Translate

sobota, 26 listopada 2016

Anna Pruszyńska, „Między Bohem a Słuczą”


Udało mi się w końcu dopaść książkę, którą zachwycały się moje blogowe koleżanki, a ja gryzłam palce z zazdrości. Niestety, nie mogłam jej znaleźć w żadnej dostępnej dla mnie bibliotece, więc zmuszona byłam zakupić ją w sieciowym antykwariacie (zamówiłam razem z dwoma innymi wspominkowymi książkami z terenu kresów wschodnich, żeby przesyłka wyszła taniej).

Autorką „Między Bohem a Słuczą” jest Anna Pruszyńska, matka popularnych niegdyś pisarzy Ksawerego i Mieczysława Pruszyńskich. Ksawery był bardziej znany, jego opowiadania „Trębacz z Samarkandy” i „Karabela z Meschedu” za moich czasów były lekturami szkolnymi w podstawówce i znajdowały się w szkolnych podręcznikach (wypisach). Nie wiem, jak jest teraz? Wie ktoś może? 

Anna pochodziła z rodziny Chodkiewiczów, która z Białorusi przeniosła się na Podole. Jej rodzinnym domem były Strzelczyńce (dzisiaj Strilczynci w Obwodzie Winnickim na Ukrainie), a jej przodkowie spokrewnieni byli z Sobańskimi i Abramowiczami. W młodym wieku wyszła za 61-letniego Edwarda Pruszyńskiego, wdowca, który z pierwszego małżeństwa miał już żonatego syna Zygmunta (mieszkał i gospodarował oddzielnie). Muszę przyznać, że poraziła i zmroziła mnie ta informacja. Zastanawiałam się, jakie powody kryją się za tym, że Chodkiewiczowie oddali piękną, młodziutką córkę takiemu starcowi. Zapewne chodziło o majątek, bo przecież nie o romans! Niestety, autorka nic na ten temat nie pisze ani nie ujawnia. Po prostu informuje, że jej ślub odbył się zimą 1906 roku w rodzinnym salonie w Strzelczyńcach, a potem „młodzi” zamieszkali w Wolicy Kierekieszynej w pobliżu Starokonstantynowa na Wołyniu. W okolicy były takie majątki jak Bergiele, Semerynki, Brażyńce, Rześniówka i Samczyki. 

Anna urodziła dwoje dzieci: Ksawerego w 1907 roku i  Mieczysława w 1910 roku. Wkrótce zdarzyła się tragedia: stary Edward Pruszyński został zamordowany. Ktoś do niego strzelił przez okno. Było to późnym wieczorem, kiedy kładł się już spać w swojej sypialni (tu odetchnęłam z ulgą, na szczęście nie musiała z nim dzielić pokoju!). Sprawcy nigdy nie wykryto. Zakrwawionego mężczyznę próbowano ratować, ale bezskutecznie. Wkrótce zmarł, a młodziutka wdowa pozostała sama z dziećmi. Starszy synek miał wówczas 3 i pół roku, młodszy – zaledwie 8 miesięcy. Później samodzielnie już prowadziła dom i gospodarstwo w Wolicy. Wielkiej pomocy udzielał jej też brat męża, który gospodarował w pobliskiej Rześniówce.

Jednak nie trwało to długo, bowiem przyszła fala dziejowa, która na zawsze zmyła ten stary, kilkuwiekowy polski świat na dalekich kresach. Zniknęły dwory, salony, gospodarstwa, cukrownie, gorzelnie, rasowe konie, gruszki bery, które nigdzie nie smakowały tak jak na Wołyniu i sadzone przed pałacami żółte róże z gatunku „marechal nil” o niespotykanej urodzie…  

Najpierw była I wojna światowa, potem rewolucja październikowa i zmieniające się różne rządy na Ukrainie. Trzeba było uciekać z Wolicy, bo zbuntowani przez bolszewików chłopi zaczęli rezać polskich panów i palić dwory. Anna z synami mieszkała czas jakiś w Żytomierzu, a potem udało się jej uciec „do Polski”, w której nigdy wcześniej chyba nawet nie była. Wróciła później raz jeszcze na kresy z wojskami Piłsudskiego, by zabrać zakopane w ziemi cenne przedmioty, odebrać pieniądze za dostarczone buraki z cukrowni i sprzedać kawałek ziemi, by mieć środki na skromne codzienne życie i kształcenie synów. I tak Anna z wielkiej kresowej pani stała się zwykłym biednym uchodźcą! Wegetowała potem w wynajętych pokoikach w Chyrowie, Zakopanem i Krakowie, próbując poprawić swój byt jakimiś dorywczymi zajęciami (np. turystom w Zakopanem wydawała obiady, które gotowała jej wierna kucharka Ewa, no, taka biedna to nie była, skoro miała jeszcze tę kucharkę, ale w porównaniu z fortuną straconą na Kresach to była nędzarką).  

W swoich wspomnieniach autorka pisze o okolicznych domach i ludziach, którzy je zamieszkiwali. Wspomina rodzinę, krewnych i znajomych (w tym ekscentryczną starą pannę Reginę Korzeniowską, która wciąż jeździła po Podolu swoim powozem, wydając woźnicy dyspozycję, by zawsze jechał z wiatrem, pokutę w kościele w Tywrowie odbywała na specjalnie przywiezionym materacu, a po śmierci pojawiła się w salonie znajomych jako duch w postaci jaskółki; panna Regina była jedną z bohaterek książki Magdaleny Jastrzębskiej „Panie kresowych siedzib”, którą czytałam i opisałam wcześniej na blogu), a także służbę z najwierniejszym z wiernych, starym Kozakiem Maksymem na czele, który miał łzy w oczach przy pożegnaniu ze swoją panią. 



Ale najważniejszymi bohaterami tej książki są synowie Anny Pruszyńskiej, z których była bardzo dumna (na zdjęciu z książki Anna z synami we Lwowie, Wielkanoc 1920, już po ucieczce z Ukrainy, z lewej Ksawery, z prawej Mieczysław). 

Z ogromną miłością opisuje ich edukację w kolegium jezuickim w Chyrowie, okres studiów i początki kariery pisarskiej Ksawerego, który został młodą gwiazdą polskiego dziennikarstwa. W okresie międzywojennym publikował m. in. w krakowskim „Czasie” i wileńskim „Słowie”. Ksawery ożenił się z Marią Meysztowiczówną, z „tych” Meysztowiczów z Litwy, dokładnie rzecz biorąc, była to bliska kuzynka Waleriana Meysztowicza, którego wspomnienia „Gawędy o czasach i ludziach” także niedawno opisywałam na tym blogu. Meysztowiczowie mieli podobno pewne zastrzeżenia, bo oni bogaci, a on, po utracie rodowego majątku na Ukrainie, goły jak święty turecki, no, ale ulegli i zgodzili się na ten związek.  

(Taka dygresja: czytając i pisząc na temat kresów wschodnich ma się czasem wrażenie oglądania jakiejś rodzinnej opery mydlanej, tyle tam różnych wątków i ludzi, który powtarzają się w pamiętnikach różnych osób, ot, choćby ci Meysztowicze, albo księżna Mary Szczerbatowa z Niemirowszczyzny, sąsiadka Chodkiewiczów z Podola, która podarowała białe azalie w doniczkach do dekoracji uroczystości ślubnej Anny, ta sama księżna Mary, którą potem zamordowali bolszewicy, o czym wspominała spokrewniona z nią Janina Potocka z Peczary (obie pochodziły od Szczęsnego Potockiego), której pamiętniki też niedawno czytałam. Chyba muszę sobie zrobić jakiś spis posiadłości i ich właścicieli, by się w tym wszystkim nie pogubić!)  

Książkę Anny Pruszyńskiej czyta się szybko i dobrze. W sensie treściowym jest to znaczące i wartościowe uzupełnienie opisu sytuacji na dalszych kresach wschodnich sto lat temu, jaką przedstawiły w swych pamiętnikach Zofia Kossak-Szczucka („Pożoga) i Maria Dunin-Kozicka („Burza od wschodu”). Wszystkie trzy autorki miały to nieszczęście, że przeżyły na Ukrainie rewolucję bolszewicką i jej następstwa, a ich wielki życiowy fart polegał na tym, że udało im się przeżyć i dojechać do Polski. Takie lektury są bardzo pouczające, bo pokazują jak może sobie poradzić człowiek (no, niby słaba kobieta, salonowa dama) w trudnych okolicznościach, ile w człowieku drzemie nieodkrytej wcześniej odwagi i życiowego sprytu. Np. Anna kilka razy zakopywała i odkopywała swoje skarby, by nikt nie odkrył jej skrytki w ogrodzie. Opłaciło się, bo mogła po te przedmioty wrócić i potem żyła czas jakiś z ich sprzedaży. 

A teraz zamierzam wybrać się do biblioteki i poczytać coś Ksawerego Pruszyńskiego. Nie wiem, co znajdę, ale najbardziej zależy mi na lekturze jego kresowych reportaży. W okresie międzywojennym był on bowiem na placówce dyplomatycznej w Kijowie i bez pozwolenia władz radzieckich wybrał się w podróż po Wołyniu i Podolu. Odwiedził nawet starego Maksyma, wiernego Kozaka, który pomagał w jego wychowaniu. Ksawery Pruszyński miał 12 lat, kiedy opuścił kraj swego dzieciństwa i zawsze do niego tęsknił. I chciałabym raz jeszcze przeczytać genialną „Noc na Kremlu”, jeden z najlepszych reportaży o Stalinie, a także może jakieś inne opowiadania.





Poza tym, czeka mnie jeszcze lektura innych kresowych opowieści. Razem z tą książką przysłano mi z antykwariatu „Dereszewicze 1863”  Stefana Kieniewicza (o polskiej szlachcie z terenu Mińszczyzny w powstaniu styczniowym i dwóch zakamuflowanych lesbijkach retro)



i „Wspomnienia odessity” Eugeniusza Janiszewskiego (o Polakach na Ukrainie i w Odessie, jak się okazuje, Odessa to też było polskie miasto, w pewnym sensie, a Polacy handlujący pszenicą stawiali tam sobie bogate pałace). 

A jeszcze czekają na mnie  „Inne czasy, inni ludzie” Janiny Żółtowskiej, które znalazłam po polsku na jakiejś białoruskiej stronie i podczytuję po kawałeczku (bo ciężko mi się czyta z ekranu komputera). Jak to cudownie wchodzić w tamten świat, który już dawno nie istnieje!  I wydłubywać stamtąd te różne obyczajowe rodzynki… Uwielbiam! 

Pruszyńska Anna, „Między Bohem a Słuczą”, opracował Mieczysław Pruszyński, Zakład Narodowy im. Ossolińskich Wydawnictwo, Wrocław –Warszawa-Kraków 1991

niedziela, 20 listopada 2016

Nermin Bezmen, „Imperium miłości” (książka i serial turecki)


Głównym tematem tej powieści jest to, co tygryski lubią najbardziej, czyli carska Rosja, wojna i miłość. Dwoje bohaterów: 16-letnia Aleksandra (Szura) z zamożnej rosyjskiej rodziny z Kisłowodzka i 24-letni Kurt Sejit Efemov, oficer gwardii cesarskiej (kawalergard), potomek krymskich Tatarów, przeżywają gorący romans na tle burzliwych wydarzeń rewolucji październikowej. Akcja dzieje się najpierw w Rosji, potem w Stambule. 

Poznają się w 1916 roku na balu w arystokratycznej rezydencji w Moskwie i zakochują się w sobie od pierwszego wejrzenia. Wybuch rewolucji powoduje, że wiążą ze sobą swoje losy, choć nie są małżeństwem. I nie mogą nim zostać. Oboje są z podobnej sfery społecznej, jednak dzieli ich religia: Aleksandra jest prawosławna, zaś Sejit to muzułmanin, któremu ojciec pozwolił na romanse z Rosjankami, ale za żonę nakazał mu wziąć kobietę swojej wiary.




Historia tej miłości w dużym stopniu oparta jest na faktach. Sejit Efemov był dziadkiem (ze strony matki) autorki tej książki, czyli tureckiej dziennikarki Nermin Bezmen, która przez osiem lat starała się odtworzyć jego losy, śledziła jego młodzieńcze poczynania, podróżowała jego śladem na Krym, odszukała ludzi, którzy znali go w tamtych czasach. Nigdy nie poznała swego dziadka, bo zmarł przed jej przyjściem na świat.

Na bazie wszystkich informacji, jakie zebrała, napisała powieść „Imperium miłości” (oryginalny tytuł „Kurt Sejit i Szura”), która stała się w Turcji bestsellerem. Na jej podstawie turecka telewizji Star TV nakręciła serial (oryginalnie 21 odcinków trwających 2,5 godziny). Rolę Kurta Sejita zagrał tam zabójczo przystojny aktor i model Kivanc Tatlitug. W Polce ten serial był pokazywany w zeszłym roku, o dziwnej porze, jakoś tak około 15.00. Mignął mi kiedyś, ale nie oglądałam go wtedy. Dopiero teraz, gdy ukazało się polskie tłumaczenie książki Nermin Bezmen, rzuciłam się do YT i znalazłam go. Można go oglądać w oryginale z polskimi napisami, ale ponieważ męczyło mnie czytanie tych napisów, więc wybrałam wersję z rosyjskim dubbingiem. 

Powieść i serial różnią się znacznie. Na przykładzie „Imperium miłości” zrozumiałam, na czym polega produkcja (a może raczej pisanie scenariusza) tureckich seriali. Otóż, jest to po prostu rozdmuchiwanie do ostatecznych granic fabuły, mnożenie wydarzeń, dodawanie jakiś epizodycznych postaci itd. Było mało akcji, jest dużo, tyle, że starczy na kilkadziesiąt godzin oglądania.  

Uczciwie mówiąc, to jest tak: serial „Imperium miłości” to bardzo rozdęta fabuła powieści Nermin Bezmin, która z kolei jest rozdętą wersją tego, co autorka dowiedziała się o swoim dziadku. Bo jego historia była bardzo interesująca, jednak pewnie by nie starczyła, by ją opisywać w dwóch tomach po prawie 300 stron każdy (a nawet w czterech tomach, bo potem jeszcze powstała powieść o jego dalszych losach). Ja rozumiem, że autorka dodała (wymyśliła) różne rozmowy i zachowania kochanków, ale opisywać kilkanaście razy z detalami akty miłosne? W dużych ilościach to się robi nudne. Może narażę się tutaj feministkom, ale uważam, że tylko mężczyźni potrafią podniecająco pisać o seksie (i to tylko niektórzy, nie wszyscy przecież!). W babskim wydaniu to jest tylko takie męczące gadanie: a on zrobił to, a ona zrobiła tamto, on jej położył tu, a ona jemu tam i tak dalej. On był wielki, a ona mokra. I tak do znudzenia! Tak więc większość scen erotycznych w tej powieści opuściłam, bo byłam ciekawa, jakie będą dalsze losy bohaterów i nie chciałam spowalniać lektury, marnując czas na bzdety. 

Tak, właśnie ich powikłane losy mnie interesowały, nie sam romans, o którym mówi się, że był taki ognisty, a ja tego jakoś nie zauważałam. Bo jego opisanie też za bardzo autorce się nie udało: jakby tam było za mało emocji, czy też za mało utożsamiania się z losami bohaterów, za mało przedstawienia ich racji moralnych (np. pojąć nie mogłam, czemu właściwie oni się rozstali, czemu w tym Stambule nie pożenili się, skoro mieszkali już razem, czyżby były jakieś zakazy prawne dotyczące zawierania związków małżeńskich między chrześcijanką a muzułmaninem w osmańskiej Turcji? Autorka w ogóle o tym nie pisze. A szkoda.) W czasie lektury drażnił mnie też nieporadny miejscami język powieści i częsta dziwaczna budowa zdań. Nie znam tureckiego, więc co? Zawinił polski tłumacz czy jak? Ktoś musiał tu popełnić te błędy!  

Mimo wszystko, przeleciałam przez tę książkę jak burza. Połknęłam dwa tomy w ciągu dwóch nocy, czytane do drugiej nad ranem. Bardzo mnie zainteresowało posłowie, to jest opis, jak Nermin Bezmen szukała wiadomości o swych bohaterach. Bardzo długo wpatrywałam się w  znajdujące się na końcu książki zdjęcia „oryginałów” tej opowieści, to jest dziadka Sejita, jego ukochanej Szury oraz członków ich rodzin (niektóre fotografie są opatrzone smutnym komentarzem „zamordowani przez bolszewików”).

Tak wyglądali naprawdę bohaterowie tej opowieści (to są okładki oryginalnego wydania: pierwszy tom „Kurt Sejit i Szura”, drugi tom „Kurt Sejit i Murka”): 




Tu jest link do zwiastuna serialu „Imperium miłości”:








Acha, i proszę nie marudzić, że polska okładka jest kiczowata! Są tam aktorzy z serialu i tyle. Chociaż, mnie osobiście, bardziej podoba się okładka oryginalna turecka, z tymi starymi zdjęciami w stylu retro.

Bezmen Nermin, „Imperium miłości”, tłum. Robert Waliś, wyd. Marginesy, Warszawa 2016