Translate

piątek, 29 maja 2015

Jarosław Iwaszkiewicz, „Książka moich wspomnień”



Jarosław Iwaszkiewicz też był Kresowiakiem. Lektura jego pamiętników idealnie wpisuje się więc w blogowy projekt „Kresy zaklęte w książkach”. 

Przyznam się, że z dużym oporem sięgnęłam po kolejną książkę Iwaszkiewicza. Ale skoro już wyciągnęłam z dna bibliotecznego piekła zakurzone „Zarudzie”, by przeczytać zawarty tam tekst „Noc czerwcowa”, przyszło mi do głowy, by przeczytać również nieznane mi do tej pory kresowe wspomnienia autora „Sławy i chwały”. 

Skąd te moje opory wobec Iwaszkiewicza? Cóż, „za moich czasów”, a dokładnie w latach 1980., kiedy studiowałam filologię polską, dobrowolne czytanie Iwaszkiewicza było strasznym obciachem. Nie tylko poloniści, ale wszyscy ludzie czytający podzielali powszechne zdanie, że ten pisarz był pieszczochem komunistycznej władzy i lepiej trzymać się od niego z daleka. Krążyła opinia, że stopień jego zeszmacenia był wprost proporcjonalny do jego talentu literackiego. Bo talent literacki Iwaszkiewicz miał niewątpliwie. Tyle tylko, że wykorzystywał go w niewłaściwy sposób. 

No więc, jak dobrze pamiętam, nikt tego Iwaszkiewicza z własnej woli nie czytał, choć jego książki w kolosalnych nakładach i leżakowały kiedyś w księgarniach na dużych stosach. Jedyne, co ludziom w PRL-u się podobało, to filmowe adaptacje opowiadań Iwaszkiewicza w reżyserii Andrzeja Wajdy, takie jak „Brzezina” czy „Panny z Wilka”. W swoim czasie czytałam te opowiadania, jak również przebrnęłam przez kilkutomową „Sławę i chwałę”. 

A teraz mam już za sobą pamiętnik Iwaszkiewicza. Pierwsze wrażenie? Ta książka to mistrzostwo świata w zakłamywaniu rzeczywistości.  No, bo to jest prawdziwa sztuka, aby napisać w sumie dużo o sobie, ale tak żeby nie napisać prawdy historycznej! Nie umieścić swego życiorysu w kontekście historycznym. Nie zająknąć się nawet o rzeczach najważniejszych, o tragedii związanej z utratą polskich Kresów, o tym, że to właśnie bolszewicy byli sprawcami tej zagłady. Nie pisać o tym, co jest głównym tematem książek Zofii Kossak-Szczuckiej („Pożoga”) i Marii Dunin-Kozickiej („Burza od wschodu”). A przecież wspomnienia Iwaszkiewicza dotyczą tego samego okresu historycznego. On jednak umie, ślizgać się po temacie i zamiast o zbrodniach czerwonych Rosjan i podpaleniach polskich dworów pisze o tym, jak pachniały trawa i tatarak na Ukrainie.   

 Iwaszkiewiczowi udało się szczęśliwie ominąć wszystkie niebezpieczne i niemożliwe w PRL-u do poruszania tematy. Potrafił tak przedstawić Kresy, skutki rewolucji październikowej i wojnę polsko-bolszewicką, w której brał udział jako żołnierz, aby w najmniejszym stopniu nie narazić się władzy ludowej. Jak to zrobił? Ano, bardzo prosto! Przybrał metodę „na Prousta”.  Zamiast o datach, faktach i nazwiskach, pisał o kolorach, zapachach, smakach i różnych artystycznych wrażeniach. Jak Proust o magdalence, tak Iwaszkiewicz o wielkanocnych babach na Wołyniu. Jak Proust o spacerach w stronę Guermantes, tak Iwaszkiewicz o wędrówkach w stronę Byszew. I tak dalej przez większą część pamiętnika, aż minął w końcu zdradliwe rafy wspomnień, które mogły się nie spodobać peerelowskiej cenzurze. Dalsza część "Książki moich wspomnień" to głównie wspominki o znajomych (istotne dla osób interesujących się okresem Dwudziestolecia Międzywojennego). 

Skupmy się jednak na związkach Iwaszkiewicza z Kresami. Urodził się w miejscowości Kalnik (dzisiejszy Obwód Winnicki na Ukrainie), w niedużym służbowym mieszkaniu przy cukrowni, w której jego ojciec był urzędnikiem. Mieszkali tam i pracowali sami Polacy. Cukrownie były jednym z najważniejszych działów przemysłu spożywczego, jaki na Ukrainie rozpoczęli i rozwijali polscy ziemianie. Rodzina Iwaszkiewicza miała korzenie szlacheckie, jednak nie posiadała już własnego dworu i ziemi. Jego dziadek przeputał swój cały majątek. Na stare lata został mu tylko powóz i konie, więc jeździł od jednych krewnych do drugich, pomieszkując to tu, to tam jako rezydent. Ojciec Iwaszkiewicza musiał więc iść do obcych na służbę i zarobkować jako buchalter. 

Ten wątek bogatej kresowej szlachty i biedniejszego Polaka – sługi przewija się we wspomnieniach pisarza. Młody Iwaszkiewicz miał okazję poznać kwiat polskiego ziemiaństwa na Wołyniu, ale właśnie z pozycji sługi. W czasie wakacji dorabiał sobie bowiem jako guwerner w majątkach bogatej arystokracji, i to zarówno polskiej, jak i rosyjskiej. Traktowano go różnie. W niektórych dworach po przyjacielsku. W innych – niczym lokaja. Czasem bywał proszony do stołu, mógł jeść z państwem w jadalni, ale nie podawano mu ręki. Nie sposób tu nie pomyśleć o ubogich angielskich guwernantkach opisywanych przez siostry Bronte. Młody Iwaszkiewicz był na Ukrainie taką właśnie Jane Eyre, kimś pośrednim między gościem a sługą. I tak jak Jane Eyre bywał wpuszczany do salonów, gdzie obserwował gości. Tak jak Jane Eyre bywał wpuszczany do ziemiańskich bibliotek, gdzie mógł buszować w zbiorach nagromadzonej tam literatury. 

Jak wspomniałam, mało jest tego u Iwaszkiewicza tego, co najbardziej lubię w literaturze wspomnieniowej, czyli konkretu historycznego. Ale  nawet wśród nużącej i usypiającej powodzi artystowskich impresji młodego literata czasem jakiś ciekawy konkretny detal można wyłowić. W „Książce moich wspomnień” znajdziemy trochę opisów krewnych i znajomych, i to zarówno z okresu dzieciństwa i wczesnej młodości Iwaszkiewicza, jak i czasów późniejszych, czyli nauki w szkołach średnich i studiach w Kijowie. Zdarzają się zanotowane zabawne epizody anegdotyczne, historie kresowych dziwaków i ekscentryków,  jak np.. zdewociałej pani Madeyskiej, której życie polegało na wędrówkach z jednego odpustu na drugi. Pani Madeyska „ascetyzm swój posuwała do tego stopnia, że nie chciała sypiać w łóżku. U mojej ciotki Didkowskiej w Ilińcach sypiała zwykle na kożuchu pod stołem – za co obdarzono ją przezwiskiem „Podstoliny”. U nas sypiała w sieni na ogromnej skrzyni (…) i pewnego rodzaju mój ojciec, myśląc że to pies podwórzowy spędza noc na owym kufrze, zdzielił porządnie laską biedną panią Madeyską.”

Tuż przed rewolucją bolszewicką zrobił Iwaszkiewicz objazd tego starego świata na Kresach. „Jak gdyby na zakończenie moich kontaktów z polską, szlachecką Ukrainą, odwiedziłem wachlarzem leżące miejscowości, z którymi było związane życie moich przodków i krewnych, gdzie jeszcze istniały gniazda mojej dalszej i bliższej rodziny, magnackie dwory otoczone romantyczną legendą z połowy XIX wieku, pejzaż wreszcie, który w naszej literaturze odgrywał taką rolę. Był to ostatni rok istnienia wszystkich tych ośrodków. Zahaczając o majątek Henrykostwa Lipkowskich, Konelę Podhorskich, Piatyhory Czeczelów i Leona Lipkowskiego, Hajworon Rzewuskich, Szapijówkę Stanisława Tyszkiewicza i Tokarówkę Święykowskich, prowadziła mnie ta droga samym sercem południa, granicą między Kijowszczyzną a Podolem, stepem dawnym i pamiętnym.”

A potem prześlizguje się Iwaszkiewicz z niezwykłą lekkością nad mordami bolszewików na Kresach, ucieka stamtąd do Warszawy i stawia krzyżyk na polskości tych terenów takimi oto słowami: „Katastrofa roku 1917-1918 była tylko jak gdyby coup de grace dla klasy, która nie miała zdolności do życia. Kultura polska na Ukrainie była wspaniałym kwiatem bez łodygi i musiała prędzej czy później uwiędnąć.” Czy przez Iwaszkiewicza przemawia zawiść wobec tych dumnych polskich ziemian z Wołynia, którzy nie zawsze chcieli traktować jego, biednego guwernera, jak równego? Oj, chyba tak. 

Autor tych słów sam uciekł z Ukrainy bosy i goły do Warszawy, a potem wżenił się w bogatą rodzinę żydowskiego fabrykanta i - dzięki jej pieniądzom - sam stał się ziemianinem na Stawisku pod Warszawą. Był ostatnim, czerwonym ziemianinem w PRL-u. Służył władzy ludowej jako pokazowy okaz polskiego szlachcica, a jego dom był (i jest nadal) pokazowym dworem polskim. Obecnie Iwaszkiewicz  jest uważany za patrona polskich homoseksualistów. Natomiast polskie środowiska kresowe jakoś nie mają ochoty przyznawać się do niego. 

Więcej o Iwaszkiewiczu można przeczytać tutaj:

PIERWSZY HOMOSEKSUALISTA PRL - Jarosław ...

 Stawisko: Miejsce sławy i hańby Jarosława Iwaszkiewicza ...

To był tęgi cwaniak - KULTURA - Newsweek.pl


Iwaszkiewicz Jarosław, „Książka moich wspomnień”, Wyd. Literackie, Kraków 1963

niedziela, 24 maja 2015

Jarosław Iwaszkiewicz, „Noc czerwcowa” i Magdalena Jastrzębska „Listy z Kresów”





„Noc czerwcowa” to skromne opowiadanie historyczne Jarosława Iwaszkiewicza, które rozgrywa się w XIX wieku podczas jednej czerwcowej nocy we dworze na Wołyniu w okolicy Wasylkowa (to dzisiejszy Obwód Tarnopolski na Ukrainie). 

Bohaterką tego tekstu jest bogata polska hrabina, o której można by powiedzieć, że „jeździła na Sybir za mężem, nim stało się to modne” :)))

„Jeździła”, to nie znaczy, że dojechała. Opowiadanie spełnia trzy klasyczne jedności: czasu, miejsca i akcji. Zaczyna się w takiej sytuacji: jest wieczór, przed dworem czekają już pojazdy, którymi o świcie hrabina ma jechać w daleką podróż. Trzeba tylko zaprząc konie i w drogę! Jakiś czas temu Piotr, mąż hrabiny, zaplątał się w antycarski spisek, za co został skazany na Sybir. Majątku mu nie zabrali, bo nie mogli, należał bowiem do hrabiny, ona zaś była krewną dynastii Romanowych. 

Hrabina ulega opinii publicznej i zamierza zrobić to, co dobra żona w tamtych czasach zrobić powinna, czyli towarzyszyć mężowi na zesłaniu. Czuje, że musi jechać, choć wcale nie kocha męża, jest on dla niej zupełnie obojętny. Pozostawia w domu dorastającą córkę Mary pod opieką krewnej, sama zaś wybiera się w podróż w towarzystwie Eweliny, francuskiej damy do towarzystwa. Ewelinie nie uśmiecha się wyjazd na Syberię. Nie jest to na rękę także innym domownikom, bo młodziutka Mary zostanie bez opieki rodziców, ogromny majątek zniszczeje i tak dalej. Wokół hrabiny zostaje uknuta intryga, która zmusi ją do pozostania  w domu. 

Otóż, w majątku przebywa Edmund, piękny rosyjski oficer, który zatrzymał się tutaj, aby kupować na wsi konie dla wojska (chodzi o tzw. remonty końskie). Edmund jest zainteresowany hrabiną i vice versa. Domownicy wyczuwają, że coś między nimi już wcześniej zaiskrzyło. Aby więc ratować sytuację, wysyłają Edmunda do sypialni hrabiny, żeby się pożegnał. Edmund wchodzi do jej pokoju, chwilę rozmawiają, po czym światło gaśnie, a rankiem w oknie ukazuje się na wpół rozebrany mężczyzna i każe odprowadzić konie do stajni. Pani hrabina zostaje w domu. 

Ot, taka sobie historyjka. Raczej anegdota albo plotka, którą być może powtarzano sobie dla zabicia czasu w polskich dworach na Wołyniu. Napisana w stylu Iwaszkiewicza, czyli ładnie, pastelowo i trochę nijako. Dzisiaj już tak nikt nie pisze. Ba, dzisiaj już prawie nikt Iwaszkiewicza nie czyta. To nie jest absolutnie pisarz z mojej bajki. W mojej dzielnicowej bibliotece książka zawierająca opowiadanie „Noc czerwcowa” (tom „Zarudzie”, który zawiera jeszcze dwa inne teksty, w tym jedno także z Kresów) spoczywała mocno zakurzona i ukryta w najgłębszym piekle magazynów bibliotecznych. Zdaje się, że nikt jej nie wypożyczał od 30 lat. 

I pewnie nadal kurzyłaby się w tej piwnicy, gdyby nie to, że zainteresowałam się tym zapomnianym tekstem. A zainteresowałam się dlatego, że moja szanowna blogowa koleżanka Magdalena Jastrzębska wydała właśnie książkę „Listy z Kresów. Opowieść o Józefie z Moszyńskich Szembekowej”. 

Tu okładka tej książki:


Dzięki rozmowom z Magdą na FB dowiedziałam się, że bohaterką „Nocy czerwcowej” Iwaszkiewicza jest matka Józefy Moszyńskiej, czyli tytułowej bohaterki jej książki. Magda pomogła mi odszyfrować, kto jest kim w tym opowiadanku Iwaszkiewicza. 

A więc teraz zróbmy to, o czym zapomniał Iwaszkiewicz oraz wydawcy jego opowiadania, czyli nazwijmy po imieniu wszystkie postaci dramatu: hrabina, która zbiera się do wyjazdu to Joanna Moszyńska, prawnuczka króla Augusta II Mocnego i jego słynnej kochanki, hrabiny Cosel. Jej mąż, za którym miała jechać na Sybir i nie pojechała, to Piotr Moszyński (nosił to samo nazwisko, bo to kuzyn Joanny), który w 1826 roku brał udział w spiskach polskiego Towarzystwa Patriotycznego. Zaś występująca w opowiadaniu Mary, córka hrabiny to właśnie bohaterka książki Magdy, czyli Józefa Moszyńska (piękna ruda dama na okładce książki Jastrzębskiej). Oficer rosyjski, któremu przypadła rola kochanka zatrzymującego w domu piękną hrabinę naprawdę nie miał na imię Edmund. Nazywał się Stanisław Jurjewicz i był Polakiem służącym w armii carskiej, a nie Rosjaninem. 

No, i teraz dopiero pastelowa opowiastka Iwaszkiewicza nabiera mocy, kształtów i kolorów. Teraz już wiadomo, o kim właściwie jest ta „Noc czerwcowa”. Ja jeszcze książki Magdy o Józefie Moszyńskiej nie czytałam, ale zamierzam to wkrótce nadrobić. 

„Nocą czerwcową” zainteresował się Andrzej Wajda, który w 2001 roku przerobił ją na spektakl telewizyjny. I jest to bardzo przyjemny w odbiorze film, jak wszystkie adaptacje opowiadań Iwaszkiewicza nakręcone przez Wajdę. Hrabinę zagrała tam starzejąca się już, ale jeszcze wciąż bardzo piękna Grażyna Szapołowska, zaś urodziwego Edmunda zagrał znany u nas rosyjski aktor Aleksander Domogarow, pamiętny ognisty Bohun z „Ogniem i mieczem”. Tyle tylko, że Wajda w dziwny sposób zmienił treść opowiadania. Przesunął akcję „Nocy czerwcowej” do lat 60. XIX wieku. Mąż hrabiny jest u niego powstańcem styczniowym, a nie członkiem Towarzystwa Patriotycznego. Tym samym, „wina” hrabiny, że nie ruszyła w jego ślady na Sybir jest jakby większa. Poza tym, obsadzając w roli Edmunda rosyjskiego aktora, zasugerował, że polska hrabina rzuciła męża dla Rosjanina, co też jest jakby bardziej obciążające. Mąż powstaniec styczniowy, a żona zdradza go z wrogiem? No, proszę pani! A wcale tak nie było i pan Wajda przedstawił zakłamaną wersję tej historii. Ale po co? Skoro prawdziwa wersja może być równie ciekawa? 

Za to dzięki Wajdzie możemy oglądać apetycznego Saszę Domogarowa, jak kusi do grzechu polską hrabinę. Przyznajcie się, która by się oparła takiemu kochankowi i jego gorącym zaklęciom? 

Popatrzcie:


Bibliografia:
1.      Iwaszkiewicz Jarosław, „Noc czerwcowa” (w:) „Zarudzie”, wyd. Spółdzielnia Wydawnicza „Czytelnik” , Warszawa 1979
2.      Jastrzębska Magdalena, „Listy z Kresów. Opowieść o Józefie z Moszyńskich Szembekowej”, wyd. LTW, Łomianki 2015
3.      „Noc czerwcowa”, spektakl telewizyjny, reż. Andrzej Wajda, Polska 2001



czwartek, 21 maja 2015

„Kiedy miłość była zbrodnią” (film)


„Kiedy miłość była zbrodnią” to polski film fabularny, którego tematem są tragiczne skutki niemieckich ustaw eugenicznych i rasowych (w tym zhańbienie rasy - Rassenschande). Hitlerowska ustawa o ochronie krwi niemieckiej i niemieckiej czci zabraniała kontaktów seksualnych pomiędzy Aryjczykami i nie-Aryjczykami, za których uważano także Polaków. 

W czasie II wojny światowej kontakty seksualne pomiędzy Niemcami a rasami podludzi, za które Niemcy uważali m. in. Polaków i Murzynów karane były napiętnowaniem, więzieniem, a nawet śmiercią. Zwykle było tak, że kobieta z rasy niższej, która zadała się z Niemcem, była karana zgoleniem głowy, publicznym napiętnowaniem i skierowaniem do obozu koncentracyjnego. Mężczyzna zaś z rasy niższej, który zwrócił swój wzrok na Niemkę, w najgorszym wypadku ponosił karę śmierci. W najlepszym wypadku (słyszałam o takim zdarzeniu) proponowano mu przyjęcie niemieckiej grupy i natychmiast wysyłano na front wschodni.




Niemki, które nawiązały kontakty seksualne z przedstawicielami niższej rasy, bywały napiętnowane, golono im głowy, wystawiano w publicznym miejscu z obelżywymi napisami zawieszonymi na szyi. Natomiast ich dzieci zabierały specjalne niemieckie komisje rasowe. Te dzieci, które nadawały się do germanizacji – brano na wychowanie w specjalnych domach dziecka. Potomstwo ze związków mieszanych rasowo (np. Mulatów, Żydów czy Cyganów) - zabijano. 

Film Jana Rybkowskiego „Kiedy miłość była zbrodnią” ma bardzo ciekawą konstrukcję fabularną. Składa się z kilku nowelek filmowych przeplatanych scenami składania zeznań przez świadków tych miłosnych „zbrodni”.  Widzimy, jak samotne w czasie wojny Niemki schną z tęsknoty za mężczyzną w łóżku. Ich mężczyźni są na froncie, a one w tym czasie zabawiają się z polskimi robotnikami przymusowymi, których Arbeitsamt skierował do pracy w ich firmach i gospodarstwach rolnych. Często same patrzą łakomym wzrokiem i molestują podległych sobie mężczyzn. Zwykle to one inicjują zakazane kontakty seksualne. Bohaterkami filmu są: jurna niemiecka wdowa i jej córka, młoda niemiecka magazynierka i atrakcyjna właścicielka niemieckiej kawiarni. Tylko jedna z bohaterek jest Polką, która ma romans z młodym żołnierzem Wehrmachtu. To młoda dziewczyna wysłana na roboty przymusowe do Rzeszy, która poznaje przypadkiem na dworcu młodego Niemca. Owocem ich związku jest dziecko. 

Film jest znakomicie zagrany, podziwiać można kreacje aktorskie zarówno aktorów polskich, jak i niemieckich. Godne uwagi są występy młodziutkiej Magdaleny Zawadzkiej (zagrała polską robotnicę przymusową Marikę) oraz Hanki Bielickiej ( rola niemieckiej listonoszki). Młodzi Arkadiusz Bazak i Jerzy Zelnik wprawdzie kiepsko grali, ale za to wyglądali w tym filmie bardzo apetycznie, nie ma się co dziwić, że się na nich rzucały wyposzczone w czasie wojny Niemki. 

Film Rybkowskiego powstał w 1967 roku i wówczas był skandalem. Uznano go nawet za antypolski. Potem nie był zbyt eksponowany, popadał w zapomnienie. Dzisiaj temat zakazanej miłości polsko-niemieckiej prawie już zupełnie został wyparty ze zbiorowej polskiej pamięci. Może warto go sobie odświeżyć? 

Film jest dostępny na YT:




„Kiedy miłość była zbrodnią”, czarno-biały film fabularny, Polska 1967, reżyseria i scenariusz Jan Rybkowski