Translate

poniedziałek, 20 sierpnia 2018

Mery Orzeszko na wypowiedzeniu


Tak to jest: coś się kończy, coś się zaczyna. A nieraz nie ma co ciągnąć starych spraw, trzeba umieć powiedzieć STOP w odpowiednim momencie. 

Powiem Wam, że straciłam serce do tego bloga. Już więcej nie chce mi się tutaj pisać. Myślałam, że to przez ten straszny upał, że jak się zrobi chłodniej, to mi się zachce, ale nie. Nie chce mi się dalej i koniec! Chyba już tu więcej nic nie napiszę. Wypaliło się, czy co? A blogowanie to MUSI być przyjemność! Nie można tego robić z obowiązku. 

Kiedy parę lat temu zakładałam tego bloga (już któregoś z kolei, ha, ha!) to traktowałam to jako zabawę. To miało być ot, takie tam sobie pisanie z nudów o przeczytanych książkach, przeważnie rano i przeważnie o książkach, które właśnie przeczytałam w nocy lub wieczorem. Założyłam wtedy sobie konto Google, bo tego wymagał Blogger. Żeby było śmieszniej, zarejestrowałam się tam jako Maria Orzeszkowa, takie skrzyżowanie Marii Konopnickiej z Elizą Orzeszkową. Do tego była jeszcze Mery Orzeszko, coś w rodzaju polskiej Pippi Langstrumpf, mała ruda wariatka do kwadratu ;))) 

Właśnie tak pisana: Mery, a nie Mary. Jak ją czasem ponosiło, to Mery szalała sobie na tym blogu, a jeszcze bardziej na FB. Z ilu grup na fejsie ją wyrzucono za niesubordynację, to jeden Pan Bóg tylko wie! Mery potrafi być bardzo niesforna. 

Mery: Ale to było dawno! W międzyczasie Alicja Łukawska napisała książkę i zaczęła ją promować na tym blogu. I w ogóle Alicja zaczęła się tu panoszyć i pisać o różnych swoich sprawach, a ja jej łaskawie zezwalałam na to, bo  jestem dobra i wyrozumiała dziewczyna. Ale z czasem ta promocja czegoś innego w mojej własnej przestrzeni zaczęła mnie strasznie wkurzać. Na blogu coraz mniej było Mery, a coraz więcej Alicji. 

- Tak nie może być! – stwierdziłam w końcu. – Tam u góry co innego jest napisane! To jest w końcu „Archiwum Mery Orzeszko” a nie „Archiwum Alicji Łukawskiej”. Skoro Alicji tak zależy na własnej promocji, to niech się wynosi gdzie indziej! Może sobie też założyć bloga, albo stronę autorską! Konto Google też niech sobie założy na siebie, a nie wysługuje się mną!

Alicja: No tak! – przytaknęłam. – Biję się w piersi! To prawda. Mery ma świętą rację. To jest jej blog, a nie mój – pomyślałam sobie. – Ale mimo wszystko, zrobiło mi się jakoś smutno. Wiedziałam jednak, że już pora, aby się rozstać. Niech każda idzie w swoją stronę: Mery w jedną, Alicja w drugą.  I każda niech pracuje na własny rachunek!

To po pierwsze…

A po drugie…

Teraz mówię ja, Alicja, a nie Mery :)))

Sytuacja na dziś jest taka, że pomysłów mam wiele, pracy w związku z tym też. Leżą koło mnie całe stosy książek do przeczytania i przerobienia. Zbieram materiały, robię notatki, być może z tego coś powstanie? Wiem na pewno, że chciałabym napisać jeszcze jedną książkę o Kresach (komplementarną do „Duchów Kresów Wschodnich”, nawet już wymyśliłam okładkę). Mam też pomysł na sensacyjną fabułę wojenną, z tym, że zebranie materiałów będzie wymagało paru wyjazdów.  Na szczęście nie będą to wyjazdy dalekie, więc wystarczy mi zaprzyjaźniony taksówkarz z Malborka, z którym pojeżdżę trochę tu i tam po okolicy. Bo to będzie historia lokalna. Najlepiej chyba pisać o tym, co się zna i co się widziało, prawda? Interesuje mnie miejsce, w którym mieszkam i może jeszcze parę małych miasteczek w sąsiedztwie. Tu się działy bardzo ciekawe rzeczy w czasie II wojny światowej! Polacy, Niemcy, Rosjanie…! Oj, działo się tutaj! 

Prócz tego piszę jeszcze artykuły o zjawiskach paranormalnych dla miesięcznika „Czwarty Wymiar” (na przykład w najnowszym numerze, wrześniowym, ukazał się mój tekst „Paryska wróżka”, o pannie Lenormand, jakby kogoś to interesowało).

No i tak!






 W tej sytuacji naprawdę nie mam już kiedy pisać o tym, co przeczytałam dla przyjemności. Ba, nawet nie mam czasu o tym pomyśleć, bo mam teraz głowę zajętą czym innym. W ogóle – dla przyjemności to czytam nieraz takie odmóżdżacze, że byście się zdziwili. A ja się nie przyznam :)))

W tej sytuacji ustaliłyśmy z Mery Orzeszko, że ona stąd się wyprowadzi za porozumieniem stron. Właśnie jest na wypowiedzeniu. Trudno powiedzieć, ile ono potrwa, bo Mery ma także niewykorzystane urlopy za cztery lata. Myślimy, że może do końca roku, a może do początku następnego? Jakoś tak! W każdym razie blog będzie wisiał w sieci do końca roku 2018. Tak ustaliłyśmy.

Jeśli chodzi zaś o archiwum bloga…

Cóż, myślałam nad tym.

I wiecie co? Bardzo nie lubię porzuconych blogów. Są tak smutne jak opuszczone domy. Brakuje w nich życia. Pamiętam, jak wiele razy natrafiałam na  różne porzucone blogi książkowe. Nieraz wchodziłam tam w poszukiwaniu opinii o jakieś książce, którą właśnie przeczytałam. Chciałam nieraz napisać komentarz, ale patrzę, że ten blog nie żyje od paru lat. To po co komentować? W każdym razie nie mam zamiaru trzymać w sieci takiego nieświeżego truposza.

Ale, ponieważ doszły do mnie głosy, że ludzi interesują niektóre moje teksty, więc ja te teksty (zwłaszcza kresowe i o Rosji) zapiszę na osobnych plikach w Wordzie, które mogę udostępniać chętnym. Na pewno przekażę je koleżankom z bloga kresowego „Kresy zaklęte w książkach” oraz redaktorowi naczelnemu Kresowego Serwisu Informacyjnego, panu Bogusławowi Szarwille. Jakby ktoś jeszcze był chętny, to proszę dać znać! Wyślę mejlem.

No, właśnie, blog kresowy!

Dziewczyny (Beata, Iwona i Magda), nie macie pojęcia, jaka jestem Wam wdzięczna, że go założyłyście! Myślę, że to właśnie dzięki uczestnictwu w tym zbiorowym przedsięwzięciu zabrałam się za pisanie książek o Kresach. Jestem Wam niewymownie wdzięczna! Zainspirowałyście mnie do pracy! Dzięki Wam znalazłam "swój" temat!

Poza tym, jestem wdzięczna wielu ciekawym osobom, jakie poznałam dzięki tym paru latom blogowania. Dziękuję Wam za mile spędzony czas, ciekawe pogawędki na fejsiku, a także za rozmaite pobudzające burze intelektualne. Nie wiem, czy wszystkich tu wymienię, ale na pewno zachowam we wdzięcznej pamięci takie osoby jak: Beatę, Małgosię i Natalię z Krakowa, Magdę Jastrzębską ze Śląska, Bognę z Podkarpacia, Iwonę z Moskwy, Nadię z Alabamy, Izabelę z Zamojskiego, Dawida z Doniecka, Serża z Odessy oraz Agnieszkę Zielińską. Uwielbiam Was wszystkich! Mam zresztą z Wami kontakt na fejsiku, więc nadal będziemy czasem plotkować o różnych rzeczach.

Jeszcze o fejsiku… 

Wieść gminna niesie, że dyskusje o książkach przeniosły się na Facebooka. W ogóle, wszystko pomału przenosi się na Facebooka… 

Ja też tam jestem, jakby ktoś mnie szukał i chciał ze mną jakiś kontakt. To znaczy na razie jeszcze jestem, bo fejs robi się coraz bardziej politycznie poprawny i nie wiem, czy za jakiś nie trzeba będzie zmykać stamtąd. Wolność wypowiedzi zanika, fejs „znika” moje posty coraz częściej, a ja się boję, bym w końcu do pierdla nie trafiła za moje poglądy. Jakby co, to poproszę smalec, jabłka i cebulę, a także coś do czytania, by mi się nie nudziło. 

No, to już kończę!

Pozdrawiam Was wszystkich bardzo serdecznie!


Źródło ilustracji:

Wikipedia, File:Józef Mehoffer, Dziwny ogród.jpg, File:Józef Mehoffer - Słońce majowe.jpg oraz moje archiwum osobiste
 

czwartek, 16 sierpnia 2018

Jelena Koczyna, Olga Bergholc, Lidia Ginzburg, „Oblężone” (blokada Leningradu kobiecymi oczyma)




Dziwnie jakoś czytać o wojennej blokadzie Leningradu, głodzie i trzaskającym mrozie w te okropne upały i wśród obfitości jedzenia w lodówce i w sklepach w pobliżu…

Blokada Leningradu, która trwała około 900 dni, to najdłuższe oblężenie miasta w nowożytnej historii świata. Niemcy zamknęli pierścień wokół tego miasta we wrześniu 1941 roku. W tym czasie jedyną drogą łączącą Leningrad ze światem był szlak wiodący przez zamarznięte jezioro Ładoga, zwany „drogą życia”. Oblężenie zostało przerwane dopiero na początku 1944 roku. W tym czasie w dawnej stolicy Rosji umarło z głodu,  zimna i od ostrzałów bombowych ponad milion mieszkańców. Jak wyobrazić sobie taką hekatombę?



Tematem blokady Leningradu w czasie II wojny światowej zainteresowałam się dopiero po przeczytaniu „Jeźdźca miedzianego” Paulliny Simons, która na przykładzie fikcyjnej rodziny Mietanowych opisała wielką tragedię, jaka dotknęła mieszkańców tego miasta. Wiedziała o czym pisze, bo znała ten temat z opowieści rodzinnych. Blokadę Leningradu przeżyli jej dziadkowie ze strony ojca, to znaczy rodzina Handlerów (ojciec Paulliny Simons to Jurij Handler, znany radziecki opozycjonista, później pracownik Radia Wolna Europa). Pamiętam, jak ze łzami w oczach czytałam u Simons o straszliwej tragedii leningradczyków, o codziennych ostrzeliwaniach miasta przez niemiecką artylerię, o schodzeniu mieszkańców do schronu w piwnicy, o brakach w zaopatrzeniu, o tym, jak całe miasto powoli umierało. Nie było jedzenia, wody, światła, gazu, żadnego opału i miejskiego transportu, za to pojawila się nowa choroba, to jest dystrofia (zanik mięśni z głodu) i wszędzie leżały trupy niepogrzebanych ludzi. Po ulicach krążyli spragnieni ludzkiego mięsa kanibale napadających na żyjących, przed którymi Tania broniła się za pomocą pistoletu, który dostała od Szury. 

To jest jedno z najsłynniejszych zdjęć z oblężonego Leningradu. W tle widać sobór świętego Izaaka, gdzie Tania spotykała się z ukochanym:



Powieść Simons to był mój pierwszy kontakt z tym tematem. Później przeczytałam „Księgę Blokady” Alesia Adamowicza i Daniiła Granina, potem jeszcze coś, jeszcze później obejrzałam szereg filmów starych i nowych o oblężonym Leningradzie. W końcu natrafiłam na zbiór trzech pamiętników kobiet, które przeżyły Blokadę wydanych przez ośrodek Karta. Pierwszy raz czytałam to kilka lat temu, ale nie byłam w stanie nic napisać o tym, tak mnie tak książka powaliła. Dosłownie rozorała mi wtedy mózg! Teraz, kiedy temat głodu, zimna i wojny mam już nieco oswojony dzięki spisywaniu wojennych wspomnień mojej mamy. Nasłuchałam się tyle o głodzie, jaki moja matka cierpiała w czasie wojny jako dziecko, że moja wrażliwość jakby się trochę stępiła. Dziś już mogę na tyle zebrać myśli, by omówić książkę o głodzie w Leningradzie. Jednak trudno mi wyobrazić sobie, że można było wówczas zjeść tylko 125 gramów chleba dziennie. I nic poza tym! Taka była dzienna norma chleba na kartki na mieszkańca Leningradu w listopadzie i grudniu 1941 roku. 

Więc tak…

Najlepszy z tego zbiorku jest pierwszy tekst, to jest dziennik Jeleny Koczyny. To jest postać nieco tajemnicza, bowiem znamy tylko jej imię, zaś nazwisko jest wymyślone. Niewiele wiadomo o tej kobiecie, tyle tylko, że była pracownikiem leningradzkiego Instytutu Filozofii lub Matematyki. Jej zapiski zostały wydane po raz pierwszy jeszcze w czasach Związku Radzieckiego, w samizdacie, to jest w wydawnictwie podziemnym. Na ich ślad natrafiła jakaś redaktorka z podziemnego wówczas polskiego wydawnictwa „Karta”. Zostały przetłumaczone na język polski i wydane podziemnie jeszcze w latach 1990., w tym wydaniu jest ich premiera „naziemna” w Polsce. 

Jelena zaczęła prowadzić swój dziennik od połowy czerwca 1941 roku. Właśnie urodziła córeczkę, podziwiała jak jej mąż Dima z miłością krzątał się koło niej i dziecka. Jednak ta rodzinna sielanka zaraz się skończyła, bo już 22 czerwca Niemcy napadają na Związek Radziecki. Wtedy zaczyna się wojenna gehenna, a raczej zjazd w dół. Głównym tematem tych zapisków są – pewnie się powtarzam, ale tak właśnie było – głód, zimno i czysto biologiczne przetrwanie tej rodziny w tym złym czasie. Wyobraźcie sobie, że cudownym daniem dla Jeleny i jej męża była zupa z kleju do tapet!  

Olga Bergholc (na zdjęciu powyżej) to znana wówczas poetka (poetessa!), piękna kobieta o dość skomplikowanym życiu osobistym i uczuciowym. Przeżyła w Leningradzie całą Blokadę i przez cały czas pisała wiersze i odezwy do leningradczyków, które czytała im przez radio. Jej teksty i głos płynący z radia były słynne w całym mieście, mieszkańcy miasta czekali na jej wystąpienia podtrzymujące ich na duchu. W swoim dzienniku piękna poetka pisała nie tylko o koszmarnych warunkach życia, ale także o tym jak przechodziła typowe, kobiece rozterki sercowe. Pisała o chorobie i śmierci swego drugiego męża, o swojej rzekomej ciąży i narodzinach zupełnie nowego uczucia do kolegi z pracy. W jej tekst włączone są także wzruszające fragmenty leningradzkich wierszy Olgi Bergholc, tych właśnie, które w czasie wojny czytała przez radio. Ciekawym wątkiem w tej opowieści była kwestia niemieckiego nazwiska (Bergholc) ojca autorki, który został przez służby specjalne deportowany z Leningradu jako jednostka podejrzana o niemieckie korzenie, chociaż sam uważał się za Rosjanin.


Lidia Ginzburg była znaną radziecką pisarką i krytykiem sztuki. Jej spojrzenie na Blokadę jest najmniej osobiste, pisała bowiem o pewnych uogólnieniach, o sposobie życia i przeżycia w Leningradzie, a także o tym, czym różniły się doświadczenia męskie i żeńskie tej wojny. Jej tekst to synteza tego, co odczuwali leningradczycy podczas wojny. 


Lektura tych kobiecych zapisków kosztowała mnie za każdym razem wiele nerwów i emocji. Przez cały czas ściskało mnie w gardle, trochę też łez wylałam ze wzruszenia. Musiałam o niej napisać, bo mnie jakoś „trafiła”. Chyba nigdy nie zapomnę tych obrazów! 

Poza tym, chciałabym polecić filmy o Leningradzie, które warto obejrzeć. Podaję je w kolejności chronologicznej:
1.      „Dwaj żołnierze” (ZSRR, 1943 rok, z Markiem Bernesem)
2.       „Żyła-była diewoczka” (ZSRR, 1944 rok)
3.      „Bałtyckie niebo” (ZSRR, 1960 rok)
4.       „Leningrad” (Wielka Brytania, Rosja, 2007 rok, z Mirą Sorvino)
5.      „Ładoga” (Rosja, 2013 rok, sensacyjny serial o „drodze życia” przez jezioro Ładoga)





Bergholz Olga, Ginzburg Lidia, Koczyna Jelena, „Oblężone”, PWN, ośrodek Karta, Warszawa 2013

 Źródła ilustracji:
1.      Wikipedia, _archive_5634_Antiaircrafters_guarding_the_sky_of_Leningrad
2.      File:Olga Bergholz.jpg