Translate

poniedziałek, 27 lipca 2015

Józef Ignacy Kraszewski, „Jaryna”



„Jaryna” to krótka powieść współczesna Józefa Ignacego Kraszewskiego. Rozgrywa się w połowie XIX wieku na Podolu. Jej główny bohater, Ostap Bondarczuk, pochodzi z ludu. Jest Rusinem. Tak prawidłowo w języku polskim nazywa się lud zamieszkujący Ukrainę. To naprawdę Rusini, a nie Ukraińcy!  

Ostap Bondarczuk jest wykształconym na lekarza prostym chłopem. Kraszewski ukazuje go zgodnie z popularną w XIX wieku konwencją dobrego i sprawiedliwego dziecka ludu. A więc Ostap ma swoje niewielkie gospodarstwo, lecz w wolnych chwilach leczy ludzi, nawet Żydów, i nie bierze za to pieniędzy. Żyje samotnie, kryjąc w głębi serca tajemnicę dawnej wielkiej miłości. Był niegdyś bardzo zakochany z wzajemnością w pewnej kobiecie, ale usunął się na bok i jego ukochana wyszła za jego przyjaciela, hrabiego Alfreda. 

Nagle odwiedza go ów hrabia, który musi uciekać ze swego majątku za granicę austriacką, do Lwowa, bo zabił kogoś w pojedynku. Prosi Ostapa, by podczas jego nieobecności zaopiekował się jego majątkiem i rodziną, to jest żoną Michaliną i maleńkim synkiem. Ostap przystaje na to, jednak woli stawić się przed obliczem hrabiny jako człowiek żonaty. Nie chce bowiem kusić losu, kiedy będzie przebywał sam na sam z hrabiną. W tym celu żeni się z młodą rusińską chłopką Jaryną (Ireną), którą wraz z całą rodziną wykupuje od jej pana za dużą sumę pieniędzy. Zaraz po ślubie opuszcza żonę i jedzie do pałacu przyjaciela.  

W tej niewielkiej powieści, takim skromnym obrazku obyczajowym, znajdziemy masę problemów typowych dla ówczesnej kresowej wsi na Podolu. Kraszewski znakomicie opisał sytuację pańszczyźnianych chłopów, ich zależność od pana oraz buntownicze skłonności, które w każdej chwili mogą grozić wybuchem. Chłopi oscylowali wówczas pomiędzy czapkowaniem panu a chęcią krwawej zemsty za swe upokorzenia. 

W powieści jest  scena, gdy zbuntowani Rusini chcą spalić dwór i zamordować dziedziczkę lub znienawidzonego ekonoma. Pamiętajmy, że w momencie dziania się powieści, od czasu Koliszczyzny,  straszliwego powstania chłopów, hajdamaków i Kozaków, które rozlało się na całą Ukrainę, minęło zaledwie kilkadziesiąt lat. W czasie Koliszczyzny okrutni Rusini zamordowali prawie 200 tysięcy Polaków i Żydów. Ich wystąpienia zostały stłumione przez wojska polskie i rosyjskie. Pamięć o tych wydarzeniach tkwi jeszcze w bohaterach Kraszewskiego. 

W dramatycznej chwili Ostapowi cudem udaje się uspokoić żądnych krwi poddanych i ocalić dwór hrabiny od spalenia. Broniąc budynku przed chłopskim atakiem tak rozmawia z atakującymi Rusinami: 

 „Alboż to oni nam bracia?
- Alboż nie?
- A to… Lachy!
- A Lachy i Rusini alboż to nie bracia? – spytał Ostap.
- Język prawie jeden, wiara chrześcijańska, i nie oni winni, że ich Pan Bóg uczynił bogatszymi od was i w lepszym stanie postawił. Pracujcie i wy, uczcie się, a dziś nikomu nie zaparte drogi; możecie i wy, jeśli wam ten stan niemiły, wynijść z niego i dopracować się innego. Alboż to ojcowie tych panów nie wyszli także z pracowitych ludzi? Zresztą, któż to, jeśli nie Chrystus Pan powiedział, że wszyscy ludzie są braćmi?”

Nieco mniej interesująco kształtuje się przedstawiony w „Jarynie” wątek miłosny. Kraszewski nigdy nie był mistrzem w opisywaniu uczuć męsko-damskich. Miłość Jaryny do Ostapa, Ostapa do dziedziczki Michaliny i vice versa – wszystko to jest pokazane w sposób papierowy i schematyczny. Narrator rozwiązuje skomplikowany układ miłosny poprzez zagranie w stylu pozytywistycznym. Hrabina zaczyna rozmawiać z Jaryną, uczyć ją różnych rzeczy i „podnosi” w ten sposób prostą dziewczynę z ludu do poziomu wykształconego Ostapa. 

Schematyczne, a nawet wręcz czytankowe, jest także końcowe rozwiązanie całej fabuły. Mimo to, powieść ta, podobnie jak i inne współczesne powieści Kraszewskiego, przynosi wiele autentycznych opisów życia codziennego tamtej epoki. Warto się przyjrzeć, jak przez wieki narastała nienawiść polsko-ukrainska i jak tliła się niszcząca zawiść ukraińskich poddanych wobec polskich panów. Te uczucia były tak mocne, że do dzisiaj pozostaliśmy dla Ukrainców znienawidzonymi „Lachami”, których najlepiej jest zabić, spalić i zniszczyć. 

Kraszewski Józef Ignacy, „Jaryna”, Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza, Warszawa 1987

sobota, 25 lipca 2015

Marcin Szczygielski, „Sanato”



„Sanato” Marcina Szczygielskiego to stylowa powieść utrzymana w konwencji horroru. Rozgrywa się w latach 1930. w sanatorium „Sanato” w Zakopanem, gdzie prowadzona jest eksperymentalna terapia leczenia gruźlicy solami złota. Kuracja jest skuteczna i wpływa na poprawę zdrowia pacjentów wybranych do doświadczeń, ale też powoduje, że rozwijają się u nich niezwykłe zdolności paranormalne, co z kolei jest powodem wielu dziwnych zdarzeń rozgrywających się w murach sanatorium. 

W skrócie,  powieść ta - to „Czarodziejska góra” Thomasa Manna i „Lśnienie” Stephena Kinga w jednym! Kto czytał oba dzieła, ten wie, o co chodzi!

W pewnym stopniu książka ta oparta jest na faktach. W Zakopanem naprawdę istnieje nieczynne już sanatorium o nazwie „Sanato”. Zostało założone na początku XX wieku i w okresie międzywojennym rzeczywiście prowadzono tam terapię gruźlicy solami złota. Po wojnie było tam sanatorium związku branżowego pocztowców, zaś od kilkunastu lat, odkąd sanatorium zostało zamknięte, budynek stoi opustoszały i jest ulubionym celem poszukiwaczy mocnych i nocnych wrażeń. Podobno jest tam niezwykły i mroczny klimat grozy. Wśród mieszkańców Zakopanego panuje opinia, że tam straszy. 

Sama nie byłam w „Sanato”, ale znam dziwną, pełną melancholii atmosferę dawnych górskich sanatoriów przeciwgruźliczych, bo dwa razy przebywałam na kuracji w Akademickim Centrum Rehabilitacji w Zakopanem. Było to w czasach tej strasznej komuny, kiedy w każdym mieście wojewódzkim istniała poradnia przeciwgruźlicza, a każdy obywatel co roku musiał zrobić sobie profilaktycznie zdjęcie płuc i w efekcie gruźlica nie była już tak wielkim problemem społecznym jak wcześniej. W latach 1980., kiedy tam przebywałam, w ACR leczono całkiem inne schorzenia. 

Ale jednak w murach tego olbrzymiego budynku coś pozostało z tamtej epoki. Jeśli ktoś przespacerował się nocą długim, ciemnym korytarzem do odległej łazienki, mógł to i owo usłyszeć lub zobaczyć. Opowiadano o jakiś dziwnych szmerach i głosach, ktoś tam widział jakieś blade cienie pod ścianami itp. W budynku zachowały się takie wspomnienia po gruźlikach jak rozległe tarasy, na których niegdyś przez okrągły rok leżakowali owinięci w ciepłe koce, czy specjalne podwójne drzwi, których celem było nie przepuszczanie prątków Kocha na korytarz. Zwiedzałam także inne słynne sanatorium przeciwgruźlicze na Chramcówkach zbudowane przez doktora Tytusa Chałubińskiego. Niestety, nigdy nie byłam nawet w pobliżu „Sanato”, więc nie wiem, czy tam faktycznie objawia się jakaś paranormalna aktywność. Właśnie czekam na wrażenia koleżanki z Zakopanego, jak to tam jest z tym opuszczonym budynkiem…  

Wracając do powieści… W jednym z wywiadów Marcin Szczygielski wyznał, że jako tworzywo do książki posłużyły mu autentyczne zapiski jednej z pacjentek leczonej w „Sanato” w okresie międzywojennym. Nazywała się Nina Ostromęcka i zginęła w czasie wojny zabita przez hitlerowców w ramach akcji T4 polegającej na likwidacji osób psychicznie chorych. Pozostawiła po sobie obszerne notatki na temat tajemniczego zakopiańskiego sanatorium, leczonych tam pacjentów oraz personelu. W książce możemy oglądać zdjęcia zgromadzone przez Ninę Ostromęcką. Ocena, czy Nina naprawdę przeżyła to, co w jej imieniu opisuje Szczygielski, czy też były to tylko jej wizje i halucynacje wywołane solami złota – pozostaje w gestii czytelnika. 

W każdym razie, jestem mile zaskoczona tą powieścią, bo spodziewałam się czegoś o wiele gorszego.  A tu, proszę! Jakie miłe rozczarowanie! Jest to przyzwoicie i sprawnie napisana powieść w stylu „retro”, całkiem niezła w sensie literackim. Autorowi udało się w niej utrzymać pewien klimat grozy, aczkolwiek mnie ta historia za bardzo nie przestraszyła. Było tu dla mnie za mało zaskoczenia, czyli tego co Anglosasi nazywają „suspens”.  Może jestem zblazowana, bo w swoim czasie czytałam horrory „na tony”? Byle co mnie nie przestraszy ;)))

Szczygielski Marcin, „Sanato”, Instytut Wydawniczy „Latarnik”, Warszawa 2014

wtorek, 21 lipca 2015

Tadeusz Konwicki, „Rojsty”, czyli plujemy na AK



„Rojsty” Tadeusza Konwickiego to niewielkich rozmiarów autobiograficzna powieść o działalności Armii Krajowej na Wileńszczyźnie po wejściu tam Armii Czerwonej. 

To także jedna z najbardziej kłamliwych książek na temat AK jakie ukazały się w języku polskim. Ten ociekający złośliwym jadem paszkwil na polskie podziemie patriotyczne, pisany zgodnie z oczekiwaniami władzy komunistycznej, w dużym stopniu przyczynił się do deheroizacji polskiej partyzantki oraz o przeszło pół wieku wyprzedził negatywny obraz AK przedstawiony w niemieckim serialu „Nasze matki, nasi ojcowie”. 

Akcja „Rojstów” rozpoczyna się latem 1944 roku, kiedy to główny bohater i zarazem pierwszoosobowy narrator używającego fałszywych papierów wystawionych na Stanisława Żubrowicza ukrywa się na wsi pod Wilnem, zajmując się w wolnych chwilach malowaniem akwarelami pejzaży. Potem wraca do domu, do Wilna, po czym wstępuje do oddziału AK i razem z nim przez parę miesięcy wędruje po Wileńszczyźnie. Jest marnym partyzantem, bo przez wiele miesięcy nie udaje mu się ani razu wystrzelić. Jego pistolet jest zepsuty i zawsze się zacina, kiedy naciska się spust. 

Akowcy ukazani przez Konwickiego w „Rojstach” to zbieranina podejrzanych mętów i psychopatów wałęsających się bez celu po lasach i bagnach. Jeden trudni się hobbystycznie zabijaniem Białorusinów. Każdego zabitego znaczy nacięciem na drewnianej kolbie swego karabinu: „Strzelało się białoruskich chłopów, posądzonych o sympatie lub wprost o współpracę z bolszewikami.” Drugi partyzant to pies na baby, więc gwałci 15-letnią córkę gospodarzy, u których AK znalazło kwaterę. Inni są wściekłymi antysemitami: „Tu około tysiąca Żydów przetrzymało niemieckie obławy. Bunkry były liche. Ale pomagali im widocznie partyzanci sowieccy, gdyż od naszych mogli oczekiwać tylko jednego: kuli w kołnierz.” 

Muszę przyznać, że Konwicki był zdolnym literatem. Nawet ta młodzieńcza książka jest dobrze napisana w sensie formalnym. Ale pod względem treści jest to niebezpieczna i antypolska szmira. Została bowiem napisana w duchu popularnego w początkach PRL-u hasła, że AK to zapluty karzeł reakcji: 



Konwicki krytykuje w „Rosjtach” AK aż miło. Wyśmiewa brak organizacji wileńskiego AK, wyraża się lekceważąco o polskim patriotyzmie, m. in. o powstaniu styczniowym i przedwojennych endekach. Kpi także z polskich nadziei, że będzie można jednak pozostać na Kresach po wejściu tam Armii Czerwonej. Pokazuje Polaków z Wilna jako hieny, które żerują na cudzej krzywdzie, przeszukując mieszkania opuszczone przez tych, co wyjechali „do Polski”.  

Ten paszkwil powstał w 1946 roku. Osiem lat przeleżał w szufladzie, podobno zatrzymany przez cenzurę. A po raz pierwszy został opublikowany w 1956 r., na fali odwilży po śmierci Stalina. Jego autor, Tadeusz Konwicki, w latach 1944-1945 był żołnierzem wileńskiego AK, później wyjechał z Kresów i zaczął robić w Polsce karierę literacką. Pisał socrealistyczne reportaże m. in. o budowie Nowej Huty. W 1953 r. wstąpił do PZPR. Wydanie „Rojstów” przypadło w okresie, kiedy był już dobrze zapowiadającym się młodym literatem na służbie komunistów. 

Warto pamiętać o tym, że w ciągu ośmiu lat pomiędzy napisaniem „Rojstów” a ich wydaniem – tysiące żołnierzy AK siedziało w więzieniach, było torturowanych i zabijanych przez komunistyczną bezpiekę. Mówiąc brutalnie: kiedy w katowniach UB zabijano Żołnierzy Wyklętych – szkalująca AK książka Konwickiego czekała właśnie na wydanie. 

Po upadku PRL-u dyskusję na temat ”Rojstów” podjął Ryszard Kiersnowski, były dowódca Tadeusza Konwickiego z oddziału AK. Kiersnowski napisał książkę „Tam i wtedy. W Podweryszkach, w Wilnie, w puszczy 1939 – 1945”. Tak się składa, że Kiersnowski był świadkiem tych samych wydarzeń, które zostały opisane w „Rojstach” i opisał je ponownie zupełnie z innej strony. 

Analiza „Rojstów” Konwickiego z Żołnierzem Wyklętym

Po raz pierwszy czytałam „Rojsty” jako obowiązkową lekturę na ćwiczenia z literatury współczesnej przeszło 30. lat temu i zapamiętałam tę książkę na całe życie jako przykład literatury przeczytanej zbyt wcześnie i bez jakiegokolwiek wyjaśnienia, o co w niej chodzi. Jako osoba wyrosła w Bydgoszczy pojęcia nie miałam o trudnej przeszłości Kresów i o dramatycznych losach wileńskiej partyzantki akowskiej. Była to dla mnie dziwna powieść o jakiejś bandzie młodych ludzi, którzy bez celu i bez sensu wałęsają się gdzieś po wsiach na zabitej dechami prowincji. Kto to jest? O co chodzi? Z kim oni chcą walczyć? Wtedy tego nie wiedziałam.

Pamiętam za to okoliczności tamtej lektury: był stan wojenny, drugi rok polonistyki, literatura współczesna przerabiana równocześnie z literaturą staropolską. Zupełnie bez sensu, związku i logiki. Tak chyba miało być, byśmy za dużo nie myśleli. Tu Sęp-Szarzyński, a tu – socrealizm.

Zajęcia ze współczesnej prowadzi docent Malinowski, który budzi w nas przestrach i grozę, bo na każde ćwiczenia każe przygotowywać długie referaty na zadany temat i konsekwentnie sprawdza, co przygotowaliśmy. Nie ma do tego żadnych pomocy, żadnych opracowań w książkach. Straszliwy docent M.  zadaje temat, po czym należy go opracować na podstawie lektury i ówczesnej prasy literackiej. Należy przygotować porządną bibliografię, przypisy oraz fiszki. Fiszki trzeba składować w kopertach, a koperty w pudelkach po butach. Pudełka po butach z fiszkami – w kartonach po margarynie. I tak dalej. Taka była filozofia pracy naukowej docenta M. i starał się nam ją przekazać.  Żeby cokolwiek napisać, trzeba schodzić do uczelnianej piwnicy, do czytelni czasopism i wertować stare zakurzone, powiązane sznurkami roczniki „Kuźnicy”, „Odrodzenia” czy innych pism z lat 1940. i 1950.

Na jedne zajęcia docent kazał przeczytać „Rojsty” i przygotować referat na ich temat. – Wiecie, co to są rojsty? – pyta na początku ćwiczeń. Nikt nie wie, choć kilka z moich koleżanek niby powinno wiedzieć, bo miało dziadków z Wilna. Docent wyjaśnia, że rojsty to zarośla leśne rosnące na bagnistym terenie, typowe dla pewnych okolic Wileńszczyzny i Białorusi. Dalej ktoś czyta referat, a docent uśmiecha się lekko pod wąsem.

Przerażający docent M., postrach bydgoskich studentów polonistyki, to nieżyjący już Leszek Jan Malinowski, Żołnierz Wyklęty, który w czasie wojny walczył w 3. Wileńskiej Brygadzie AK, zaś po wojnie był kurierem przeprowadzającym na Zachód ludzi, których należało ratować przed NKWD. M. in. pomagał w przerzucie pisarza Sergiusza Piaseckiego, który w czasie okupacji był egzekutorem AK.

Ale o tym nie wiedzieliśmy w czasie studiów. Malinowski wspominał czasem, że pochodzi z Wilna, że uczył się tam na tajnych kompletach, a jego koleżanką szkolną była późniejsza aktorka Hanna Skarżanka. Wykłady Malinowskiego polegały głównie na tym, że dawał nam do zrozumienia, kto z pisarzy był w porządku, a kto był gnidą. Robił to w tak w przemyślny sposób, że choćby ktoś chciał mu coś zarzucić, to nie było do czego się przyczepić. To z jego wykładów zapamiętałam, kto był gnidą, a kto szlachetnym człowiekiem. Kto był Polakiem, a kto Żydem, bo na wykładach podawał prawdziwe nazwiska współczesnych „polskich” pisarzy. Kto wstąpił do Armii Czerwonej, a kto do Ludowego Wojska Polskiego. I tak dalej. Siał terror ten Malinowski na ćwiczeniach, ale naprawdę dużo nas nauczył. 

W latach 1990. docent M. działał w organizacjach kresowych, napisał także książkę pt. „1. Wileńska Brygada AK”.



W wywiadzie „Wilnianie zasłużeni dla Litwy, Polski, Europy i świata”, który przeprowadził Ryszard Maciejkianiec, docent Malinowski tak mówił o sobie: 

Mój dziadek Bolesław Malinowski był specjalistą od budowy mostów. M. in. Most Zwierzyniecki - to jego dzieło. Współpracował również przy wznoszeniu niektórych gmachów, w tym Domu Towarowego Jabłkowskich. Miał on brata Wilhelma, który pracował w Banku Ziemskim, był we władzach Browaru Szopena i był znaną w Wilnie postacią, udzielał się społecznie, organizował różne imprezy. A jego córka Wanda, to Osterwina, żona Osterwy. A poza tym wojewoda wileński Władysław Jaszczołd - to mój wuj, który potem został ministrem opieki społecznej.

Mój ojciec Stanisław natomiast gospodarował we własnym majątku Słobódka koło Miednik. Tam też w miednickim kościele byłem ochrzczony. Majątek rodziców mamy, Janiny z Bronowskich, znajdował się pomiędzy Holszanami a Bogdanowem. Do pierwszej komunii przystępowałem w Bogdanowie, a pierwszą moją miłością była Ruszczycówna.

Znajomość tych moich ojczystych stron pomogła mi zresztą później przy ucieczce z Miednik, kiedy tam nas osadzono po zakończeniu operacji "Ostra Brama". Uciekłem w nocy z kolegami, służąc im za przewodnika.

W roku 1945 wyjechałem do Lublina, tam ukończyłem historię sztuki, potem jeszcze polonistykę w Toruniu, a w roku 1960 obroniłem doktorat.”

A tu można sobie obejrzeć wywiad z Leszkiem J. Malinowskim, w którym opowiada o powstaniu wileńskim w 1944 roku:

Warto także zajrzeć tu:

 Konwicki Tadeusz, „Rojsty” , wyd. Czytelnik, Warszawa 1956, wyd. I