Translate

środa, 30 sierpnia 2017

Helena z Jaczynowskich Roth, „Czasy, miejsca, ludzie. Wspomnienia z kresów wschodnich”




„Czasy, miejsca, ludzie” Heleny z Jaczynowskich Rothowej (1893-1980) to bardzo obszerne wspomnienia z czasów dzieciństwa i młodości autorki, która połowę swego życia spędziła na kresach wschodnich. 

Helena z Jaczynowskich Rothowa pochodziła z ziemiańskiej rodziny. Jej dziadkowie mieli jeszcze majątek w Wierzchowicach na Kresach, ale już ojciec, Stanisław Jaczynowskim herbu Jacyna, był carskim urzędnikiem, a dokładnie sędzią w Petersburgu. Helena urodziła się właśnie tam, w dawnej stolicy carów. Później rodzina zamieszkała w Grodnie, gdzie ojciec pracował jako adwokat. Mała Helena miała tam okazję poznać sędziwą już pisarkę Elizę Orzeszkową.

W 1913 roku Helena wyszła za mąż za swego kuzyna, Konstantego Rotha. Warto tu przytoczyć, jak wyglądała wyprawa ślubna zamożnej panny w tym okresie. Wiele z tych rzeczy kupowanych było w domu towarowym Hersego w Warszawie. 

„Od razu szyto mi cztery kostiumy. (…). Suknia ślubna – biała haftowana z żakietem. Płaszcz popielaty, angielski podróżny, płaszcz wieczorowy z jakiegoś pięknego materiału w kolorze śliwkowym, na białej flaneli z kołnierzem z białego lisa. Żakiet karakułowy trzy czwarte z mufką. Dacha na oposach, kryta źrebakami (kołnierz oposowy, czapka z foki), została przywieziona z Moskwy od Michajłowa. Poza tym, futerko na popielicach, trzy czwarte długości, i z tego materiału kostium sportowy na polowania itd. Nie przypominam sobie sukien, było ich kilka: wizytowa, zimowe, letnie. Dodać do tego kapelusze, toczki, rękawiczki, obuwie zimowe i letnie, codzienne i wieczorowe, torebki – i macie obraz w skrócie, którego koszt wyniósł 15 tysięcy rubli. A jeszcze etola z niebieskiego lisa do wyprawy.”

Do wyprawy należały także meble do salonu, fortepian, firanki, dywany, story, srebro stołowe na 24 osoby (z herbem Jacynów, a platery z inicjałami H. J.). „Porcelana i szkło na 24 osoby. Obrusy i serwety śniadaniowe i obiadowe (24 sztuki każdego rodzaju). Pościel. Zimowe i letnie kołdry, koce białe wełniane. Wszystko w najlepszym gatunku i najnowszych modelach paryskich. Prześcieradła, poszewki, jaśki, ręczniki, ścierki w tuzinach. Bielizna osobista w zawrotnych ilościach. Wszystko wykonywane w firmie I klasy Zbraniecka na ulicy Królewskiej w Warszawie. (…) Od babci Jaczynowskiej dostałam skrzynię dużą, śliczną, jesionową, a w niej dziesięć poduszek. Dochodziły wszystkie meble, szafy, komody, stoliki, krzesła, fotele, kanapki itd. – różne rzeczy lampy, kandelabry, lichtarze…”

Po ślubie państwo młodzi wyjechali w podróż po Europie, a zaraz potem wybuchła I wojna światowa. W 1915 roku cała rodzina Rothów i Jaczynowskim musiała ewakuować się na wschód przed nadchodzącym frontem niemieckim. Zatrzymali się w Charkowie, gdzie Helena urodziła pierwszą córkę. Konstanty Roth był wtedy carskim oficerem, służył w wojsku rosyjskim jako telegrafista i został wysłany na placówkę do Krasnowodzka, gdzieś nad Morzem Kaspijskim. W tej sytuacji Helena zostawiła maleńkie dziecko pod opieką swojej matki i ruszyła za mężem w głąb Rosji. Tam zastała ich rewolucja październikowa i zmiana sytuacji politycznej. 

Po wielu perypetiach udało im się wrócić do Polski i połączyć z rodziną. W okresie międzywojennym Konstanty Roth gospodarował wraz z braćmi w rodzinnym majątku Jancewicze w okolicy Brześcia (dzisiaj to Białoruś). Autorka urodziła jeszcze dwoje dzieci, tuż przed wojną zdążyła jeszcze wydać za mąż najstarszą córkę, która jednak nie miała już tak imponującej wyprawy jak mamusia.

II wojna światowa zmiotła tamten świat na zawsze. Po wejściu Armii Czerwonej na Kresy we wrześniu 1939 roku Rothowie zostali wyrzuceni ze swego majątku. Helena przeżyła, jednak jej mąż został aresztowany przez NKWD i nigdy go już nie ujrzała. Dalszą część wojny Helena Rothowa przebywała pod niemiecką okupacją, pracując jako gospodyni w domach polskich ziemian, którzy jeszcze wtedy byli właścicielami swoich majątków. Mimo nalegań ze strony Niemców, że niby jej nazwisko jest niemieckie, nigdy nie podpisała volkslisty, bowiem czuła się stuprocentową Polką.

Swoje wspomnienia spisywała na stare lata w Krakowie, gdzie mieszkała u rodziny. Pisała dużo i szczegółowo, dokładnie opisując różne powiązania rodzinne, dawne zwyczaje i obyczaje oraz warunki życia w dawnym dworze ziemiańskim. Miała co pisać, bo wiele widziała i przeżyła.

Mnie najbardziej urzekły opisy dnia codziennego i prowadzenie praktycznie samowystarczalnej gospodarki we dworze. Z uwagą czytałam o pilnowaniu udoju krów, zabawach z centryfugą, kiszeniu kapusty na zimię, hodowli i uboju świń i przyrządzaniu wędlin (mięso na kiełbasy krojone ręcznie, „w perełkę”), ludowej i „dworskiej” medycynie i tak dalej.

Tu macie próbkę:   

 „.. chlewy tak były powymiatane, wybielone, świnie podesłane, szczotkami wyczyszczone, ze robiły wrażenie wykwintu. Obora to samo. Krowy co dzień czyszczone specjalnymi zgrzebłami, dobrze podesłane, ściany parę razy do roku opryskiwaczem bielone, nie były wylęgarnią much i komarów. Każda dojarka (dójka) musiała być w białym (ze swojego, czyli lnianego płótna) płaszczowym fartuchu i białej chusteczce. Specjalna dojarka podmywała krowy (ja potem wymyśliłam polewaczkę do tego dostosowaną) i wycierała specjalną ścierką. Ręce dojarki myły mydłem po każdej krowie letnią wodą, z kranika wyciekającą z rezerwuaru i wycierały ręcznikiem. Mleko ze skopów zlewano na chłodnię (wąż spiralny, wewnątrz woda z lodem, na szczycie miedziane sita, przełożone krążkami waty lub specjalnej ligniny), skąd znowu, przez analogiczne sita, już ostudzone, spływało do konwi. Te codziennie były odkwaszane. Całe mleko z udoju szło do mleczarni, najpierw w Wierzchowicach, a po kupnie Kopły – tam. W mleczarni mleko, podgrzane do odpowiedniej temperatury, przy której najlepiej oddziela się śmietanę, szło na centryfugę, poruszaną ręcznie, potem końmi w kieracie. To samo maselnice i wygniatacze masła. Wysyłano je przeważnie do Kijowa, skąd też rekrutowali się świetni „maślarze”. Odtłuszczone mleko wypijały prosięta i starsze cielęta (bo małe piły mleko pełne), a śmietana szła na przerób na masło. Naturalnie, że przy takiej staranności uzyskiwano przeroby najwyższej jakości.”

Roth Helena z Jaczynowskich, „Czasy, miejsca, ludzie. Wspomnienia z kresów wschodnich”, Wyd. Literackie, Kraków 2009

niedziela, 27 sierpnia 2017

Maria Rodziewiczówna, „Wrzos” (melodramat z pierwszej ligi)



„Wrzos” to jedna z najsłynniejszych powieści Marii Rodziewiczówny, wydawany nawet  w czasach PRL-u i to w nakładach 100-tysięcznych. I to się rozchodziło, proszę państwa, nie zalegało na półkach! Ludzie to czytali!

Główna bohaterka tej powieści to młodziutka dziewczyna, Kazia Szpanowska, pół-sierota, której ojciec, zbiedniały szlachcic, ożenił się z bogatą dziedziczką, u której pracował wcześniej jako rządca. Macocha ma swój dwór na wsi i swoją własną córkę, więc chce jak najszybciej pozbyć się z domu pasierbicy, mimo, że ta od świtu do nocy pracuje u niej w majątku. Małżeństwo Kazi jest z rozsądku. Ojciec wydaje ją za mąż za Andrzeja Sanickiego, syna swojego kolegi szkolnego. Stary Sanicki szuka młodej żony dla Andrzeja, by go odciągnąć od kochanki, zamężnej femme fatale. Kazia początkowo się wzbrania, bo miała wcześniej ukochanego, lecz ten za jakieś patriotyczne działania został zesłany na Sybir. Ale ojciec nalega, macocha także. W tej sytuacji dziewczyna przeprowadza szczerą rozmowę z Andrzejem Sanickim, wyjaśniają sobie, że pobierają się tylko na życzenie swoich ojców. Jest ten ślub, potem dziewczyna wyjeżdża do Warszawy, by tam prowadzić dom Sanickim.

I tu dochodzimy do bardzo ciekawego wątku powieści, to jest kontrastu pomiędzy wsią (która uosabia wszystko, co dobre, zdrowe, świeże i szlachetne) i miastem (uosabiającym upadek, rozpustę, chorobę i zniszczenie). Rodziewiczówna bardzo interesująco opisała obraz Warszawy z przełomu wieków. Jest więc fin de siecle, modernizm, artyści i wolna miłość. Nie taka do końca wolna, bowiem chodzi o to, że ludzie z towarzystwa, zwłaszcza mężczyźni (ale nie tylko) prowadzą podwójne życie. Oprócz żon mają bowiem kochanki i utrzymanki. Te kochanki czasem także mają gdzieś tam ukrytych jakichś mężów. W ogóle, romans z cudzą żoną wydaje się bezpieczniejszy niż z panienką. Z panną trzeba się zaraz żenić, a z mężatką można bawić się wesoło. Tak właśnie żyje Andrzej Sanicki i jego przyjaciele. W takie środowisko wchodzi niewinna, niczym nie skażona Kazia, która nie bardzo umie się w tym znaleźć. 

W Warszawie Kazi brakuje pracy i zajęcia. Prowadzenie domu panom Sanickim to dla niej za mało. Zaczyna pracować społecznie i działać na polu filantropii. Wraz z panią Ramszycową pomaga mieszkańcom biednych dzielnic Warszawy, organizując im pomoc medyczną i nie tylko. Ale miasto ją męczy i wyczerpuje. Na miejskim bruku jest jak dziki leśny kwiat, wrzos, do którego porównuje ją jeden z przyjaciół Andrzeja Sanickiego. 

Co będzie dalej, nie powiem, ale dobrze to nie wygląda, prawda?

Męczyłam tę powieść chyba z miesiąc. Nie mogłam, no, nie mogłam tego przeczytać. Chociaż się zawzięłam! Podczas lektury albo usypiałam i książka spadała mi na nos (czytam przeważnie na leżąco wieczorami), albo też niebezpiecznie rosło mi ciśnienie, bo tak mnie ta cała Kazia denerwowała.

Mówię Wam, Kazia ze Szpanowskich Sanicka to jedna z najbardziej irytujących bohaterek literackich, jakie w życiu spotkałam. Myślałam kiedyś, że Ania z Zielonego Wzgórza czy Pollyanna są wkurwiające z tym swoim wiecznym, głupkowatym optymizmem i wolą życia niczym pęd fasoli, ale to pikuś przy Kazi Sanickiej! Nie wiem, czy Kazia Sanicka była taka głupia, czy też udawała do samego końca. Nie potrafię tego rozstrzygnąć i nie będę już o niej myśleć, bo mnie głowa od tego boli. Rodziewiczówna wyposażyła ją w tak  bogaty wachlarz cnót, że normalna kobieta może tylko ją znienawidzieć! Plusem tej powieści jest dla mnie wyłącznie drapieżny obraz modernistycznej Warszawy i życia towarzyskiego w stolicy na przełomie wieków. Do wytrzymania są pozostali bohaterowie. Ale Kazia naprawdę nie!

Po co więc przez to brnęłam? 

Ano po to, że postanowiłam przeczytać całą twórczość Marii Rodziewiczówny. Że jestem ciekawa jej bestsellerów. Że ta powieść to mój wyrzut sumienia, bo wcześniej zaczynałam ją wielokrotnie i nigdy nie kończyłam. Ostatni raz podchodziłam do niej trzydzieści lat temu, jeszcze na studiach, kiedy to zachwycała się nią moja koleżanka, która na dodatek mówiła o sobie, że jest żywym wcieleniem Kazi. Była wprost zakochana w Kazi… 

O Jezu! Ona, ta moja koleżanka znaczy, wyszła też nieszczęśliwie za mąż, ale z tego, co pamiętam, to nie było małżeństwo aranżowane, tylko normalne. Potem mąż wyjechał za pracą za granicę i zostawił ją z dzieckiem. Przysyłał jednak dolary i paczki z różnymi rzeczami. Nie był więc aż takim ostatnim potworem. Poza tym, nie przypominam sobie, by ta koleżanka miała tak czułe serce jak Kazia i odwiedzała jakichś biednych bezrobotnych wegetujących w piwnicznej izbie… No, cóż, mimo wszystko jej się wydawało, że jest Kazią.  Cóż, różne są zboczenia! Ja to bym chyba wolała być krwistą  Lady Makbet niż tą mdłą Kazią!

 „Wrzos” Rodziewiczówny był swego czasu polskim bestsellerem literackim. Został sfilmowany w 1938 roku przez Juliusza Gardana. W roli Kazi wystąpiła Stanisława Angel-Engelówna (nomen omen, tak czy tak wyszedł anioł), w roli Andrzeja nieco już podstarzały Franciszek Brodniewicz, a w roli jego flamy Celiny – demoniczna Hanna Brzezińska. I to właśnie ona skradła pozostałym aktorom cały show, bo była w tym filmie najlepsza (choć gdzieś w tle plątała się nawet Mieczysława Ćwiklińska). Hanna Brzezińska śpiewa w filmie „Wrzos” dwie świetne piosenki: „Nie ma szczęścia bez miłości” i „Straciłam serce swe”.

Film jest na YT, warto go obejrzeć  właśnie dla roli Hanny Brzezińskiej. 

Bo ta anielska Kazia, no mój Boże, mój Boże… A raczej – pożal się Boże!




A tu jeszcze jedna okładka tej powieści, bo tak się składa, że mam dwa egzemplarze (oba z kosza na makulaturę w bibliotece). To wydanie gorzej się czyta, bo druk mały i odstępy między linijkami także. Ale za to obrazek na okładce! Palce lizać! Zobaczcie sami, jaki wymowny:


Rodziewiczówna Maria, „Wrzos”, Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza, Lublin 1973


Rodziewiczówna Maria, „Wrzos”, Spółdzielnia Księgarsko-Wydawnicza „Promocja”, Warszawa 1989
 


sobota, 26 sierpnia 2017

Ziemie Odzyskane (szaber i polskie osadnictwo – książki i film)



Zanurzyłam się w książki o szabrownikach i polskim osadnictwie na Ziemiach Odzyskanych po II wojnie światowej. Właśnie dotarłam do tego okresu, spisując dzieje mojej rodziny na przestrzeni ostatnich stu lat. 

Żeby trochę wyczuć tamten klimat, musiałam (prócz słuchania opowieści mojej mamy i prawie stuletniej ciotki Geni) poczytać coś, co napisali inni. Jak na razie jest tego niewiele. Okazuje się, że inni napisali zdecydowanie za mało. A może ja jeszcze nie dotarłam do reszty?

Urodziłam się na Ziemiach Odzyskanych. Należę do drugiego pokolenia polskich osadników na terenach, które w 1945 roku wróciły do Polski po 173 latach niemieckiej niewoli. Elbląg, w którym się urodziłam, do 1772 roku, czyli do pierwszego zaboru był miastem pierwszej Rzeczpospolitej. Był polskim miastem! Jednym z naszych największych portów handlowych. Miastem pięknym i bogatym. A potem na długi czas zabrali go nam wrogowie (czyli Niemcy). Odzyskaliśmy go dopiero po II wojnie światowej. 

Swoje pierwsze kroki stawiałam w poniemieckim domu na Żuławach, gdzie straszyły poniemieckie duchy, spałam w poniemieckim łóżku pod poniemiecką pościelą (mam nadzieję, że chociaż pierzyna i poduszka nie były niemieckie, tylko z polskich gęsi!), jadłam poniemieckimi sztućcami z poniemieckich porcelanowych talerzy, bawiłam się kawałkami jakiś zepsutych poniemieckich przedmiotów, które znajdowałam pod drewnianym gankiem domu moich dziadków. Już jako małe dziecko, nic nie wiedzące o Niemcach, odczuwałam ogromną obcość tamtej przestrzeni i tamtych przedmiotów. Czułam się w obowiązku, by tę przestrzeń jak najbardziej spolszczyć! Chciałam oswoić ją dla nas, Polaków! Dlatego jako dziecko razem z mamą śpiewałam głośno i z całej siły polskie piosenki, takie jak „Rota” („Nie rzucim ziemi…, nie będzie Niemiec pluł nam w twarz”) czy „Płynie Wisła, płynie, po polskiej krainie…” i inne patriotyczne utwory. 

Potem, jak stopniowo poznawałam historię mojej rodziny, zaczęłam tych żuławskich Niemców nienawidzieć tak okropnie, że aż z tej nienawiści zaczęłam się uczyć języka niemieckiego (już jako osoba dorosła). Co, jak co, ale język wroga trzeba znać! Uczyłam się w bardzo porządnym miejscu, to jest w Centrum Herdera w Gdańsku, gdzie uczą naprawdę dobrze i skutecznie.  

Odkąd pamiętam, słuchałam opowieści o polskich początkach na Ziemiach Odzyskanych. Rosłam z tymi opowieściami. Żałowałam, że nie mogłam tam być, od samego początku, od 1945 roku. Wyobrażałam sobie, jak tam wtedy było. Godzina zero. Null. Pustka. Niemcy (wrogowie) odeszli, a Polacy jeszcze nie przyszli. Godzina zero. Nie ma żadnej władzy. I wszystko wolno. To, że było wtedy wszystko wolno - pociągało mnie najbardziej. Wyobrażałam sobie, co ja bym zrobiła z tymi Niemcami, gdybym miała ze sobą karabin, tak jak wówczas wszyscy Polacy na Ziemiach Odzyskanych. Wiadomo, dobry Niemiec, to martwy Niemiec!  

Moja rodzina osiadła na Żuławach wiosną 1947 roku. Przyjechali tutaj spod Torunia, bo tam była straszna bieda. W czasie II wojny Niemcy zabrali im cały dobytek, dom, gospodarstwo rolne i w bydlęcych wagonach wywieźli na roboty przymusowe do Prus. Moja mama trafiła na te roboty w wieku zaledwie 12 lat! Aż do końca wojny moja mama, moja babcia i całe rodzeństwo mojej mamy (siedmioro ich było) byli niemieckimi niewolnikami. Z tej niewoli wyzwoliło ich dopiero nadejście Armii Czerwonej w styczniu 1945 roku. 

Powiem to jeszcze raz, by wszyscy zrozumieli: to radzieccy żołnierze z Armii Czerwonej przynieśli mojej mamie wolność! Uwolnili ją od niewolniczej pracy dla Niemców. Piszę o tym tak wyraźnie, bowiem niedawno byłam zmuszona iść do Urzędu Miasta (w ramach konsultacji społecznych), by ostro zaprotestować przeciwko tak zwanej dekomunizacji nazw ulic. Chciano bowiem zlikwidować ulicę upamiętaniającą wyzwolenie miasta, w którym teraz mieszkam przez Armię Czerwoną. Przecież wtedy Iwan pogonił Szwabów, dzięki czemu moja matka odzyskała wolność, a polska władza chce ten fakt wstydliwie ukryć! Jestem tym naprawdę oburzona! I będę protestować nadal, chociaż od 2005 roku jestem wiernym wyborcą PiS! Popierm tę partię w sensie polityki społecznej i patriotycznej, ale nie zawsze zgadzam się z ich polityką historyczną! 

Kiedy Niemcy odeszli, moja matka pieszo wróciła do swojej wsi pod Toruń. Po wojnie moja rodzina nie miała prawie nic. Dlatego też przyszła na Ziemie Odzyskane, by tutaj osiedlić się w tym poniemieckim domu. Przez Niemców straciliśmy nie tylko cały dobytek, ale także własną małą ojczyznę. Przez Niemców rozpadła się cała rodzina mojej mamy. Przez Niemców utraciliśmy własną, rodową tożsamość i tożsamość naszej małej ojczyzny (moja rodzina wcześniej, od pokoleń mieszkała w Ziemi Dobrzyńskiej). Niemcy wyrzucili nas z naszego dziedzictwa i ojcowizny! I nikt mi tego nigdy nie zwróci! Zwłaszcza nikt mi nie zwróci tej wielopokoleniowej, tradycyjnej bytności w jednym, konkretnym miejscu na Ziemi. Przez Niemców utraciłam to swoje jedyne miejsce. Straciłam swoje gniazdo i jestem wędrownym ptakiem, tak jak wszyscy z mojej rodziny. My nigdzie nie wrastamy, stale przeprowadzamy się, stale jesteśmy w drodze. Nie przywiązujemy się ani do miejsca, ani też do pejzażu. Dzisiaj mieszkam tutaj, bo mieszkam, ale mogę w każdej chwili spakować się i odejść!

Dlatego odkąd pamiętam, nienawidziłam Niemców i będę ich nienawidzić do końca życia. Nie ma pojednania! Nie ma przebaczenia! No mercy!

Niech Niemcy oddadzą, co nam ukradli i zniszczyli! W tym sensie popieram politykę PiS, by żądać od nich odszkodowań za polskie straty wojenne.  

A teraz polskie książki o Ziemiach Odzyskanych! To są te, do których dotarłam ostatnio i które przeczytałam. 

Najlepsza z nich to „Żuławiacy. Wspomnienia osadników żuławskich”, zebrał, opracował i wstępem opatrzył Józef Pawlik, Wyd. Morskie, Gdańsk 1973 (są to opowieści, jak to było na Żuławach na samym początku, jednego z tych osadników sama poznałam i zrobiłam z nim wywiad. Wspaniałe opowieści o trudnych początkach Polski na Żuławach w 1945 roku.).





Na drugim miejscu w moim osobistym rankingu jest książka Kiliana Schmidta, „Szabrownik”, wyd. Novae Res, Gdynia 2013 (napisana przepiękną polszczyzną pierwszoosobowa opowieść o szabrowniku – historyku sztuki z Warszawy, który trafił do Elbląga w czasie, kiedy jeszcze rządziła tam radziecka komendantura i wybierał z niemieckich mieszkań dzieła sztuki i obrazy,  naprawdę robi wrażenie! Podczas lektury zazdrościłam narratorowi, że się tak obłowił w tych szwabskich mieszkaniach. W książce znajdują się ilustracje, które nie są podpisane, więc domniemywam, że namalował je autor, który kryje się pod pseudonimem Kilian Schmidt. Ilustracje te do złudzenia przypominają prace Jerzego Domino, plastyka z Elbląga. Czy to on kryje się pod ksywką Kilian Schmidt? Bardzo ciekawe!).







Na trzecim – Józef Hen, „Prawo i pięść”, wyd. Replika, Zakrzewo 2012 (pierwotny tytuł „Toast”, powieść o szabrownikach na Ziemiach Odzyskanych i człowieku, który z nimi walczy. Ale niby dlaczego? Przecież Polacy mieli prawo do tego szabru! Dobrze napisane, ale przesiąknięte komunistyczną ideologią, zgodnie z którą prawo do szabru miały tylko radzieckie brygady trofiejne, a indywidualni Polacy już nie. Według tej powieści nakręcono film „Prawo i pięść” z Gustawem Holoubkiem w roli komunistycznego obrońcy mienia poniemieckiego. Bohater straszliwie wkurzający! Film jest tu: https://www.youtube.com/watch?v=iIaw-kgOJqU).





Dalej:


Grzegorz Majewski, „Piekło odzyskane”, wyd. Erica, Warszawa 2014 (Ziemie Odzyskane, ale nie moje, bo rzecz dzieje się na Pomorzu zachodnim. AK, UB, szabrownicy, jakieś walki, gwałty i napaści. Zaczęłam, ale nie dobrnęłam do końca, bo mnie zupełnie nie wciągnęło. Takie sobie, średnio napisane.)





Inga Iwasiów, „Bambino”, wyd. Świat Książki, Warszawa 2008 (Powojenny Szczecin, ludność poniemiecka i polska razem, mało o szabrze, mało o osadnikach, napisane jakimś dziwacznym stylem, są tam zdania jakby świadomie niepoprawne stylistyczne, to z pewnością był zamysł autorki, która jest polonistką, więc wie, jak pisać poprawnie. Przeczytałam ze względu na autorkę, którą poznałam na kongresie feministycznym i odebrałam jako bardzo dziwną osobę. Zastanowił mnie oksymoron w jej imieniu i nazwisku: Inga (imię niemieckie) Iwasiów (nazwisko ukraińskie). Pomyślałam sobie: a co ona właściwie ma wspólnego z Polską? Niestety, jej książka nic nie wnosi do moich poszukiwań. Mogłam sobie darować!). 

Nadal szukam książek o Ziemiach Odzyskanych!
Jakby ktoś coś wiedział, to proszę o rady. 

Źródło ilustracji: plakat dotyczący Ziem Odzyskanych – Wikipedia, File:Muzeum czerwca w Poznaniu 1.JPG