„Rauska”
to powieść o polskiej rodzinie ze wsi wywiezionej w czasie II wojny światowej do Niemiec na roboty
przymusowe.
Narratorką
tej książki jest 10-letnia Alusia, której pierwowzorem była matka Autorki.Alusia trafia na roboty przymusowe w 1940
roku, a potem dorasta i na końcu wojny ma już lat 15. Tytułowa „Rauska” to
nazwa niemieckiej wsi w Sudetach, gdzie dziewczynka i jej rodzina przebywali
przez kilka lat wojny.
Jest
to książka wartościowa jako dokument z czasów wojny. Czytamy, w jakich
warunkach odbywało się wywożenie Polaków na roboty przymusowe, jak Niemcy
wybierali ich do pracy, niczym Amerykanie Murzynów potrzebnych na plantacji,
jak była zorganizowana praca w niemieckich gospodarstwach rolnych, jakie były
stosunki pomiędzy polskimi niewolnikami i ich niemieckimi panami oraz pomiędzy
robotnikami pochodzącymi z różnych krajów Europy podbitych przez Niemców.
Rodzina
Alusi pracuje w polu, zaś ona sama trafia jako małoletnia służąca do domu niemieckiej
właścicielki zwanej Szefową. I – cóż za niespodzianka! Alusia wręcz się w tej
Szefowej zakochuje, cieszy się, że pod jej kierunkiem może nauczyć się dobrze, „po
niemiecku” pracować i marzy o tym, że kiedy dorośnie, też będzie miała takie
same wzorowe gospodarstwo rolne jak Szefowa. Mam wrażenie, że Autorka opisała
tu efekty tzw. „syndromu sztokholmskiego”, kiedy to ofiara przemocy zaczyna
ulegać swemu oprawcy i utożsamiać się z nim. Ten stan sympatii i solidarności z
prześladowcami pojawia się u zakładników lub u osób przetrzymywanych. Po raz
pierwszy został opisany przy okazji zaginięcia i odnalezienia wnuczki
amerykańskiego milionera Patty Hearst, porwanej
przez jakąś sektę. Takie są moje domniemania, jeśli chodzi o konstrukcję
psychiczną Alusi. Autorka tej książki jest psychologiem, więc z pewnością zna
tę teorię.
Jak
wspomniałam, „Rauska” to powieść interesująca pod względem poznawczym i historycznym,
ale niedopracowana pod względem literackim. Ogromną jej wadą, która wręcz momentami uniemożliwiała mi lekturę, jest irytujący
brak konsekwencji w budowie narracji. Nie wiadomo, kto właściwie ma być
odbiorcą tego tekstu? Dziecko czy dorosły? Opowiadająca swą wojenną historię Alusia
jest do bólu infantylna, by po chwili przekazać jakiś komentarz
typowy dla osoby dojrzałej życiowo. Takie przeskakiwanie jest trudne do
zniesienia dla czytelnika.
Nie
porwała mnie ta książka. Zero czytelniczej satysfakcji. Przebrnęłam przez nią z
trudem i to wyłącznie w celach poznawczych, bo interesuje mnie tematyka wywózek
Polaków na roboty przymusowe do Niemiec. Dziełu pani Oleś-Owczarkowej naprawdę
bardzo daleko jest do takiej klasyki polskiej powieści o robotach przymusowych
jak „Pozwólcie nam krzyczeć” Stanislawy Fleszarowej-Muskat czy „Obrączka ze
słomy” Krystyny Nepomuckiej, które są napisane tak, że nie można się od nich
oderwać, jak już zacznie się czytać. A "Rauska" jest po prostu zwyczajnie NUDNA. I to jest jej największa wada.
Oleś-OwczarkowaTeresa,
„Rauska”, Wyd. Literackie, Kraków 2009
„Szeptucha”
Iwony Menzel to fikcyjna opowieść o uzdrowicielce z Podlasia. A Podlasie to
ostatni kawałek prawdziwych Kresów, jaki po II wojnie światowej pozostał w
graniach Polski. To magiczna kraina, w której dzieją się cuda i dziwy. Zanikającą
specjalnością Podlasia są „szeptuchy”, które od pokoleń pomagały ludziom w
chorobie, a dzisiaj coraz częściej są zastępowane przez lekarzy.
Główną
bohaterką tej powieści jest Olena (Helena) Oleszczuk, młoda dziewczyna
wychowana przez babkę, która była taką właśnie wiejską znachorką. Leczyła ludzi
za pomocą modlitwy, okadzania i magicznych rytuałów. Po jej śmierci szeptuchą
zostaje Olena, która już jako małe dziecko wykazywała zdolności paranormalne.
Dziewczyna miała wprawdzie wyjechać do Białegostoku na studia medyczne, ale
kiedy babka zmarła, odziedziczyła jej chałupę i zawód. Po paru latach Oleną
zainteresuje się reżyser-dokumentalista z Warszawy, który zapragnie nakręcić
film o Podlasiu…
Historia
Oleny ukazana jest na tle szerokiej panoramy niewielkiej podlaskiej wsi
Waniuszki , gdzie został już wprawdzie ostatni rolnik, bo innym się rolnictwo
już nie opłaca, ale za to nie brakuje innych osobliwości, jak np. nawiedzony
przez duchy przeklęty dom w pobliskim lesie, czy niezwykłe uroczysko na
bagnach, gdzie wokół dawnej pustelni jakiegoś świętego są poprzybijane na
drzewach tysiące dziecięcych lalek.
Podlaskie
Waniuszki to wieś pełna oryginałów, ludzi z fantazją i charakterem. Ich
historie czyta się znakomicie. Autorka ma wielki talent narracyjny i prawdziwy
dar opowiadania. Czytając tę książkę, czujemy się tak, jakbyśmy wpadli na kawę
do sąsiadki i słuchali najciekawszych plotek z okolicy. Niezwykłe opowieści
doprawione są poczuciem humoru i podane z lekką ironią. Bliżej tej książce do
głośnej niegdyś „Konopielki” Edwarda Redlińskiego (do której są zresztą nawiązania
w tekście) niż do różnych „Rozlewisk” i innych dzieł literatury popularnej,
które popularyzują w miastowych kobietach przekonanie, że na wsi można żyć
szczęśliwiej niż w mieście.
„Szeptucha” jest szóstą książką Iwony Menzel.
Czytałam jej poprzednie powieści, ale żadna nie przypadła mi do gustu tak
bardzo jak ta. Przyznam się, że przy jej lekturze wróciłam do zabiegu z czasów
dzieciństwa. To znaczy, czytałam bardzo wolno i z przerwami, aby na dłużej starczyło.
Tak dobrze czułam się w tym powieściowym świecie.
Być
może zadecydował o tym także fakt, że znam nieco Podlasie. Byłam tam na
wakacjach w latach 1990. kiedy to wieś wyludniała się, ludzie uciekali do
miasta, a o agroturystyce nikomu się jeszcze nie śniło. Ludzie mówili po polsku
z kresowym zaśpiewem, a niektórzy nie mówili po polsku, tylko w języku „tutejszym”,
czyli mieszaniną słów polskich, ukraińskich i białoruskich. Piłam domowy bimber i kwas chlebowy. Jadłam kiszkę
ziemniaczaną i kartacze. Byłam w Białymstoku, Hajnówce, Białowieży,
Kruszynianach, Krynkach, Siemianówce i na górze Grabarce. Widziałam żubry,
łosie, magiczny krąg w puszczy białowieskiej, polskich Tatarów, prawosławne
cerkwie, opuszczony żydowski kirkut i podlaskiego uzdrowiciela. Żadnej szeptuchy
wprawdzie nie spotkałam (choć opowiadano mi o nich), ale to co widziałam,
sprawiło, że zakochałam się w tej magicznej krainie, podobnie jak Iwona Menzel,
która w wywiadzie przeprowadzonym przez Wiktorię Korzeniewską mówi tak: „wystarczy
trochę pobyć na Podlasiu, żeby zaczęło się śnić sny, które się spełniają, coś
widzieć, coś słyszeć, coś przeczuwać…”
Kresy
od dawna słynęły z różnych oryginałów, szaleńców , „jurodiwych”, tajemniczych
obrzędów, duchów, zjaw i nawiedzonych budowli. Najwięcej pisali o tym polscy
romantycy. Magia Kresów pojawia się także w literaturze współczesnej, m. in. u
Tadeusza Konwickiego, który w jednym z wywiadów powiedział coś takiego, że –
jego zdaniem – ta obfitość „jurodiwych” na Kresach bierze się stąd, że tam
gdzieś właśnie znajdują się bogate złoża uranu. A uran promieniuje i wiadomo!
Ludzie mają odlot! Nie wiem, czy jest uran na Podlasiu, ale jest to teoria
ciekawa i wyjaśniająca magię Kresów w sposób realistyczny. A może jest całkiem
inaczej?
Polecam
także znakomity wywiad z Iwoną Menzel na temat „Szeptuchy” i Podlasia.
Przeprowadziła go Wiktoria Korzeniewska, autorka bloga czytac-nie-czytac.blogspot.com
„Die
Flucht” („Ucieczka”) to melodramatyczna filmowa opowieść o tym, jak w styczniu
1945 roku Niemcy grzecznie zapakowali się na wozy konne z dziećmi i w równym
ordynku (Ordnung muss sein!) opuścili Prusy Wschodnie, które okupowali od XIII
wieku, kiedy ten teren został podstępnie wydarty Polsce i plemionom pruskim przez
zakon krzyżacki.
Film
jest długi, trwa przeszło trzy godziny. Główna bohaterka, koścista hrabianka
Lena coś tam, jest samotną matką z dzieckiem, ma 7-letnią córeczkę Vicky. Na
wieść o chorobie ojca, hrabiego coś tam, coś tam, latem 1944 roku wraca z głębi
Niemiec do Prus Wschodnich. Ojciec mieszka w wypasionym barokowym pałacu, ma
wiele ziemi i służby, jak to pruski junkier. Pracują u niego także robotnicy
przymusowi z całej Europy, których strasznie gnębią „naziści” (chyba chodzi o
SS-manów, którzy co jakiś czas wpadają na plan filmowy, by powiesić lub
rozstrzelać paru robotników przymusowych). Natomiast „dobrzy” Niemcy z pałacu
traktują swoich niewolników po ludzku i z uczuciem, a kobiety nawet spoglądają łakomie na zdrowych
i mocnych mężczyzn, bo niemieckie chłopy na wojnie, a tu takie „ciasteczka” pod
bokiem... Tylko brać i molestować, ale niestety, Adolf Hitler zabrania. Twórcy
tego filmu bardzo zadbali o to, by odróżnić „Niemców” od „nazistów”. Pranie
mózgów odchodzi tu na całego!
Wśród
robotników przymusowych jest bardzo seksowny i niedogolony Francuz Fransua,
który wpada w oko kościstej hrabinie. Między nimi nawiązuje się taka chemia, że
aż iskry lecą. No i to jest jedyna dramaturgia w całym tym potwornie nudnym filmie,
niestety. Po co było robić taki drogi film z tyloma statystami, wozami i końmi?
Nie lepiej byłoby nakręcić film miłosny, w którym Lena i Fransua kotłują się w
pościeli? Ona go trochę rysuje kośćmi, on ją zarostem na brodzie… Wyszłoby i taniej, i przyjemniej!
Ale
cóż…
Ma
być „Ucieczka” – będzie ucieczka.
Fransua
nie ma szans u niemieckiej arystokratki z Prus Wschodnich, bo to robotnik
przymusowy i za seks z nim hrabianka zostałaby ukarana, a on powieszony. Ale o
tym twórcy filmu nie mówią wcale. Pokazują natomiast rozterki sercowe hrabianki,
która waha się pomiędzy Fransua a chudym arystokratą, hrabią von Gern coś tam.
Prawie się zaręczają z tym niemieckim hrabią. No i żyliby długo i szczęśliwie,
gdyby nie to, że jest już Boże Narodzenie 1944 roku, ostatnie niemieckie Boże
Narodzenie w Prusach Wschodnich. Iwany nadchodzą, więc Niemcy z pałacu ubierają
choinkę (bardzo biednie ją ubierają, nie wiem, czy oni świecidełek na choinkę
nie mieli w pałacu, nie wierzę!), tańczą walca na ostatnim balu w Prusach
Wschodnich i zakopują w parku swoje rodowe talerze z herbami.
Fransua
jest mądry i przewidujący. Już latem 1944 roku, jak przyjechali do nich Niemcy
na wozach, co uciekli z rejonu Kłajpedy, chciał robić taki sam drabiniasty wóz, by na nim uciekać przed
Iwanami, ale hrabianka mu kazała go rozwalić, bo władze niemieckie zakazywały
szerzenia defetyzmu. No, to rozwalił. Ale zimą znowu robi jakiś wózek i szykuje
się do ucieczki. Nie bardzo rozumiem, czemu Fransua boi się Iwanów, przecież by
go wyzwolili z tych robót przymusowych, no, ale nie jest to film zbyt logiczny,
więc lecimy dalej. Porcelana i srebro zakopane w parku, kroki odliczone, gdzie
zakopano (strasznie dramatyczna scena, powiadam Wam!), hrabianka jak wróci,
będzie miała z czego jeść. No, to na wóz i hajda! Ale, ale, dzielny Fransua
zrobił sobie mały wózek, na którym – uwaga ! teraz będzie zupełnie idiotycznie!
– zasnęła mała córka hrabiny Vicky, która wlazła tam i przykryła się jakimiś
szmatami. Fransua ucieka przed Iwanami z Vicky na wózku, z całą grupą
robotników przymusowych, dopadają ich źli Niemcy, wszystkich zabijają, prócz
Fransau i Vicky.
W
międzyczasie hrabianka z ojcem hrabią jeżdżą konno sobie po Prusach Wschodnich,
by mieć taki ostatni ogląd, co mieli i co im przepadło. Hrabianka wyrusza na
swym dzielnym karym koniku na czele swych ludzi na zachód, bo już słychać w
oddali radzieckie katiusze, a hrabia zostaje w pałacu z wiernym kamerdynerem.
Ostatni raz karmi swoje psy myśliwskie surowym mięsem, które osobiście rzuca im na cenny, rodowy dywan, po czym siada w fotelu i czeka
na Iwanów. Kiedy wpadają do pałacu, zabija z pistoletu psy, a potem siebie.
Hrabianka
przedziera się na zachód konno na czele niemieckiego pochodu niczym niemiecka
Joanna d’Arc, która ratuje swój lud przed zemstą Iwana. A Francuz brnie do niej
w śnieżnej zadymce pieszo z małą Vicky na rękach. Potem razem ratują zgwałconą
kobietę z rąk rozwydrzonych Iwanówi i omal nie topią się pod lodem w Zalewie
Wiślanym. Wiosną 1945 roku hrabianka z córką docierają do Bawarii. Fransua tam
się również znajduje w mundurze wojsk alianckich, padają sobie w ramiona, pada
deszcz, oni się całują pod drzewem. Koniec! Kurtyna! Lecą napisy końcowe.
Scenariusz
do tego filmu, który jest jeszcze bardziej beznadziejny niż „Syberiada polska”
w reżyserii Janusza Zaorskiego (o ile to w ogóle możliwe), napisała hrabianka
Tatiana von Denhoff, bratanica słynnej hrabianki Marion von Denhoff, która
faktycznie przebyła taką drogę na koniu z Prus Wschodnich do Niemiec. Uciekła w
styczniu 1945 roku z majątku w Kwitajnach pod Pasłękiem, którym administrowała.
Najpierw jechała razem ze swoimi ludźmi, potem oni wrócili do Kwitajn, bo nie chcieli się
tułać, a ona ruszyła w drogę sama na koniu, tylko w towarzystwie jakiegoś
małoletniego chłopaka, syna leśniczego. Mijała po drodze Elbląg, Malbork,
Tczew, Starogard Gdański i Warcino na Pomorzu Zachodnim, gdzie mieszkała pewna stara niemiecka
arystokratka, synowa kanclerza Bicmarcka, która czekała na Iwanów w pałacu, a w
parku kazała już wykopać dla siebie grób. Obie parę dni rozmawiały i popijały
dobre wina z piwnicy Bicmarcków.
Marion
Denhoff napisała książkę o swojej ucieczce z Prus Wschodnich, pt. „Nazwy,
których nikt nie wymienia”. Książkę czytałam najpierw po niemiecku, potem po
polsku i jest to niezła książka, której autorka miała polityczną świadomość, że opuszcza
na zawsze ziemię zagarniętą przez jej przodków kilkaset lat temu.
Tatiana
von Denhoff najpierw przejechała się śladami swej ciotki, tylko w odwrotnym
kierunku i samochodem, a nie konno. Na bazie tej podróży powstał bogato
ilustrowany reportaż w postaci książki, który także czytałam. I to też jest
niezła rzecz i na tym trzeba było skończyć, a nie pisać scenariusz do koszmarnego filmu,
który chyba nikogo ani nie wzruszył, a raczej wynudził. Nawet w samych
Niemczech uznano, że „Die Flucht” to nudna, melodramatyczna chała. Cóż, Niemcy
mają skłonność do sentymentalizmu, ale żeby aż tak?
Przyznam, że drugą część filmu obejrzałam
tylko fragmentami, bo mnie po prostu mdliło. I do tego ziewałam z nudów. Nie
pomogła nawet egoistyczna radość z widoku jednakowych niemieckich wozów
jadących na zachód. Mam nadzieję, że Niemcy opuścili Prusy Wschodnie na zawsze!
Na
końcu tej dość nudnej opowieści chce się klaskać i powiedzieć: „Kochane ruskie
Iwany, wielkie Wam dzięki za to, że popędziliście Szwabom kota i wyrzuciliście
ich z naszej ziemi!”. Albowiem Szwab boi się tylko Iwana. Tak dostał w dupę w
styczniu 1945 roku, że do dzisiaj się boi. No i bardzo dobrze!
„DieFlucht” („Ucieczka”), reż. Kai
Wessel, Niemcy 2007
Denhoff Marion, „Namen die keine mehr nennt”, Dideriks,
Dusseldorf/Koln 1971
Denhoff Marion, “Nazwy,
których już nikt nie wymienia”, tłum. Grzegorz Supady, posłowie Leszek Żyliński, wyd. Wspólnota
Kulturowa Borussia, Olsztyn 2001
Denhoff Tatiana, „Weit ist
der Weg nach Westen. Auch der Flichtroute von Marion Grafin Denhoff”, Nicolai
Verlag, Berlin 2004