Udało
mi się w końcu dopaść książkę, którą zachwycały się moje blogowe koleżanki, a
ja gryzłam palce z zazdrości. Niestety, nie mogłam jej znaleźć w żadnej
dostępnej dla mnie bibliotece, więc zmuszona byłam zakupić ją w sieciowym
antykwariacie (zamówiłam razem z dwoma innymi wspominkowymi książkami z terenu
kresów wschodnich, żeby przesyłka wyszła taniej).
Autorką
„Między Bohem a Słuczą” jest Anna Pruszyńska, matka popularnych niegdyś pisarzy
Ksawerego i Mieczysława Pruszyńskich. Ksawery był bardziej znany, jego
opowiadania „Trębacz z Samarkandy” i „Karabela z Meschedu” za moich czasów były
lekturami szkolnymi w podstawówce i znajdowały się w szkolnych podręcznikach
(wypisach). Nie wiem, jak jest teraz? Wie ktoś może?
Anna
pochodziła z rodziny Chodkiewiczów, która z Białorusi przeniosła się na Podole.
Jej rodzinnym domem były Strzelczyńce (dzisiaj Strilczynci w Obwodzie Winnickim
na Ukrainie), a jej przodkowie spokrewnieni byli z Sobańskimi i Abramowiczami. W
młodym wieku wyszła za 61-letniego Edwarda Pruszyńskiego, wdowca, który z
pierwszego małżeństwa miał już żonatego syna Zygmunta (mieszkał i gospodarował
oddzielnie). Muszę przyznać, że poraziła i zmroziła mnie ta informacja.
Zastanawiałam się, jakie powody kryją się za tym, że Chodkiewiczowie oddali piękną,
młodziutką córkę takiemu starcowi. Zapewne chodziło o majątek, bo przecież nie
o romans! Niestety, autorka nic na ten temat nie pisze ani nie ujawnia. Po
prostu informuje, że jej ślub odbył się zimą 1906 roku w rodzinnym salonie w
Strzelczyńcach, a potem „młodzi” zamieszkali w Wolicy Kierekieszynej w pobliżu
Starokonstantynowa na Wołyniu. W okolicy były takie majątki jak Bergiele,
Semerynki, Brażyńce, Rześniówka i Samczyki.
Anna
urodziła dwoje dzieci: Ksawerego w 1907 roku i
Mieczysława w 1910 roku. Wkrótce zdarzyła się tragedia: stary Edward
Pruszyński został zamordowany. Ktoś do niego strzelił przez okno. Było to
późnym wieczorem, kiedy kładł się już spać w swojej sypialni (tu odetchnęłam z ulgą, na szczęście nie musiała z nim dzielić pokoju!). Sprawcy nigdy nie
wykryto. Zakrwawionego mężczyznę próbowano ratować, ale bezskutecznie. Wkrótce
zmarł, a młodziutka wdowa pozostała sama z dziećmi. Starszy synek miał wówczas
3 i pół roku, młodszy – zaledwie 8 miesięcy. Później samodzielnie już
prowadziła dom i gospodarstwo w Wolicy. Wielkiej pomocy udzielał jej też brat
męża, który gospodarował w pobliskiej Rześniówce.
Jednak
nie trwało to długo, bowiem przyszła fala dziejowa, która na zawsze zmyła ten
stary, kilkuwiekowy polski świat na dalekich kresach. Zniknęły dwory, salony, gospodarstwa,
cukrownie, gorzelnie, rasowe konie, gruszki bery, które nigdzie nie smakowały
tak jak na Wołyniu i sadzone przed pałacami żółte róże z gatunku „marechal nil”
o niespotykanej urodzie…
Najpierw
była I wojna światowa, potem rewolucja październikowa i zmieniające się różne
rządy na Ukrainie. Trzeba było uciekać z Wolicy, bo zbuntowani przez
bolszewików chłopi zaczęli rezać polskich panów i palić dwory. Anna z synami
mieszkała czas jakiś w Żytomierzu, a potem udało się jej uciec „do Polski”, w
której nigdy wcześniej chyba nawet nie była. Wróciła później raz jeszcze na
kresy z wojskami Piłsudskiego, by zabrać zakopane w ziemi cenne przedmioty,
odebrać pieniądze za dostarczone buraki z cukrowni i sprzedać kawałek ziemi, by mieć środki na
skromne codzienne życie i kształcenie synów. I tak Anna z wielkiej kresowej
pani stała się zwykłym biednym uchodźcą! Wegetowała potem w wynajętych
pokoikach w Chyrowie, Zakopanem i Krakowie, próbując poprawić swój byt jakimiś
dorywczymi zajęciami (np. turystom w Zakopanem wydawała obiady, które gotowała
jej wierna kucharka Ewa, no, taka biedna to nie była, skoro miała jeszcze tę
kucharkę, ale w porównaniu z fortuną straconą na Kresach to była nędzarką).
W
swoich wspomnieniach autorka pisze o okolicznych domach i ludziach, którzy je
zamieszkiwali. Wspomina rodzinę, krewnych i znajomych (w tym ekscentryczną
starą pannę Reginę Korzeniowską, która wciąż jeździła po Podolu swoim powozem,
wydając woźnicy dyspozycję, by zawsze jechał z wiatrem, pokutę w kościele w
Tywrowie odbywała na specjalnie przywiezionym materacu, a po śmierci pojawiła
się w salonie znajomych jako duch w postaci jaskółki; panna Regina była jedną z
bohaterek książki Magdaleny Jastrzębskiej „Panie kresowych siedzib”, którą
czytałam i opisałam wcześniej na blogu), a także służbę z najwierniejszym z
wiernych, starym Kozakiem Maksymem na czele, który miał łzy w oczach przy
pożegnaniu ze swoją panią.
Ale
najważniejszymi bohaterami tej książki są synowie Anny Pruszyńskiej, z których
była bardzo dumna (na zdjęciu z książki Anna z synami we Lwowie, Wielkanoc
1920, już po ucieczce z Ukrainy, z lewej Ksawery, z prawej Mieczysław).
Z
ogromną miłością opisuje ich edukację w kolegium jezuickim w Chyrowie, okres
studiów i początki kariery pisarskiej Ksawerego, który został młodą gwiazdą
polskiego dziennikarstwa. W okresie międzywojennym publikował m. in. w
krakowskim „Czasie” i wileńskim „Słowie”. Ksawery ożenił się z Marią
Meysztowiczówną, z „tych” Meysztowiczów z Litwy, dokładnie rzecz biorąc, była
to bliska kuzynka Waleriana Meysztowicza, którego wspomnienia „Gawędy o czasach
i ludziach” także niedawno opisywałam na tym blogu. Meysztowiczowie mieli
podobno pewne zastrzeżenia, bo oni bogaci, a on, po utracie rodowego majątku na
Ukrainie, goły jak święty turecki, no, ale ulegli i zgodzili się na ten
związek.
(Taka
dygresja: czytając i pisząc na temat kresów wschodnich ma się czasem wrażenie
oglądania jakiejś rodzinnej opery mydlanej, tyle tam różnych wątków i ludzi,
który powtarzają się w pamiętnikach różnych osób, ot, choćby ci Meysztowicze,
albo księżna Mary Szczerbatowa z Niemirowszczyzny, sąsiadka Chodkiewiczów z
Podola, która podarowała białe azalie w doniczkach do dekoracji uroczystości ślubnej Anny,
ta sama księżna Mary, którą potem zamordowali bolszewicy, o czym wspominała
spokrewniona z nią Janina Potocka z Peczary (obie pochodziły od Szczęsnego
Potockiego), której pamiętniki też niedawno czytałam. Chyba muszę sobie zrobić
jakiś spis posiadłości i ich właścicieli, by się w tym wszystkim nie pogubić!)
Książkę
Anny Pruszyńskiej czyta się szybko i dobrze. W sensie treściowym jest to
znaczące i wartościowe uzupełnienie opisu sytuacji na dalszych kresach
wschodnich sto lat temu, jaką przedstawiły w swych pamiętnikach Zofia
Kossak-Szczucka („Pożoga) i Maria Dunin-Kozicka („Burza od wschodu”). Wszystkie
trzy autorki miały to nieszczęście, że przeżyły na Ukrainie rewolucję bolszewicką
i jej następstwa, a ich wielki życiowy fart polegał na tym, że udało im się
przeżyć i dojechać do Polski. Takie lektury są bardzo pouczające, bo pokazują
jak może sobie poradzić człowiek (no, niby słaba kobieta, salonowa dama) w
trudnych okolicznościach, ile w człowieku drzemie nieodkrytej wcześniej odwagi
i życiowego sprytu. Np. Anna kilka razy zakopywała i odkopywała swoje skarby,
by nikt nie odkrył jej skrytki w ogrodzie. Opłaciło się, bo mogła po te
przedmioty wrócić i potem żyła czas jakiś z ich sprzedaży.
A
teraz zamierzam wybrać się do biblioteki i poczytać coś Ksawerego
Pruszyńskiego. Nie wiem, co znajdę, ale najbardziej zależy mi na lekturze jego
kresowych reportaży. W okresie międzywojennym był on bowiem na placówce
dyplomatycznej w Kijowie i bez pozwolenia władz radzieckich wybrał się w podróż
po Wołyniu i Podolu. Odwiedził nawet starego Maksyma, wiernego Kozaka, który
pomagał w jego wychowaniu. Ksawery Pruszyński miał 12 lat, kiedy opuścił kraj
swego dzieciństwa i zawsze do niego tęsknił. I chciałabym raz jeszcze
przeczytać genialną „Noc na Kremlu”, jeden z najlepszych reportaży o Stalinie,
a także może jakieś inne opowiadania.
Poza
tym, czeka mnie jeszcze lektura innych kresowych opowieści. Razem z tą książką
przysłano mi z antykwariatu „Dereszewicze 1863”
Stefana Kieniewicza (o polskiej szlachcie z terenu Mińszczyzny w
powstaniu styczniowym i dwóch zakamuflowanych lesbijkach retro)
i
„Wspomnienia odessity” Eugeniusza Janiszewskiego (o Polakach na Ukrainie i w
Odessie, jak się okazuje, Odessa to też było polskie miasto, w pewnym sensie, a
Polacy handlujący pszenicą stawiali tam sobie bogate pałace).
A
jeszcze czekają na mnie „Inne czasy,
inni ludzie” Janiny Żółtowskiej, które znalazłam po polsku na jakiejś
białoruskiej stronie i podczytuję po kawałeczku (bo ciężko mi się czyta z
ekranu komputera). Jak to cudownie wchodzić w tamten świat, który już dawno nie
istnieje! I wydłubywać stamtąd te różne
obyczajowe rodzynki… Uwielbiam!
Pruszyńska
Anna, „Między Bohem a Słuczą”, opracował Mieczysław Pruszyński, Zakład Narodowy
im. Ossolińskich Wydawnictwo, Wrocław –Warszawa-Kraków 1991