Translate

poniedziałek, 28 marca 2016

Anna Herbich, „Dziewczyny z Syberii. Prawdziwe historie”



„Dziewczyny z Syberii” Anny Herbich to dziesięć historii polskich dziewcząt, które w czasie II wojny światowej trafiły na Syberię i szczęśliwie udało im się przeżyć ten pobyt. Część z nich została wywieziona w ramach masowych wywózek ludności polskiej, które były prowadzone w okresie od lutego 1940 do czerwca 1941 (w tym czasie były cztery wielkie deportacje Polaków, wywieziono w ich ramach kilkaset tysięcy ludzi). Zaś część bohaterek została aresztowana i skazana na pobyt w łagrach na dalekiej północy za nielegalną działalność w polskich organizacjach konspiracyjnych, głównie w AK. Większość przedstawionych tu pań pochodzi z Kresów, jedna tylko zawędrowała do Lwowa, gdzie została aresztowana, aż z Poznania (we wrześniu 1939 roku uciekła stamtąd przed Niemcami). 

Kto bierze do ręki tę książkę i liczy na opowieść o typowych polskich losach, będzie mocno zawiedziony, gdyż wybór bohaterek jest mało reprezentatywny. Autorka przedstawiła wyłącznie dziewczęta wywodzące się z najwyższych przedwojennych klas społecznych (szlachcianki z zamożnych ziemiańskich domów albo córki przedwojennych oficerów i biznesmenów, same wyższe sfery). Jest wśród nich Janina Kwiatkowska z domu Szrodecka z Białostocczyzny, której babcia była córką księcia Karola Giedrroycia, Alina Chodkowska z domu Vincenz, siostrzenica pisarza Stanisława Vincenza i córka naftowego magnata z Kołomyi, Danuta Kamieniecka z domu Waszczuk, córka kapitana z twierdzy w Brześciu, Natalia Zarzycka z domu Odyńska, córka ziemianina spod Białowieży, Danuta Hewanicka z domu Zagrajska, córka wysoko postawionego wojskowego , Grażyna Jonktajtys-Luba, córka burmistrza Augustowa i Zdzisława Wójcik, córka profesora Uniwersytetu Poznańskiego.

No, niestety, w tej opowieści o losach kobiet na kresach wschodnich zabrakło mi „normalnych” polskich dziewcząt, choćby córek polskich osadników z kresów wschodnich, które szczególnie doświadczyły ciężkiego losu łagrów i wywózek. A gdzie córki kresowej szlachty zagrodowej? Córki urzędników? Córki niższych wojskowych, które na kresach wychowywały się w domach bez służby? Jedyną „normalną” osobą, nie pochodzącą z wyższych sfer, wydaje się Weronika Sebastianowicz z domu Oleszkiewicz, siostra partyzanta Antoniego Oleszkiewicza, pseudonim „Iwan”, która do dzisiaj mieszka na Białorusi, na ziemi swych ojców, i toczy boje z władzami o upamiętnienie tam tzw. Żołnierzy Wyklętych.

Brak reprezentatywności to pierwsza wada tej książki, która rzuciła mi się w oczy. Wadą drugą, i – moim zdaniem - podstawową, jest sformatowanie wszystkich opowiedzianych historii na jedną modłę. Zostały napisane według jednego schematu: na początku najbardziej dramatyczna wiadomość, jakieś traumatyczne przeżycie (jedna została w łagrze przegrana w karty, inna wyszła za mąż itd.), a dopiero potem mamy życiorys bohaterki w układzie chronologicznym. Opowieści są napisane w pierwszej osobie. Autorka daje mówić swoim bohaterkom, ale do tego stopnia ujednoliciła ich język, że wszystkie wyrażają się identycznie, przez co ginie cała indywidualność.

No, pani Autorko kochana, gdzie się pani uczyła pisać reportaże? To, co pani przedstawiła, przypomina banalne historyjki do poczytania, jakie można było kiedyś spotkać w ekskluzywnych babskich pismach drukowanych na błyszczącym papierze, typu „Twój Styl” czy „Pani”! Piszę kiedyś, bo aktualnie babskich pism w ogóle nie biorę do ręki.

Przypomina mi się, że podobnie sformatowanym stylem były pisane historyjki o komunistycznych bohaterach, które sama czytałam w szkole podstawowej jako lekturę (ot, choćby „O człowieku, który się kulom nie kłaniał” Janiny Broniewskiej, żony Władysława). W sensie stylistyki „Dziewczyny z Syberii” niebezpiecznie zbliżają się do tamtej, zapomnianej już powiastki o generale Karolu Świerczewskim, pseudonim Walter. A nie o to przecież chodziło, młoda Autorko? Ale cóż, widać takie są wymogi pisania prostych i naiwnych historyjek „ad usum delphini”, czyli na użytek gimbazy, mówiąc współczesnym językiem. Albowiem targetem, czyli klientem, który ma sięgnąć po taką książkę, nie jest czytelnik wybredny i oblatany w temacie, ale ktoś początkujący, zapewne dzieci i młodzież, które mają w ten sposób poznawać historię.  

Z trudem wielkim brnęłam przez te opowiastki, wyprane z jakiejkolwiek indywidualności i całkowicie pozbawione emocji. A podczas czytania przypominałam sobie w myślach listę popularnych książek o dwudziestowiecznych wywózkach Polaków na Syberię, które warto przeczytać.

Oto ta lista:

1.      Auderska Halina, „Ptasi gościniec” (powieść o Polakach z Polesia wywiezionych na Syberię, pierwszy tekst na ten temat w historii literatury polskiej)
2.      Bhattacharjee Anuradha, „Druga ojczyzna. Polskie dzieci tułacze w Indiach” (książka naukowa, historyczna, o polskich dzieciach z Syberii i dobrym indyjskim maharadży)
3.      Bystrzycki Przemysław, „Wiatr Kuszmurunu” (o Polakach wywiezionych z Przemyśla)
4.      Domino Zbigniew, „Syberiada polska” (autor tej powieści był wprawdzie w KBW i wiele można mu zarzucić, ale jego książka o polskich osadnikach z Wołynia wywiezionych na Sybir to arcydzieło literatury w porównaniu z „Dziewczynami z Syberii”)
5.      Gross Jan Tomasz, Grudzińska-Gross Irena, „W czterdziestym nas matko, na Sibir zesłali”
6.      Jonkajtis-Luba Grażyna, „…was na to zdies’ priwiezli, sztob wy podochli. Kazachstan 1940-1946” (autorka tej książki jest jedną z bohaterek „Dziewczyn z Syberii”, napisała ją i wydała pod pseudonimem w paryskiej Kulturze jeszcze w czasach komuny)
7.      Michalska Franczeska, „Cała radość życia. Na Wołyniu, w Kazachstanie, w Polsce. Wspomnienia”
8.      „My deportowani. Wspomnienia Polaków z więzień, łagrów i zsyłek” (antologia tekstów na temat zsyłek i wywózek najlepszych polskich autorów: Józefa Czapskiego, Gustawa Herlinga-Grudzińskiego, Anatola Krakowieckiego, Jana Kazimierza Umiastowskiego, Beaty Obertyńskiej)
9.      Obertyńska Beata, „W domu niewoli” (Polka wywieziona ze Lwowa)
10.  Ordonówna Hanka, „Tułacze dzieci”
11.  Rybałtowska Barbara, „Bez pożegnania”, „Szkoła pod baobabem” i dalsze części sagi o losach matki i córki, (autobiograficzna powieść o polskich dzieciach wywiezionych na Syberię, a potem do Afryki)
12.  Wańkowicz Melchior, „Dzieje rodziny Korzeniewskich”
13.  Ziółkowska Aleksandra, „Lepszy dzień nie przyszedł już”

Aaa, zapomniałabym… Irytowała mnie w tej książce także okładka, z tą uróżowaną laleczką z tapetą na twarzy i w chuścinie na głowie, która ma udawać biedną polską dziewczynę na zesłaniu. Ach, ten target, ta współczesna pogoń za klientem… To już nie było autentycznych zdjęć do wykorzystania? 







Herbich Anna, „Dziewczyny z Syberii. Prawdziwe historie”, wyd. Znak Horyzont, Kraków 2015


środa, 23 marca 2016

Jorge Amado, „Dona Flor i jej dwóch mężów”, czyli miłość, magia i śmierć po brazylijsku




UWAGA – NAPRAWDĘ DOBRA POWIEŚĆ!

Po latach wracam nieśmiało do literatury iberoamerykańskiej. Powieść brazylijskiego autora Jorge Amado „Dona Flor i jej dwóch mężów” czytałam chyba z ćwierć wieku temu w okresie, kiedy sama byłam zawieszona pomiędzy dwoma mężczyznami i bardzo odpowiadała moim ówczesnym potrzebom czytelniczym. Niedawno sięgnęłam po nią ponownie i widzę, że się nie zestarzała. Jak się okazuje, proza Jorge Amado nadal mnie bawi i zachwyca. Czytałam po polsku, oczywiście, ale okładka książki z biblioteki była już tak zużyta, że nie nadawała się do pokazania. Dałam więc okładkę wydania oryginalnego. 

Jest to historia, która dzieje się w brazylijskim mieście Salvador w latach 1950. Tytułowa bohaterka, dona Flor, właścicielka ekskluzywnej szkoły kulinarnej, wyszła w młodości za mąż za hulakę i rozpustnika Valdomara (Vadihno), który już na samym początku powieści umiera na zawał serca podczas karnawałowych tańców na ulicy. Wdowa pogrąża się w żałobie, długo przeżywa odejście męża, który wprawdzie notorycznie ją zdradzał i przegrywał mnóstwo pieniędzy w karty, ale był tak pełen wdzięku i dostarczał jej tyle innych przyjemności, że wybaczała mu wszystkie nocne szaleństwa i wybryki. Po pewnym czasie Flor wychodzi za mąż za statecznego aptekarza, który z kolei jest porządny i uczciwy, ale kładzie się do łóżka w wyprasowanej piżamie i nie odznacza się wielką fantazją. Flor stale myśli o zmarłym Vadihno, w końcu sprowadza go z zaświatów za pomocą czarów i magii makumby. No, a potem się dopiero zaczyna… 

Tak mniej więcej w skrócie wygląda treść tej książki. Ale nie o treść tu chodzi, lecz o to, jak to jest napisane. A jest napisane tak, że klękajcie narody! Czytamy tu o miłości i o śmierci, o murzyńskich czarach i pogańskich bóstwach rodem z Afryki, o jedzeniu, tańcach, karnawale i burdelach, czyli o codziennym życiu mieszkańców brazylijskiego stanu Bahia. Tego się nie da opowiedzieć, to trzeba przeczytać osobiście! Podobno nazywają Jorge Amado mistrzem stereotypu. No, jeśli tak wygląda stereotyp, to ja sobie życzę czytać same stereotypowe książki. A panu Amado dałabym Nagrodę Nobla w dziedzinie literatury. To skandal, że jej nie dostał. 

„Dona Flor i jej dwóch mężów” to komediowe ujęcie starego wątku związanego z tym, że kobieta przyzywa z tamtego świata zmarłego kochanka. Przypomina się romantyczna ballada „Lenora”, przypominają się opowieści o wampirach i żydowskie historie o dybukach… Nagi Vadinho pojawiający się w domu dony Flor to gość z zaświatów, powinniśmy się bać, ale jest to groza oswojona, groza, która budzi raczej zaciekawienie niż strach. 

Powieść ta została sfilmowana w 1976 roku i jest to podobno najlepszy do tej pory film w historii kina brazylijskiego. Tytułową rolę zagrała Sonia Braga, gwiazda brazylijskich seriali, ale jak zagrała, zobaczcie sami! Ta rola otworzyła jej drzwi do Hollywood i do serca Roberta Redforda, o którym marzyła od dziecka, aż w końcu pojechała do Ameryki i go uwiodła ze skutkiem natychmiastowym! 

Tu jest link do trailera filmu z 1976:




Potem Brazylijczycy zrobili jeszcze serial wg tej powieści, ale jest to zwykły „serial brazylijski”, więc go raczej nie polecam.

Amado Jorge, „Dona Flor i jej dwóch mężów”, Wyd. Literackie, Kraków 1993

wtorek, 22 marca 2016

Henryk Cybulski, „Czerwone noce” – czyli o tym, jak polska wieś na Wołyniu skutecznie obroniła się przed ukraińskimi mordercami




„Czerwone noce” Henryka Cybulskiego to pamiętnik komendanta obrony polskiej wsi Przebraże na Wołyniu, która w okresie 1943 – 1944 była głównym punktem oporu polskiej ludności przez ukraińskimi bandami UPA i oddziałami tzw. „bulbowców” (inna zbrodnicza odmiana ukraińskich nacjonalistów).
 
Henryk Cybulski sam pochodził z Przebraża. Jego rodzice mieli tam niewielkie, kilkunastohektarowe gospodarstwo. Przed wojną był sportowcem Klubu Sportowego Przysposobienia Wojskowego w Łucku i zdobywał laury na zawodach ogólnopolskich w biegach przełajowych. W 1937 roku rozpoczął pracę w nadleśnictwie Kiwerce. Po wejściu na Kresy Armii Czerwonej, zimą 1939/1940 został aresztowany i wywieziony aż za koło podbiegunowe, skąd udało mu się uciec wiosną 1940 roku, po czym przez osiem tygodni przedzierał się do domu. Nie mógł jednak zostać w Przebrażu, bo właśnie tam przede wszystkim szukałoby go NKWD. Schronił się w innej miejscowości na Wołyniu, ukrywając się przed władzami do wejścia Niemców w 1941 roku. Potem znowu pracował jako leśniczy w Julanie koło Łucka, a potem w nadleśnictwie Głębokie. Miał kontakt z polską organizacją podziemną oraz z działającymi w okolicy partyzantami radzieckimi. Pomagał ukrywać Żydówkę Dwojrę Blank, córkę właściciela kamienicy w Łucku, która uratowała się ze spacyfikowanego przez Niemców żydowskiego miasteczka Zofiówka. Dwojra w przebraniu wołyńskiej chłopki udawała kuzynkę Cybulskiego, Irenkę. 

Wiosną 1943, kiedy zaczęły się napady UPA na polskie wsie, Cybulski porzucił pracę w lesie i wrócił do Przebraża, gdzie został komendantem obrony całej wsi, w której mieszkało wtedy około 25 tysięcy osób z całej okolicy. Komendantem cywilnym był Ludwik Malinowski. 

Zewsząd dochodziły straszliwe historie o wyrzynaniu całych polskich wsi, torturowaniu ich mieszkańców, paleniu domów itd. W samoobronie Przebraża brali udział młodzi mężczyźni ze wsi, którzy złożyli przysięgę wojskową. Byli podzieleni na cztery kompanie i skoszarowani. Było ich ponad 120 pieszych, do tego 40-osobowy zwiad konny. Broń zdobywali różnie, np. poszukiwali karabinów porzuconych we wrześniu 1939 roku przez wojsko polskie, dostali także jakieś od AK działającego w Łucku, pewną partię broni przywieźli im z Warszawy polscy kolejarze ze stacji Kiwerce, którzy działali w konspiracji. Ale największym wsparciem dla Przebraża byli działający w okolicy radzieccy partyzanci pod dowództwem Nikołaja Prokopiuka, z którymi nawet wspólnie przeprowadzili kilka potyczek zbrojnych z Ukraińcami. Odnotowano trzy duże ataki UPA na Przebraże, z których obrońcy wyszli zwycięsko. 

Oto szkic jednej z tych bitew pochodzący z książki Cybulskiego (zaczerpnięty z Wikipedii):



Żołnierze samoobrony pomagali także w ewakuacji mieszkańcom okolicznych miejscowości, np. pojechali osłaniać odwrót Polaków zgromadzonych w zamku Radziwiłłów w pobliskiej Ołyce. Polska ludność przez pewien czas broniła się tam przed Ukraińcami, ale ich siły były przeważające i musiała uciekać. Żołnierze z Przebraża osłaniali ich odwrót.  Prowadzili także walki zaczepne, napadając na miejscowości ukraińskie, w których znajdowały się ośrodki szkoleniowe UPA i dokonując ich likwidacji. Cybulski spełnił też rolę łącznika słynnego radzieckiego agenta, dywersanta z NKWD Nikołaja Kuzniecowa, który w przebraniu niemieckiego oficera, jako oberleutnant Paul Siebert (to był prawdziwy niemiecki oficer, który znajdował się w radzieckiej niewoli, Kuzniecow udawał jego sobowtóra, historia przypominająca Hansa Klossa), zabił niemieckiego generała w Łucku. Cybulski odwoził Kuzniecowa do radzieckich partyzantów w lesie niedaleko Przebraża.    

W tym czasie Niemcy przebywali na posterunkach w Łucku, ale nie wtrącali się w to, w jaki sposób Ukraińcy zdobywają „samostijną” Ukrainę. Pewnym wsparciem dla Polaków byli żołnierze węgierscy służący pod niemieckim dowództwem, którzy dawali się przekupić bimbrem i słoniną, i przymykali oczy na różne wyczyny polskiej samoobrony, dzięki czemu Polacy mieli więcej swobody.

Warunki życia w Przebrażu były bardzo ciężkie. Wieś była względnie zabezpieczona przed ukraińskimi atakami, wokół niej rozciągały się zasieki ze ściętych drzew, okopy i system umocnień ziemnych. Problemem jednak było zakwaterowanie uchodźców, dla których nie starczało miejsca w domach. Mieszkali więc w wykopanych naprędce ziemiankach czy byle jak skleconych barakach. Były także problemy z wyżywieniem takiej liczby ludności, zebraniem zboża z pól, a także jego zmieleniem. Najbliższy młyn parowy znajdował się w pobliskiej wsi zamieszkałej przez Ukraińców.

Mimo tych trudności, Polakom w Przebrażu udało się szczęśliwie doczekać wyzwolenia tych terenów przez Armię Czerwoną. Dalsze ich losy to była już utrata ojczyzny i wypędzenie. Musieli opuścić Wołyń i udać się na tułaczkę w nieznane. Większość wyjechała na Ziemie Odzyskane, w tym przede wszystkim – na Żuławy, m. in. do Malborka. 

Nacjonalizm ukraiński zwyciężył na Wołyniu. Obecnie w Przebrażu nie ma już śladu po Polakach. Ukraińcy zmienili nawet nazwę wioski na Hajowe (Gajowe).  

Autor tej książki, Henryk Cybulski, był żołnierzem Ludowego Wojska Polskiego i brał udział w forsowaniu niemieckich umocnień na Wale Pomorskim, gdzie toczyły się wyjątkowo ciężkie walki. Po wojnie mieszkał w Lublinie. Swoje wspomnienia wydał po raz pierwszy w 1966 roku, ale tamte wydanie z wiadomych względów nie zawierało tylu informacji, ile można było napisać po 1989 roku. „Czerwone noce” były pierwszą w historii Polski książką o ludobójstwie Polaków na Wołyniu. Książka miała zostać sfilmowana, jednak żaden polski rząd o to nie zadbał, ponieważ wolał przyjaźnić się z potomkami ukraińskich morderców. Taka sytuacja jest nadal. 

Czytajcie „Czerwone noce”! 

Poznajcie prawdę o naszych ukraińskich sąsiadach – mordercach, którzy do dzisiaj nie przeprosili nas za swoje zbrodnie!   

Cybulski Henryk, „Czerwone noce”, wyd. Bellona, Warszawa 1990