Tytułowy
Hanemann to anatomopatolog z Akademii Gdańskiej (czy jak tam się nazywała ta
placówka „za niemców”).
Powieść
zaczyna się od publicznej sekcji zwłok, którą ma on przeprowadzić i na którą
czekają studenci medycyny. Analizie ma być poddany trup młodej kobiety,
wyłowiony z morza po katastrofie małego spacerowego stateczku kursującego z
Nowego Portu do Sopotu. Statek dobija do molo w Jelitkowie i nagle, ni z tego,
ni z owego rozpada się na kawałki. Anatomopatolog rozpoznaje, że leżące już na
stole zwłoki należą do jego ukochanej, która po pierwsze wcale nie powinna być
na tym statku, a po drugie jeszcze przed jego zatonięciem została uduszona, o
czym świadczy siny ślad na szyi. W tej sytuacji nie decyduje się na krojenie
zwłok, ale opuszcza budynek i na zawsze żegna się ze swoim zawodem.
Hanemann
mieszka w Gdańsku-Oliwie w starej willi przy ulicy Lessingstrasse (obecnie
Grottgera, równoległa do Polanki). Wiosną 1945 roku jego sąsiedzi uciekają w
panice przed nadchodzącą Armią Czerwoną, on też ma uciekać, ale mu nie
wychodzi, tak więc zostaje sam w opustoszałym domu. Potem w miejsce Niemców do
willi wprowadzają się Polacy. Hanemann nie wraca do zawodu anatomopatologa,
lecz zajmuje się udzielaniem lekcji języka niemieckiego okolicznym polskim
dzieciom. Do polskiej rodziny, która mieszka po sąsiedzku wprowadza się
ukraińska służąca Hanka, która adoptuje bezdomnego niemego chłopca z bandy „bezprizornych”
dzieciaków włóczących się w okolicy dworca. Hanemann porozumiewa się z nim za
pomocą języka migowego. Potem razem z Hanką i chłopcem opuszcza dom, w obawie
przed UB.
No,
akcja taka sobie. Zapowiadało się dobrze, a potem jakoś wszystko się rozmyło.
Napis
na okładce mówi, że to książka roku 1995. Ale kto tak postanowił? Kto dał
autorowi nagrodę? Wydawcy nie piszą, a ja nie pamiętam. Pamiętam, że czytałam
tę powieść, bo z reguły czytam wszystko o Gdańsku, co tylko mi wpadnie w ręce. Albowiem
Gdańsk jest po trosze, „moim” miastem; po wojnie, w latach 1950. mój ojciec
mieszkał we Wrzeszczu w pobliżu Jaśkowej Doliny w domu starej Kaszubki i
pracował w biurze projektów, a potem do tego Wrzeszcza jeździło się z
Bydgoszczy na wakacje „nad morze”, później kilkakrotnie sama pomieszkiwałam w
Gdańsku, trochę też tam pracowałam, trochę się uczyłam. Tak więc, w pewnym
sensie, emocjonalnie Gdańsk jest „mój”. No i stąd owa lektura książek Chwina 20
lat temu i teraz. Teraz to właściwie ten Chwin wszedł mi w ręce w czasie
czyszczenia półek ze zbędnych książek i pewnie, niestety, podzieli los tych
niekochanych i skazanych na wypędzenie.
Położyłam
się wczoraj na mojej kanapie i przeczytałam "Hanemanna" na nowo. I doszłam do wniosku,
że szkoda by mi ten „Hanemann” zabierał miejsce na półce. Bo jest to książka
słaba, a do tego zestarzała się przez te 20 lat, jakie minęły od jej wydania.
Ma wprawdzie potężny potencjał, by być ciekawą opowieścią z życia wojennego i
powojennego Gdańska, ale autor nie potrafi pisać w sposób trzymający czytelnika
w napięciu, woli rozmywać sensacyjną fabułę rozmaitymi poetyzującymi wstawkami,
które w moim odczuciu są dość kiepskie. Stosuje np. literacki zabieg wyliczania
rzeczowników dla spotęgowania efektów. No, raz, drugi to może i działa na
czytelnika, ale lecieć z tym wyliczaniem przez kilka rozdziałów to doprawdy za
wiele. Poza tym, autor topi narrację we wszechogarniającej melancholii niczym z
obrazów Caspara Davida Friedricha, z których jeden widzimy na okładce tej
książki. A ja mam dość własnych kłopotów, by zagłębiać się jeszcze dodatkowo w
cudzej melancholii, która zawsze niesie ze sobą niezdrową energię. I dlatego wszelkim
literackim smutasom mówię stanowcze NIE!
Cóż,
może są wielbiciele takiej narracji, ale ja do nich nie należę.
Przy
okazji, zwracam uwagę na bardzo zacne wydawnictwo Marabut z Gdańska, które 20
lat temu wydawało znakomite książki z zakresu historii i literatury pięknej, a potem
padło. Mam parę jego pozycji kupionych w tamtych czasach w taniej jatce, np. „Historia
piekła”, „Historia dzieciństwa” czy „Święta głupców i karnawały”. Wydali też
świetne książki o templariuszach i gilotynie, które czytałam, a nie posiadam.
No, szkoda, wielka szkoda, że takie właśnie wydawnictwo przestało istnieć.
Chwin
Stefan, „Hanemann”, wyd. Marabut, Gdańsk 1996
Dawno temu czytałam tę książkę. Pamiętam, ze mi się podobała. Ale o czym było, nie pamiętam.
OdpowiedzUsuńDawno temu też mi się bardziej podobała. Chyba nie miałam żadnych zastrzeżeń. Ale też nie pamiętałam o czym była ;)))
UsuńPodobał mi sie też "Złoty pelikan" Chwina, trzeba będzie przetestować.