Translate

piątek, 20 listopada 2020

Nr 46/2020 C. J. Skuse, „Złotko”

 

Czy thriller może być zabawny? Otóż, może! Sięgnijcie tylko po tę książkę! Kupiłam ją z jakimś babskim pismem, bo przyciągnęła mnie uroczo-krwista okładka. Dobrą zabawę zapowiadała też okładkowa zajawka: „To jak Bridget Jones z morderczymi skłonnościami Dextera”.

Główna bohaterka i zarazem pierwszoosobowa narratorka rzeczywiście ma w sobie coś z Bridget. Prowadzi dzienniczek, w którym zapisuje swoje myśli i zdarzenia. Jest mocno poprana, bo w dzieciństwie była ofiarą napadu na przedszkole i dostała młotkiem w głowę, co uszkodziło jej mózg. To uszkodzenie spowodowało, że żyje jak żyje i robi to co robi.

Morduje?

Owszem, ale zawsze w dobrej sprawie 😉)))

No, prawie zawsze!

Wybiera bowiem złych ludzi, przeważnie jakichś zboczeńców, pedofilów i gwałcicieli.

Sprawnie posługuje się nożem!

Panowie drżyjcie, bo ona nie tylko podrzyna gardła, ale też obcina czasem to i owo…

Akcja powieści jest troszkę przerysowana, ale lektura naprawdę gwarantuje dobrą zabawę!

Baaaaardzo sprawnie napisane!

To się czyta, proszę państwa! To się czyta…

Choć końcówka dziwna jakaś taka, chyba z nadzieją na ciąg dalszy.

Literatura popularna, jednorazowa, ale naprawdę wybitnego sortu.

Polecam!

Acha, autorka do tej pory pisała książki dla dzieci. To jest jej pierwsza książka dla dorosłych. Zaczęła z przytupem! Będę kibicować rozwojowi kariery pani C. J. Skuse. 

 


 
Skuse C. J., „Złotko”, tłum. Julita Mastalerz, Warszawa 2017

czwartek, 12 listopada 2020

Nr 45/2020 Dorte Hansen, „Ten dom jest mój”

 

Uwaga, to jest naprawdę dobra książka! Specjalnie czytałam ją powoli, alby na dłużej mi starczyło, bym dłużej mogła przebywać w jej świecie. A to już coś znaczy! Bo ja naprawdę wybredna jestem i większość książek, które zaczynam czytać, porzucam gdzieś tak w połowie, bo mnie nudzą. Czytam testowo 100 stron i jak mi się nie podobają, to do widzenia!

Powieść „Ten dom jest mój” to debiut niemieckiej lingwistki Dorte Hansen. Bestseller, sprzedany w Niemczech w wysokości ponad milion egzemplarzy! Ale ja nie dlatego sięgnęłam po tę książkę...

Zainteresowała mnie dlatego, że w opisie tej pozycji znalazłam taką oto zajawkę reklamującą tę pozycję: „Vera ma pięć lat, kiedy w 1945 roku ucieka z Prus Wschodnich do Starego Kraju, w którym jest nazywana „polaczkowym dzieckiem”.” Bardzo mnie to zafrapowało, bo temat wielkiej ucieczki Niemców z Prus przewijał się we wspomnieniach mojej mamy Haliny Łukawskiej, która w czasie II wojny była wywieziona do Prus na roboty przymusowe, no i przymusowo brała udział w tej właśnie ucieczce wraz ze swym niemieckim właścicielem. Słyszałam od niej relację o owym strasznym, mroźnym styczniu 1945 roku, kiedy na drogach zaroiło się od ludzi, a dzieci marły po drodze (nie tylko niemieckie, polskie dzieci robotników przymusowych też zamarzały z zimna i też był kłopot z ich pogrzebem). A poza tym, teraz zbieram materiały do książki o Żuławach, no i siłą rzeczy interesują mnie losy wcześniejszych właścicieli domów, w których po wojnie osiadła moja rodzina…


Dlatego właśnie wypożyczyłam tę książkę z biblioteki. No i znalazłam w niej historię Very, której matka Hildegard vom Kamcke uciekła z dwojgiem dzieci z majątku w Prusach Wschodnich, położonego gdzieś w okolicy Giżycka. Najpierw szła pieszo zatłoczonymi drogami, potem po lodzie na Zalewie Wiślanym, a później płynęła statkiem, by w końcu znaleźć się na wsi w okolicy Hamburga. Wyszła z domu z dwojgiem dzieci, z których przeżyło tylko to starsze (Vera). Jej młodszy kilkumiesięczny braciszek zamarzł na śmierć, leżąc w wózku dziecinnym w temperaturze poniżej dwudziestu stopni mrozu. Hildegard zostawiła ten wózek gdzieś na poboczu wraz z lalką Very, która miała dotrzymywać towarzystwa zmarłemu dziecku. Nie wiadomo, co się stało z trupkiem dziecka, Vera jeszcze na starość zastanawiała się, czy ktoś pochował jej brata i te inne martwe dzieci porzucone przez swoje matki w czasie wielkiej ucieczki.

Te traumatyczne przeżycia uchodźców z Prus Wschodnich nie są jednak głównym tematem powieści, stanowią tylko jej zawiązanie, preludium faktycznej akcji, która rozgrywa się zupełnie gdzie indziej. Tym miejscem jest malownicza kraina zwana Stary Kraj, czy Altes Land (i taki jest właśnie niemiecki tytuł tej książki), położona nad Łabą, na południowy zachód od Hamburga. Jest to podobno największy sadowniczy rejon w północnej Europie (ok. 140 kilometrów kwadratowych ziemi jest pokrytych przez sady, głównie rosną tam jabłonie i czereśnie). Jak podaje Wikipedia, nazwa tego rejonu jest niewłaściwym tłumaczeniem słowa „Olland” w dialekcie Plattdeutsch (dolnoniemieckim). „Olland” oznaczało kiedyś Holandię. Obszar ten został bowiem skolonizowany i osuszony przez holenderskich osadników w latach 1130-1230. Typowe dla tego obszaru są wały przeciwpowodziowe (są to tereny zalewowe), kanały, rowy melioracyjne, wsie ulicówki, zwodzone mosty jak z van Gogha, no i charakterystyczne domy z pruskiego muru kryte strzechą, do których prowadzą niezwykłe, drewniane, rzeźbione bramy, To wszystko też brzmi dla mnie jakoś znajomo, bo i ta holenderska kolonizacja, wały przeciwpowodziowe, rowy i kanały, wielkie drewniane chaty kryte strzechą i zwodzone mosty są typowe dla Żuław, o których teraz przecież mam napisać książkę! Ha! Jesteśmy w domu! 😉

No, właśnie, dom…

To właśnie stary dom stojący na wsi wśród sadów Starego Kraju jest głównym bohaterem tej powieści.

Oto jej początek:

„Podczas tych nocy, kiedy z zachodu nadchodziła burza, dom kołysał się jak statek, którym w tę i we w tę rzucają wściekłe fale. Podmuchy wiatru z piskiem wbijały się w stare mury. Taki dźwięk wydają czarownice palone na stosie, pomyślała Vera, albo dzieci, kiedy przytną sobie palce. Dom się kołysał, ale nie tonął. Pokryty nastroszonym sitowiem dach trzymał się mocno. Rozrosły się na nim zielone kępy mchu, tylko na kalenicy były mniej wybujałe.

Ze zdobiącego fasadę muru pruskiego złuszczyła się farba, a belki z surowego dębowego drewna wystawały ze ścian niczym stare kości. Litery na szczycie się zatarły, ale Vera i tak wiedziała, co tam napisano: „Tyn dóm jest mij i ni jest mij, kto wnijdzie w nij, nazwi go swim”. To było pierwsze zdanie w dialekcie dolnoniemieckim, które Vera poznała, gdy trzymając matkę za rękę, dotarła do tego gospodarstwa położonego w Starym Kraju nad Łabą.”

 


 

Nie chcę tu streszczać całej powieści, ale zdradzę jeszcze, że ten dom z czasem stał się własnością Very, a potem zamieszkała w nim także jej siostrzenica wraz z małym synkiem, która uciekła z miasta, bo została nikczemnie zdradzona przez ojca swego dziecka, zamożnego autora modnych kryminałów. Co było dalej? Przeczytajcie sami! Dodam tylko, że stary dom, jego mieszkańcy i sąsiedzi, idylliczna kraina sadowników, ale także opozycja miasto-wieś, opozycja tradycja-nowoczesność, opozycja Stary Kraj-Prusy Wschodnie, opozycja kobieta-mężczyzna, opozycja matka-córka, opozycja język oficjalny-język gwarowy – to główne (choć nie wszystkie) najważniejsze tematy tej niewielkiej, a tak bardzo wielowątkowej i wielotematycznej książki. Należy ona do tych powieści, z których można wypisywać sobie cytaty na różne tematy, wracać do nich i powoływać się na nie w dyskusjach. Dla mnie jest to tekst niezwykle pojemny, mądry, nośny i przemyślany w swojej pozornie chaotycznej fabularnie konstrukcji. Nie dziwię się, że zaczarował on tak wielu czytelników i już dzisiaj (książka wydana po raz pierwszy w 2015 roku) trafił na listę 100 najważniejszych książek napisanych w XX wieku w języku niemieckim (lista ułożona przez redakcję „Deutsche Welle”). 

 

Na YT znaleźć można filmy o autorce, jej książce i Starym Kraju: 



 

Hansen Dorte, „Ten dom jest mój”, tłum. Katarzyna Sosnowska, Katowice 2020