Translate

sobota, 31 października 2015

Zbigniew Adrjański, „Polesia czar. Wspomnienia, gawędy, opowieści”




„Polesia czar. Wspomnienia, gawędy, opowieści” Zbigniewa Adrjańskiego to urocza gawęda literacka i chyba najbardziej dowcipna książka o polskich Kresach Wschodnich, jaką kiedykolwiek czytałam. 

Jej autor to Poleszuk z krwi i kości, urodzony w 1932 roku w Brześciu nad Bugiem dziennikarz i literat, długoletni redaktor i kierownik działu kultury tygodnika „Nowa Wieś”, współpracownik Polskiego Radia, redaktor programów telewizyjnych, dyrektor Stołecznej Estrady,  a także autor tekstów piosenek (pisał m. in. dla Czesława Niemena – słynna „Płonąca stodoła”, Ady Rusowicz, Anny German, Violetty Villas, Niebiesko-Czarnych i Trubadurów) oraz tłumacz (przekładał z rosyjskiego teksty romansów cygańskich dla Lucyny Arskiej).

Z Kresami związana jest rodzina Adrjańskiego. Jego babka Stefania, urodzona w Boćkach na Podlasiu, była córką polskiej szlachcianki Leokadii Sadowskiej i Jana Kimmera, Holendra pochodzącego z Żuław. Holender trafił na Podlasie, by na zamówienie księcia Sapiehy wybudować prawdziwy holenderski wiatrak. Książę Pan wpadł bowiem na pomysł, że skrzydła wiatraka będą odstraszać bociany, a bociany, jak wiadomo, przynoszą dzieci. Miałby więc ten wiatrak działanie antykoncepcyjne. Idea ta podobała się księciu, jednak nie przypadła do gustu mieszkańcom wsi Boćki, którzy nie chcieli wcale ograniczać liczby dzieci. Adrjański: „Główną ulicą Bociek (główną i jedyną, która ginie w szczerym polu) przemaszerowała demonstracja. Polacy, Rusini, Żydzi śpiewali zgodnym chórem „Gdy naród do boju wystąpił orężem”. Wołano też: „Nie będzie Sapieha zaglądał nam do łóżek!”.”

W tej sytuacji książę Sapieha wycofał się z budowy wiatraka, a przybyły Holender został bez pracy. Zdążył jednak w międzyczasie uwieść polską szlachciankę, został więc na Podlasiu, ożenił się, a z tego małżeństwa urodziło się pięć córek, którym założył małą fabryczkę porcelany. Jedną z tych córek była Stefania, która wyszła za Antoniego Andryjańskiego, syna zubożałego rodu z Andryjanek na Podlasiu (rodowe dobra zostały im odebrane przez carskie władze jeszcze po powstaniu listopadowym). Niestety, młody mąż wpadł nieszczęśliwie do przerębla na zmarzniętym Bugu, przeziębił się i umarł, zostawiając wdowę z dwójką dzieci. W tej sytuacji babcia Stefania zaangażowała się do pracy w dużej mleczarni w Rohaczewie pod Mohylewem (w majątku pana Łaszkiewicza), gdzie pod jej kierunkiem 200 zatrudnionych kobiet produkowało masła i sery na potrzeby dworu carskiego w Petersburgu. Dostawała  stamtąd listy i dyplomy z podziękowaniami, które przechowywała starannie aż do czasu rewolucji październikowej, kiedy to musiała uciekać przed bolszewikami. W jej domu zjawiło się wtedy Czeka w osobie znajomego Wani Kriwoszejna, który wcześniej mieszkał u niej na stancji, a ona żywiła go za darmo i ratowała z różnych taraparów. Wania proponował, by została w Rohaczewie i nadal produkowała sery, tym razem nie dla burżujskich krwiopijców, ale dla robotników i chłopów. Kiedy nie chciała, Wania próbował ją aresztować, bo „syn u Dowbora, córka u Denikina, a pani na władzę sowiecką bluźni”, jednak w końcu puścił ją do Polski. 

Stanisław Adrjański, ojciec Zbigniewa (ten, który wcześniej walczył w szeregach Korpusu Polskiego w Rosji (armia generała Dowbora) był w latach 1930. urzędnikiem w Dyrekcji Dróg Wodnych (dyrekcja na siedem województw mieściła się w Wilnie, potem w Brześciu nad Bugiem) i zajmował się inspekcją szlaków wodnych na Polesiu. Dlatego właśnie znał na pamięć wszystkie poleskie rzeki, rzeczki, mosty i przepusty wodne. Był także artystą malarzem, w młodości studiował malarstwo u Fałata i Ruszczyca, a już w wieku dorosłym miał kontakty z niezwykłym malarzem z Wilna, który uchodził za jasnowidza i wizjonera. Nazywał się Marian Grużewski i był znanym portrecistą. Stanisław Adrjański zachwycał się jego niesamowitymi pejzażami, a nawet sam malował obrazy w podobnym stylu (na okładce tej książki jest obraz Adrjańskiego przedstawiający dwór szlachecki namalowany pod wpływem Grużewskiego).   

Przedwojenny świat Polesia i Podlesia malowany przez Adrjańskiego jest różnorodny i arcyciekawy. To duchy pokazujące się żywym (w tym duchy dwóch jego dziadków, rodzonego i przyszywanego, jeden dziadek po śmierci śpiewał piosenkę o Heli, a drugi jeździł dorożką), dziady wędrowne (słynne ukraińskie „didy” obdarzone paranormalnymi właściwościami, dziewiętnastowieczny cudotwórca z Pińska (pisał też o nim Kraszewski w swoich „Wspomnieniach Wołynia, Polesia i Litwy”), prawosławny batiuszka „co latał ptakiem”, marynarze Flotylli Rzecznej stacjonujący w Pińsku, groźny wojewoda poleski urzędujący w Brześciu (budzący postrach Wacław Kostek-Biernacki) i słynny kresowy kawalerzysta generał Stanisław Bułak-Bałachowicz (zamieszczony w książce Adrjańskiego „Wykład Bułak-Bałachowicza o prawdziwych jajach, jakie powinien mieć kawalerzysta” z ciągłymi wezwaniami „pani Rodziewiczówna, pani teraz nie słucha” to majstersztyk kabaretowego humoru). 

Ten barwny kresowy świat skończył się krwawo w 1939 roku. Adrjański: „W dramatycznych okolicznościach, po siedemnastym września, uciekałem z rodzicami i małym braciszkiem Ryśkiem z Baranowicz – w stronę Stolina. Polesie stało w ogniu. Cofał się Korpus Ochrony Pogranicza - ostrzeliwując się przed sowieckimi „taczankami”. Paliły się polskie dwory i domy wojskowych osadników. Chłopi wychodzili na drogi pełne uchodźców, niosąc w chustach zawinięte topory i kosy. Słychać było pomruk „Rezat panów”. Uciekaliśmy zatem w stronę szlacheckich zaścianków pod Stolinem.”

Po II wojnie światowej, kiedy prawie całe Kresy Wschodnie zostały od Polski „odrezane” przez Stalina, ocalali z dziejowej pożogi Poleszucy chętnie wybierali na miejsce zamieszkania położone po drugiej stronie Bugu Podlasie. Tam właśnie, w fikcyjnym miasteczku Boguwodzie mieszkał i rządził wymyślony przez Adrjańskiego pan Kulesza, bohater cyklu przezabawnych opowiadań. „Zaraz po wojnie nie brakowało na tych terenach nadbużańskich osób do pana Kuleszy podobnych, które zatrzymały się nad Bugiem w oczekiwaniu na powrót na dawne Kresy Wschodnie albo zamieszkały dlatego, że życie na Podlasiu nie różniło się aż tak bardzo od życia – na Polesiu.” Burmistrz Kulesza, dawny polski ułan, chciał remontować zegar na wieży kościoła w czynie pierwszomajowym, zapraszać do miasta „pisarza narodowego” Melchiora Wańkowicza, a także przerabiać pomnik Suworowa na pomnik Kościuszki. 

Kresowe gawędy Adrjańskiego czyta się z rozkoszą i uśmiechem, powtarzając za nim, kto z Polaków był Poleszukiem i podśpiewując słynne tango „Polesia czar”, międzywojenny hicior, którego tuż przed wojną słuchano na całych Kresach:

Pośród łąk lasów i wód toni
W ciągłej pustej życia pogoni
Żyje posępny lud
Brzęczą much roje nad bagnami
Skrzypi jadący wóz czasami
Poprzez grząską rzekę wbród

Czasem ozwie się gdzieś łosia ryk
Albo gdzieś w głębi dziki głuszca krzyk

Potem znów cisza niczym niezmącona
Dusza śni pustką rozmarzona
Piękny o Polesiu sen

Polesia czar, to dzikie knieje, moczary
Polesia czar, to dziwny wichru jęk
Gdy w mroczną noc z bagien wstają opary
Serce me drży, dziwny ogarnia lęk
Słyszę jak w głębi wód jakaś skarga się miota
Serca prostota wierzy w Polesia czar

Tam, gdzie sędziwe szumią lasy
Kiedyś ujrzałam pełen krasy
Cudny Polesia kwiat
Słonko jaśniejsze mi się zdało
Wszystko w krąg nas się radowało
Śmiał się do nas cały świat

Próżno mi o Tobie dzisiaj śnić
Próżno w żalu i tęsknocie żyć
Nie wrócą chwile
Szczęścia niewysłowione drzemią
Wspomnienia pogrążone
W grotach poleskich kniej

Polesia czar... 



Adrjański Zbigniew, „Polesia czar. Wspomnienia, gawędy, opowieści”, wyd. Marpress, Gdańsk 2013

środa, 28 października 2015

Dmitrij Strelnikoff, „Nikołaj i Bibigul”


„Nikołaj i Bibigul” Dymitra Strelnikoffa to sensacyjno-przygodowo-mistyczna opowieść o współczesnym potomku dawnych Rosjan, którzy założyli kozacką stanicę Wiernyj, dzisiaj miasto Ałma Ata (Ałmaty) w Kazachstanie. 

Kiedy przeciętny Polak słyszy Kazachstan, to zaraz kojarzy, acha, Polacy w Kazachstanie, wywózki, Stalin, NKWD i tak dalej. Natomiast przeciętnemu Rosjaninowi Kazachstan może kojarzyć się zupełnie inaczej. 

Rosyjski pisarz Dmitrij Strelnikoff (który pisze po rosyjsku i po polsku) urodził się w Ałma Acie, w czasach kiedy to miasto było częścią Związku Radzieckiego i napisał książkę, która jest swego rodzaju rosyjskim pożegnaniem z Kazachstanem. Jej bohater, Nikołaj Mieńszykow, rosyjski biznesmen z Moskwy przyjeżdża do Kazachstanu, by tropić ślady swoich przodków, którzy założyli miasto Wiernyj, a potem żyli tam do rewolucji październikowej i w czasach Związku Radzieckiego. W latach 1920. bolszewicy skonfiskowali im rodową kamienicę w Ałma Acie, ale nie udało się im zniszczyć rodzinnej tradycji szlacheckiej przekazywanej ustnie z ojca na syna. 

Mieńszykow przybywa do współczesnego Kazachstanu, kraju, który na cały świat rozsławił film o Boracie, wyposażony w rodowy pierścień otrzymany od ojca i legendę o skarbie ukrytym przez pradziadka. Najpierw odwiedza Ałma Atę, obecnie Ałmaty, miasto swego dzieciństwa, potem Bałchasz, gdzie mieszkał jego dziadek, radziecki nauczyciel. Skarbów swoich przodków szuka na pustyni i w górach, m. in. w uroczysku Bektau Ata, niezwykle pięknym miejscu. Towarzyszą mu postaci realne, a także fantastyczne, jak para Kazachów, Bibigul i Abyz, którzy przychodzą czasem z innego wymiaru. Jest także rosyjska wróżka, obdarzona paranormalnymi zdolnościami, która pragnie zemścić się na Mieńszykowie za śmierć swego syna i zsyła na niego różne niebezpieczeństwa.  

W sensacyjną treść książki wplecione są dygresje na temat rozpadu Związku Radzieckiego i konsekwencji tego procesu dla zwykłych radzieckich ludzi. Mieńszykow wspomina swoją niedoszłą karierę naukową: nie został archeologiem i historykiem sztuki, bo w latach 1990. nie mógł sobie pozwolić na studiowanie. Trzeba było pracować, aby przeżyć. On miał szczęście, gdyż udało mu się z zyskiem sprzedać mieszkanie po babci, a potem wszedł w moskiewski rynek nieruchomości i z czasem dorobił się sporego majątku. Jest też wątek polski, gdyż bohater książki podczas swych wędrówek po Kazachstanie spotyka radzieckiego Polaka, potomka Polaków wywiezionych przez Stalina. 

Muszę przyznać, że ta dziwna książka mocno mnie zaskoczyła. Kojarzyłam autora jako jednego z tych mieszkających w Polsce cudzoziemców, którzy kilkanaście lat temu występowali w propagandowym programie „Europa da się lubić”, którego celem było przekonanie Polaków do wstąpienia do Unii Europejskiej. Mówił mądrze i tym właśnie pozytywnie wyróżniał się na tle pozostałych gości. Pewnie dlatego go zapamiętałam. Jakiś czas temu dowiedziałam się, że ożenił się z Polką i opisał to w książce. Szukałam tej pozycji, nie znalazłam, ale za to w taniej książce Dedalus wytropiłam „Nikołaja i Bibigul”. Kupiłam w ciemno, nic nie wiedząc o czym będzie. No i spotkała mnie bardzo przyjemna niespodzianka! Lektura książki sprawiła mi wiele frajdy, sporo dowiedziałam się z niej o Kazachstanie historycznym i współczesnym, a poza tym, stała się inspiracją do poszukiwań sieciowych. Tropiłam później w Internecie miejsca, które odwiedzał Mieńszkow w Kazachstanie. Na przykład opisane w powieści uroczysko Bektau Ata, święte miejsce Kazachów, wygląda tak:


A to jest filmik reklamujący „Nikołaja i Bibigul”:



Strelnikoff Dmitrij, „Nikołaj i Bibigul”, wyd. W. A. B., Warszawa 2009

wtorek, 27 października 2015

Donna Tartt, „Szczygieł”




Powieść amerykańskiej autorki Donny Tartt pt. „Szczygieł” wpisuje się we współczesną modę pisania obszernych książek nawiązujących do dziewiętnastowiecznych tradycji Charles’a Dickensa. Jest to rzecz z gatunku Bildungsroman, czyli powieść o dojrzewaniu. 

Zawiązanie akcji jest następujące. Nowy Jork, czasy współczesne. Oto 13-letni Theodor idzie z matką do muzeum, tam wpada mu w oko maleńki obraz siedemnastowiecznego malarza niderlandzkiego Carela Fabritiusa „Szczygieł”. W muzeum ktoś podkłada bombę i następuje eksplozja, ginie matka chłopca, on zaś przeżywa pod gruzami. Po katastrofie przez chwilę rozmawia z umierającym starszym człowiekiem, która każe mu zdjąć ze ściany obraz Fabritiusa. Staruszek daje mu swój rodowy pierścień i prosi, by zaniósł go pod wskazany adres. 

Dalszy ciąg akcji jest następstwem początkowej katastrofy. Theodor jest sierotą, opiekują się nim różni ludzie, pomału dorasta, aż w końcu, po skończeniu edukacji, zostaje młodszym wspólnikiem starego antykwariusza handlującego zabytkowymi meblami, przez cały czas borykając się z szokiem pourazowym po zamachu w muzeum i poczuciem winy za śmierć matki. Równolegle do dziejów chłopca toczy się historia skradzionego przezeń obrazu. Poza tym, mamy tu próbę opisania panoramy społecznej Nowego Jorku. Są klasy wyższe reprezentowane przez arystokrację z Park Avenue, klasy średnie – czyli antykwariusz i jego znajomi oraz klasy niższe – handlarze narkotykami i rusko-ukraińska mafia. No i tyle. To wszystko rozpisane na 839 stron. 

W pewnym sensie autorka osiągnęła sukces, to jest troszeczkę udało się jej podrobić powieść wiktoriańską, a tego podobno chciała. Pisała tę książkę 10 lat, męcząc się straszliwie. Efekty są takie: kompozycja całości, sposób obrazowania i technika pisarska Donny Tartt są wiktoriańskie, wiktoriański jest sposób przedstawiania uczuć i powściągliwy styl pisania o seksie, wiktoriańskie jest podejście do sztuki (chodzi o naiwną wiarę ludzi z XIX wieku, że kontakt ze sztuką powoduje doskonalenie się człowieka), wiktoriańska jest konstrukcja psychiczna bohatera, który niczym doktor Jekyll i mister Hyde zmienia się w zależności od tego, ile wziął narkotyku lub wypił alkoholu. Nie udało się jednak Donnie Tartt stworzyć w swej powieści naśladownictwa wiktoriańskiej wielowątkowości fabularnej, kiedy to różne wątki prowadzone są przez jakiś czas osobno, a później splatają się w misterny węzeł. „Szczygieł” ma wyjątkowo prymitywną jednowątkową fabułę, która rozwija się dość  naiwnie od punktu A do punktu B,  niczym w skromnej nowelce.

Autorka nawiązała w swym tekście do wielu znanych tekstów literackich. Przede wszystkim do powieści Dickensa (głównie „Oliver Twist”, „Wielkie nadzieje”, „David Copperfield”, ale nie tylko), do twórczości Roberta Louisa Stevensona („Wyspa skarbów”, „Porwany za młodu”, „Doktor Jekyll i pan Hyde”) a nawet Wilkie Collinsa. Jeśli chodzi o literaturę amerykańską, to robi aluzje do twórczości Washingtona Irvinga, Nataniela Hawthorna, Edith Wharton, Harper Lee, Trumana Capote’a no i przede wszystkim – Jerome’a D. Salingera, którego „Buszujący w zbożu” patronuje całości na równi z  (znów wracamy do Brytyjczyków) „Olivierem Twistem” Dickensa i  „Harry Potterem” J. K. Rowling. Być może jest tam jeszcze więcej literackich zapożyczeń, ale nie zajmowałam się specjalnie ich śledzeniem. Te, które wymieniłam, narzuciły mi się najbardziej w trakcie lektury. 

Jak to się czyta? Nudno i bez emocji. Brnęłam przez całość wyłącznie dlatego, że zainteresowała mnie idea odtworzenia wiktoriańskiej powieści dzisiaj. Autorka jednak zrobiła taką podróbkę jakie robił jej bohater, stary stolarz (jedna noga antycznego krzesła, trzy dorobione, siedzenie z innego krzesła, wszystko razem sztucznie spatynowane i sprzedane jako oryginał). No, owszem, można przeczytać, ale po co? Chyba, że ktoś ma za dużo czasu. Może zresztą o to chodziło? Wszak wiktoriańskie powieści dlatego były takie długie i skomplikowane, bo miały zapewniać rozrywkę znudzonym mieszczanom w długie, zimowe wieczory. Jednak wiktoriańskie powieści, mimo olbrzymich rozmiarów nie bywały nudne. Czytało się je z wypiekami na twarzy, gryząc palce z podniecenia i w napięciu śledząc losy bohatera. Tutaj tego nie mamy. Przyglądamy się losom Theodora leniwie, jak przez szybkę, śledząc jego historię niczym ruchy rybki w akwarium. Lektura tej książki Donny Tartt nie podnieca i nie zaciekawia, w przeciwieństwie do jej wcześniejszej „Tajemnej historii”, także pełnej literackich odniesień, ale jakże świeżej i oryginalnej w porównaniu ze „Szczygłem”. 

No, dobra, ja się czepiam i wybrzydzam, znudzona śmiertelnie tymi zapożyczeniami, i tą sałatką stylów, a Amerykanie zesrali się z podziwu i nadawali autorce masę różnych swoich nagród, w tym Nagrodę Pulitzera. Biedny naród, nie mają swojej oryginalnej literatury, a jak chcą napisać coś oryginalnego to zwyczajnie przepisują z Biblii (Herman Melville, William Faulkner, John Steinbeck). Jedyne warte czytania, świeże i oryginalne amerykańskie teksty napisali Edgar Allan Poe, Jack London, Margaret Mitchell i Stephen King (ale tylko za młodu). 

Dobra, pożyjemy, zobaczymy… Czas pokaże. Jeśli ktoś będzie czytał „Szczygła” za sto lat, to jest to dobra literatura, a jeśli nie, to naprawdę szkoda czasu. 

  Tartt Donna, „Szczygieł”, tłum. Jerzy Kozłowski, Znak Litera Nowa, Kraków 2015