, Szwecji, a nawet Rosji. 

Ciekawe jest też wspomnienie o tym, jak rodził się ruch rycerski (czy też rekonstruktorski) w Polsce, który obecnie wydaje się czymś oczywistym. Mało kto wie, że to całe modne dzisiaj przebieranie się dorosłych mężczyzn za rycerzy i żołnierzy z różnych epok rozpoczął właśnie kustosz z golubskiego zamku, czyli Zygmunt Kwiatkowski, postać niezwykle barwna i wyrazista, wspominana w powieści jako „kustosz”, ale bez podawania nazwiska. Wiadomo jednak, że to pan Kwiatkowski rozkręcił na zamku w Golubiu nie tylko ruch rycerski, ale też słynne na całą Polskę konkursy krasomówcze, organizował też tam wielkie bale kostiumowe, których główną atrakcją była zjawa Anny Wazówny wychodząca z ram portretu wiszącego na ścianie. Rolę Anny Wazówny spełniała zwykle jakaś ówczesna celebrytka, aktorka lub spikerka telewizyjna, jednak w powieści Teresy Bojarskiej to właśnie skromna lekarka-stażystka przeobraziła się w jej postać. Cały myk z duchem Anny Wazówny polegał na tym, że jej portret wieszano na ścianie zamkowej w miejscu, gdzie była dość duża wnęka. Osoba grająca rolę królewny chowała się tam i w odpowiednim momencie, przy zgaszonych światłach i snujących się dymach „schodziła” z portretu, to jest wychodziła z tej niszy. 

Piszę o tym tak dokładnie, ponieważ udało mi się być raz na takim balu na zamku w Golubiu. Bal był bez ducha, więc ta nisza nie była niczym zasłonięta. Wtedy właśnie wysłuchałam opowieści „kasztelana” golubskiego (tak tytułowano wtedy pana Kwiatkowskiego przebranego w strój szlachecki) o duchu Anny Wazówny i innych zjawach pojawiających się w tym zamku. Szłam też słynnymi „końskimi schodami”, po których dawniej wjeżdżali do sal zamkowych rycerze na koniach. Na tych schodach podobno trzeba uważać, bo ten, który tam przeszedł, to potem nieraz zarżał w najmniej odpowiednim momencie. Nie dotyczy to jednak kobiet. 

Przy okazji, chciałabym też zaprezentować małą książeczkę „Legendy i duchy zamku golubskiego”, której autorem jest Zygmunt Kwiatkowski. Znajdują się w niej opowieści o Białej Damie, która uratowała mieszkańców Golubia przed śmiercią z rąk Szwedów, o zakonniku krzyżackim i pięknej golubiance, o zaklętych schodach i inne. Są to urocze, lokalne historie, które zwykle opowiadają przewodnicy zamkowi. 


Jeszcze jedna uwaga o Teresie Bojarskiej, autorce „Byłam królewną”. Wyguglałam ją sobie i odkryłam, że to była także bardzo ciekawa osoba. W Wikipedii istnieje jej biogram (jest tam jako Teresa Sułowska-Bojarska, żyła w latach 1923-2013 i napisała sporo książek), a na YT można znaleźć film dokumentalny „Wygrane życie łączniczki”, w którym opowiada, jak brała udział w powstaniu warszawskim. 

Polecam:
 




Dodam jeszcze, że książkę Bojarskiej znalazłam w koszu z makulaturą w mojej bibliotece. Tę drugą także!   

Bojarska Teresa, „Byłam królewną”, Wydawnictwo Morskie Gdańsk-Bydgoszcz 1977
Kwiatkowski Zygmunt, „Legendy i duchy zamku golubskiego”, wyd. Zarząd Oddziału PTTK w Golubiu-Dobrzyniu, Golub-Dobrzyń 1994