Translate

wtorek, 30 sierpnia 2016

Mieczysław Jałowiecki, „Na skraju imperium”


.
„Na skraju imperium” Mieczysława Jałowieckiego to lektura obowiązkowa dla wszystkich miłośników polskich Kresów. Jest to barwny i zajmujący opis końca polskiej cywilizacji na naszych dawnych wschodnich rubieżach, a także końca carskiej Rosji. Książkę tę można postawić na jednej półce z „Nadberezyńcami” Floriana Czarnyszewicza i wspomnieniami Michała K. Pawlikowskiego. 


Pełne nazwisko autora „Na skraju imperium” brzmiało Pieriejasławski-Jałowiecki. Kniaź Pieriejasławski. - Według starych kronik i „Księgi Atłasowej Bojarstwa Rosyjskiego” protoplastą rodu Jałowieckich był potomek wielkiego księcia Ruryka, książę udzielny Michaił Dawidowicz Pieriejasławski. Jego prawnuk, który objął na Rusi Wołyńskiej włości jałowieckie, zaczął się mianować Pieriejasławskim-Jałowieckim. Ja z takim nazwiskiem, w pierwszej połowie lat pięćdziesiątych nie dostałbym się na studia – pisze we wstępie Michał Jałowiecki, wnuk autora, który zredagował te wspomnienia. – Nasza rodzina należała do Rurykowiczów, a to w Rosji znaczyło bardzo dużo – dodaje. 



Babka Mieczysława Jałowieckiego (ze strony ojca) była z pochodzenia Szkotką z rodu McDonaldów i wywodziła się ze Szkotów osiadłych w Rzeczpospolitej po wojnach klanów szkockich z Anglią. Babka ze strony matki to Elwira z Szemiothów Witkiewiczowa, marszałkowa szawelska, która po powstaniu styczniowym została skazana przez carskie władze na karę śmierci, zamienioną potem na pięć lat zesłania na Syberię. Wujem autora był Stanisław Witkiewicz, znany malarz i pomysłodawca stylu zakopiańskiego w architekturze. Witkiewiczowie byli także jakoś spokrewnieni z Piłsudskimi. Rodowym majątkiem rodziny były Syłgudyszki w powiecie święciańskim na Litwie.  




Ojciec autora Bolesław Jałowiecki (na zdjęciu z Wikipedii) zajmował się jednak nie tylko rolnictwem. Był prężnie działającym biznesmenem i politykiem. - Ojciec był dyrektorem naczelnym Towarzystwa Kolei Dojazdowych, prezesem zarządu kopalni i hut Belgijsko-Rosyjskiego Towarzystwa Metalurgicznego, dyrektorem największej w Rosji fabryki  wagonów kolejowych, członkiem Rady Ministerstwa Dróg i Komunikacji – czytamy w książce. Prócz tego, pełnił funkcję posła do Dumy rosyjskiej. Mimo międzynarodowych korzeni (część rodziny była rosyjska) i pochodzenia od kniaziów Rurykowiczów, rodzina Jałowieckich to zwyczajni Polacy-katolicy z Kresów. 

Mieczysław Jałowiecki urodził się w 1876 roku w Rostowie nad Donem. Dzieciństwo spędził w Sankt Petersburgu, gdzie pracował ojciec, zaś na lato cała rodzina wyjeżdżała do Sylgudyszek, gdzie gospodarował dziadek. Uczył się w angielskiej szkole średniej i w liceum cesarskim w Petersburgu, potem studiował agronomię na uniwersytecie w Rydze. Wyjeżdżał na praktyki do majątków niemieckich baronów w Inflantach i na Pomorzu Zachodnim. W Niemczech pisał doktorat na temat uprawy i melioracji łąk i torfowisk, potem pracował jako attache rolniczy w rosyjskiej ambasadzie w Berlinie, jeszcze później był radcą Ministerstwa Rolnictwa w stolicy Rosji, dyrektorem różnych towarzystw akcyjnych, marszałkiem szlachty powiatu święciańskiego i pracownikiem Wileńskiego Banku Ziemskiego. To ostatnie zajęcie polegało na tym, że na zlecenie banku wyceniał majątki rolne, których właściciele zamierzali wziąć kredyt pod hipotekę. Wiązało się to z licznymi wyjazdami, w czasie których poznał od podszewki polskie dwory na Kresach. Część tych podróży opisał nieco humorystycznie w duchu gogolowskim (niektóre z jego przygód na prowincji były jakby żywcem wzięte z „Martwych dusz”, a nawet z „Rewizora”, przezabawne np. było starsze małżeństwo Wołłodkowiczów z Iwańska, których oryginalność polegała na tym, że szli spać o dziesiątej rano, a wstawali o siódmej wieczorem, wszystkie sprawy urzędowe załatwiając w nocy, o czym wiedziała cała okolica).

Pierwszą wielką miłością autora była niemiecka baronówna Cecylia von Wangenheim, córka barona von Wangenheim, właściciela majątku Klein Spiegel z Pomorza, gdzie odbywał praktyki zawodowe. Jak się zdaje, uczucie było obopólne, jednak ostatecznie do niczego nie doszło i Jałowiecki w 1910 roku ożenił się z Julią Wańkowiczówną, poznaną w czasie zimowego karnawału w Wilnie. Wkrótce urodziło im się dwoje dzieci: syn Andrzej i córka Krystyna.  Za pieniądze z posagu Julii kupili majątek Otulany na Litwie, w którym spędzali lato. Zimą zaś mieszkali w Wilnie. Wszystko zmieniło się wraz z wybuchem I wojny światowej. Jałowiecki nie wstąpił do wojska, ale wraz z żoną pracował w rosyjskim Czerwonym Krzyżu. Później oboje wyjechali do Petersburga. W czasie wojny u jego żony pojawiły się oznaki poważnej choroby psychicznej, jakoby odziedziczonej po Moniuszkach, z którymi była spokrewniona. Umieścił ją wiec w sanatorium w Finlandii, zaś dla dzieci najął angielską guwernantkę, która zajęła się ich wychowaniem aż do wieku dorosłego. 

Całą pierwszą wojnę światową i okres rewolucji bolszewickiej spędził w stolicy Rosji, potem przedostał się stamtąd do strefy niemieckiej. Udało mu się wywieźć dzieci z guwernantką, ale obłąkana żona pozostała wraz ze swoją matką w zagarniętym przez bolszewików Mińsku. Książka kończy się w momencie, kiedy Niemcy opuszczają już Kresy i wracają do siebie. I nie wiadomo, co będzie dalej. Czy Litwa będzie samodzielna, czy też przyłączy się do Polski?

Interesujące było zarówno życie autora, jak i ludzie, których spotykał. Pisał o nich krótko i anegdotycznie, często z zachowaniem pewnego arystokratycznego dystansu.  Obracał się w znakomitym towarzystwie,  znał nie tylko polskie ziemiaństwo, ale i rosyjskie, a także najwyższe sfery dworskie, w tym damy dworu carskiego (m. in. Annę Wyrubową), spotkał także parę razy parę cesarską oraz ich dzieci. 

Tu parę cytatów… 

O Rasputinie spotkanym w jakimś petersburskim lokalu:
„Rasputin był milczący, jadł mało, pił tylko kieliszek po kieliszku madery, którą służący dolewał mu skwapliwie. Od czasu do czasu zatrzymywał swój wzrok na którejś z pań z takim spojrzeniem, jakie zazwyczaj wywołuje rumieńce na twarzach kobiet.
- Kto eto takoj? – spytał ordynarnie.
- Eto Polak – odpowiedział gospodarz.
- A kak jego imia otczestwo? – spytał ponownie.
Pośpieszyłem z pomocą gospodarzowi, podając przekręcone imię: Michaił Borysowicz.
- Nu, Misza, nie tużi (nie martw się) – krzyknął w moją stronę – Polsza budiet… Chitryj że wy narod, Polaki – dodał, po czym zwrócił się do swego muzykanta: - Nu, Sasza, zaigraj.”

O biskupie O’ Rourke:
Pewnej soboty, a były to urodziny profesora, pozostawiłem konia na łące i wypłynąłem w kierunku młyna. Będąc na środku rzeki, usłyszałem z brzegu wołania i tętent kopyt końskich. To mój kolega, chcąc mi zrobić niespodziankę, wskoczył na oklep na ko (s. 69) nia i kłusował po łące kierując szenklami. Nie miał na sobie dosłownie nic. Zacząłem do niego krzyczeć, że zaraz przyjdą tutaj dziewczyny. Koń musiał się widocznie wystraszyć mojego wołania lub leżących na trawie kolorowych ręczników, bo zawróciwszy pognał wyciągniętym galopem w stronę stajni unosząc na sobie bezradnego, nagiego jeźdźca.
Potem usłyszałem z daleka pisk głosów niewieścich i tubalne wołanie panów. Nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności droga do stajni wiodła tuż koło domu profesora, gdzie zebrali się już goście: panowie z miejscowym pastorem na czele, w długich, czarnych surdutach oraz barwne grono podlotków w letnich, kolorowych sukienkach. Na werandzie powstało zamieszanie. Raptem coś różowego oderwało się od konia, zatoczyło krąg w powietrzu i zrulowało na ziemię. W chwilę potem, utarzana w pyle, niewiadomego koloru postać biegła rozpaczliwie w moją stronę. Moim nagim kolegą był Edward hr. O’Rourke, późniejszy biskup gdański.” A rzecz zdarzyła się w majątku ziemskim Peterhof pod  Rygą długo przed wybuchem I wojny światowej.

O swym kuzynie Witkacym:
„Staś Witkiewicz, syn wuja Stanisława, znakomitego malarza i ukochanego brata mamy, pojawił się niespodziewanie w domu mego ojca, jeszcze w roku 1915. Okazało się, że wojna zastała Stasia gdzieś w drodze do Australii i stamtąd jako obywatela rosyjskiego odesłano go etapami do Petersburga. Był w wieku poborowym, więc zmuszony był do stawienia się do wojska.
Obaj z ojcem nie lubiliśmy Stasia Witkiewicza. Uważaliśmy go za skończonego trutnia, uwodziciela, człowieka bez najmniejszych podstaw moralnych, pijaka, który marnował swoje olbrzymie talenty.
Matka moja, ze względu na miłość do brata, była bardzo dla Stasia wyrozumiała i miała dużą słabość do niego. Z jej oczywistej strony rozpoczęły się starania, by biednego Stasia uwolnić od wojska, tym bardziej, że wuj Stanisław przebywał wówczas w Londynie ciężko chory na płuca. Wuj Stanisław nienawidził Moskali i był nie tylko krewnym, ale i serdecznym przyjacielem Józefa Piłsudskiego.
Staś, który nie ukończył żadnych studiów, musiał odsługiwać służbę wojskową jako prosty żołnierz. Mama naciskała więc mojego ojca i szwagra (Piotr Wańkowicz, daleki kuzyn Melchiora), aby swoimi wpływami ulokowali go gdzieś w bezpiecznym miejscu. Ale ani ojciec, ani szwagier, ani wreszcie ja nie mieliśmy najmniejszego sentymentu dla Stasia i nie byliśmy skłonni do ukrywania go jako dezertera.
Skończyło się wreszcie na tym, że ojciec ulokował go jako szlachcica na możliwie najlepszych warunkach w Pułku Pawłowskim Lejbgwardii.
O zdolnościach Stasia i jego wybitnej inteligencji może świadczyć fakt, że już po sześciu miesiącach został awansowany na oficera i wysłany do pułku na front. Teraz jego pułk był dziesiątkowany, a Staś walczył przeciwko Niemcom i Austrii, pod której rządami się wychował.” 

O Melchiorze Wańkowiczu (daleki kuzyn Julii Wańkowiczówny, żony autora, Wańkowiczowie należeli wtedy do najbardziej majętnych rodów na Kresach, zaś rodzina Melchiora z Kałużyc zaliczała się do tych uboższych Wańkowiczów). Jałowiecki nie lubił Melchiora, bo ten działał mu na nerwy. Tak pisał o ich nieoczekiwanym spotkaniu w Petersburgu podczas I wojny:
„Ktoś pociągnął mnie za rękaw. Ujrzałem twarz Melchiora Wańkowicza.
- Co ty tu robisz, „ziemgusarze”? – zadowcipkował Mel.
- Spójrz na moje epolety, bałwanie – odpaliłem ostro. – Nie cierpię, jak tacy durnie mnie zaczepiają.
(…) Nie znosiłem również Mela. Był on zaprzeczeniem Wańkowiczów. Studiował na uniwersytecie, oczywiście nic nie robiąc, a zbijając bąki.”

O Józefie Piłsudskim, który kojarzył mu się przede wszystkim z napadem na pociąg w Bezdanach: „Komendanta Piłsudskiego znaliśmy bardzo mało i my, ziemianie litewscy, nie mieliśmy do niego zaufania. Pamiętaliśmy wciąż Bezdany, a opinia socjalisty dla nas, którzy przeszliśmy przez rewolucję bolszewicką, wzbudzała raczej wrogość. Na tym zebraniu niejeden z nas wzdrygał się na samą myśl, co stanie się z Polską, jeśli Piłsudski dojdzie do władzy. Czy będzie to nowa epoka polskiej kiereńszczyzny prowadzącej do bolszewickiego przewrotu? Mimowolnie zaczęły budzić się w nas tendencje do separatyzmu litewskiego.”

O Feliksie Dzierżyńskim, szefie Czeka, pisze autor wyjątkowo dobrze, bo kiedy został aresztowany Bolesław Jazłowiecki, ojciec autora, to Dzierżyński kazał go uwolnić. – Mam zwolnienie dla ojca – powiedziała siostra Jałowieckiego, gdy wyszła z gabinetu krwawego Feliksa.


Autor zmarł na emigracji w angielskim domu starców.  Pozostawił po sobie cały kufer papierów, za którego opracowanie zabrał się wnuk Michał. W Polsce wyszły najpierw trzy części wspomnień, to jest: „Na skraju imperium”, „Requiem dla ziemiaństwa” (dotyczy okresu międzywojennego, kiedy Jałowiecki wraz z drugą żoną gospodarował w Wielkopolsce) i „Wolne Miasto” (kiedy był przedstawicielem polskiego rządu w Wolnym Mieście Gdańsk). Niedawno wszystkie trzy części zostały wydane w jednym tomie pod wspólnym tytułem „Na skraju imperium”. Zapewniam, że czyta się to naprawdę znakomicie, bez chwili nudy. Ta książka to nie tylko kopalnia wiadomości o Kresach i dawnej Rosji, ale także rzecz dopracowana pod względem literackim.

Na YT można sobie jej posłuchać: 





Jałowiecki Mieczysław, „Na skraju imperium”, wybór i układ tekstu Michał Jałowiecki, wyd. Czytelnik, Warszawa 2000

Źródło zdjęcia: Wikipedia, File:Jalovecki Boleslav.jpg


niedziela, 21 sierpnia 2016

Hieronim Tukalski-Nielubowicz, „Życie Marii Rodziewiczówny. Od powstania styczniowego 1863 do powstania warszawskiego 1944”




Im bardziej poznaję twórczość Marii Rodziewiczówny, tym mniej jestem skłonna wierzyć krytykom literatury z czasów PLR-u, którzy uznali jej twórczość za literaturę brukową, mało ważną na tle epoki i wymieniali ją gdzieś w podręcznikach w przypisach jednym tchem z Heleną Mniszkówną. Im więcej czytam książek Rodziewiczówny, tym bardziej jestem skłonna uznać ją za pisarkę ważną dla historii literatury polskiej. 

Jeśli wartość i aktualność twórczości pisarza mierzyć jego poczytnością to nie jest źle. A nawet jest bardzo dobrze. Rodziewiczówna jest wydawana w ogromnych nakładach (vide seria wydawnictwa Edipresse) i nadal czytana. Siedemdziesiąt parę lat po śmierci pisarki jej powieści nadal znajdują czytelników, a poprzez owe masowe nakłady książek, które można dzisiaj kupić w kioskach z gazetami, można ją wręcz uznać za pisarkę współczesną, ważną dla odbiorcy Anno Domini 2016. A któż z jej współczesnych dostąpił jeszcze takiego zaszczytu? Na pewno Henryk Sienkiewicz. Na pewno, tak, tak, nie krzywcie się, Helena Mniszkówna. Ale dalej jest już gorzej. Reymont? Może. Żeromski? Dla wytrwałych.  Zapolska? Eee, bez przesady. Wyspiański? Rostworowski? Proszę mnie nie rozśmieszać! Nie mówiąc już o pisarzach wyłącznie dla koneserów, jak np. Tadeusz Miciński, słynny swego czasu autor „Nietoty”. Słyszał ktoś o nim? Nie widzę, nie słyszę…   A Rodziewiczównę ludzie czytają. No i dobrze. 

Właśnie przeczytałam ostatnią książkę z serii wydawanej przez Edipresse. Jest to opublikowana po raz pierwszy biografia Marii Rodziewiczówny, której autorem jest chrześniak pisarki, spokrewniony z nią Hieronim Tukalski-Nielubowicz. Jego praca powstała w oparciu o osobiste wspomnienia, opowieści krewnych i znajomych, prasę z epoki i obszerną korespondencję Rodziewiczówny. Tukalski-Nielubowicz tuż po II wojnie zainicjował zbieranie wszelkich materiałów dotyczących pisarki i w ten sposób powstało prywatne archiwum związanych z nią pisemnych relacji, listów i wycinków prasowych. Biografię autorki „Dewajtisa” zaczął pisać w 1956 roku, a skończył w roku następnym. Rękopis został przejrzany i poprawiony w 1971 roku i do tej pory leżał w szufladzie, w posiadaniu rodziny autora, który zmarł w roku 1972. 

Jaka Rodziewiczówna wyłania się z tej książki? Autor opisuje jej dramatyczne życie w porządku chronologicznym, za ramy czasowe przyjmując dwa polskie powstania: styczniowe w 1863 roku i warszawskie w roku 1944. Maria urodziła się w 1864 roku w rodzinnym majątku Pieniuha pod Grodnem jako najmłodsze dziecko Amelii z Kurzenieckich i Henryka Rodziewicza herbu Łuk. Tuż po urodzeniu została rozdzielona z rodzicami, którzy za pomoc powstańcom w przechowywaniu broni zostali zesłani na Sybir. Zabrali ze sobą starsze dzieci, a najmłodszą Marysię pozostawili pod opieką dziadków ze strony matki. Dziadkowie wkrótce zmarli i dzieckiem zaopiekowała się jakaś ciotka. Rodzice wrócili z zesłania, kiedy Marysia miała 7 lat. Cała rodzina zamieszkała w Warszawie, bo ich majątek został skonfiskowany przez władze carskie. Było biednie, głodno i chłodno, ojciec pracował jako zarządca jednej z kamienic warszawskich, nie było pieniędzy na codzienne życie. Los Rodziewiczów poprawił się nieoczekiwanie, kiedy dostali w spadku majątek Hruszowa na Polesiu. Stać wtedy już ich było na porządną edukację dzieci i tym to sposobem Marysia znalazła się na pensji sióstr niepokalanek w Jazłowcu. Dość krótki pobyt na pensji to była cała regularna edukacja przyszłej pisarki (nie licząc późniejszych licznych lektur). Po trzech latach musiała wracać do domu, by pomóc matce zarządzać majątkiem po śmierci ojca. 

Kiedy została w Hruszowej jako główna gospodyni, w jej życiu stało się coś, co spowodowało porzucenie tradycyjnego damskiego stroju i przebranie się w odzież męską, którą nosiła do końca życia. Ta decyzja jest różnie interpretowana. Jedni badacze życia pisarki (także autor tej książki) łagodzą problem, starając się nie widzieć w tym żadnej sensacji. „Męski strój był wygodniejszy do pracy w charakterze zarządzającej majątkiem rolnym, wygodniej było w nim jeździć konno po polach” – taka wersję przedstawia Tukalski-Nielubowicz. Współczesne badaczki z kręgów feministycznych dopatrują się w tym jakiś aktów lesbijskiej deklaracji (tym bardziej, że Rodziewiczówna całe życie była panną, nigdy nie wyszła za mąż i miała bardzo bliskie, wręcz serdeczne związki z przyjaciółkami). 

Ktoś tam pisze, że to był podobny akt rozpaczy przeciwko męskiemu patriarchalizmowi jak w przypadku szalonej poetki Marii Komornickiej, która w drugiej połowie życia chodziła w męskich ciuchach i uważała się za Piotra Własta Odmieńca. Trudno jest dziś to osądzić. Mnie ten akt wyboru męskiej powierzchowności przez Marię kojarzy się z dawną Albanią. Był tam taki zwyczaj, że kiedy nie było męskiego następcy do objęcia schedy po rodzicach, jego rolę przyjmowała jedna z córek, która poświęcała się dla rodziny, nie wychodziła za mąż, ubierała się po męsku i była przez całą społeczność traktowana jak mężczyzna. Takie damy typu hic mulier przebrane za mężczyzn spotykano w Albanii jeszcze w XX wieku. Czyż nie mogło tak być z Rodziewiczówną? Niezależnie od jej preferencji seksualnych, które zresztą nie są zupełnie istotne, jeśli chodzi o odbiór jej powieści. Moim zdaniem, pisała bowiem tak, jakby całe życie chodziła w koronkach i falbankach, a nie w garniturze z samodziału. I na tym na razie zakończmy tę sprawę!

A więc młoda Maria zarządza Hruszową. Potrzebuje pieniędzy nie tylko na sprawy bieżące, ale także na spłatę rodzeństwa. Postanawia zarabiać dodatkowo. Zaczyna pisać i drukować. Dostaje pierwsze honoraria. Bierze udział w konkursie literackim zorganizowanym przez pismo dla kobiet „Świt” redagowane przez Marię Konopnicką i wygrywa go. W 1886 roku jej „Straszny dziadunio” jest drukowany w odcinkach w tym periodyku. A potem rozkręca się na całego. Pisze dużo i szybko, od razu na czysto, nie poprawiając i nie zmieniając niczego. Nie cyzeluje treści, nie wygładza zdań. Czasem chyba nawet nie czyta całości przed oddaniem do druku. Ale jest pisarką bestsellerową. Jej powieści są rozrywane przez czytelników, a wydawcy kupują je od niej „na pniu”. Recenzje są entuzjastyczne. Stefan Żeromski pisze w dziennikach, że jest gotów całować ręce Rodziewiczówny za „Dewajtis”. Czasem zaczynają już drukować początek, choć reszta jeszcze nie została napisana. Powstaje tych powieści kilkadziesiąt. I są to te właśnie tytuły, które literacka publiczność czyta do tej pory. 

Co z życiem? Umiera matka Rodziewiczówny, a ona dalej dzieli swoje życie na część gospodarczą i literacką. Z tym, że literatura ma zarobić na majątek w Hruszowej. W końcu wszystkie długi zostają spłacone, Rodziewiczówna żyje oszczędnie, w sensie ekonomicznym mogłaby w końcu wyjść na prostą. Ale nadchodzi I wojna światowa i wielka wędrówka ludów na wschód. Przychodzą Niemcy. W Rosji zaczyna się rewolucja. Potem jest wojna polsko-bolszewicka. Nie można mieszkać w Hruszowej, trzeba uciekać. Rodziewiczówna wraz z przyjaciółką Jadwigą Skirmunttówną jadą do Warszawy. Po przejściu bolszewickiej nawały wracają na Kresy. W międzyczasie Rodziewiczówna działa w rozmaitych komitetach społeczno-politycznych, pomaga w szpitalach, organizuje pomoc dla Lwowa walczącego z Ukraińcami. A w Hruszowej po raz kolejny trzeba wszystko odbudowywać. Nie sprzyja temu panujący w Polsce klimat. Rodziewiczówna nie jest zadowolona z nowej, wymarzonej, polskiej wolności. Drażnią ją głupie przepisy prawne, męczą liczne podatki, nie może dogadać się z urzędnikami nie rozumiejącymi kresowej specyfiki. Ale jest czynna, walczy. Buduje kolejny kościół w sąsiedztwie, załatwia od władz kościelnych relikwie świętego Andrzeja Boboli dla ołtarza w nowej świątyni (później skradnie je jakiś bolszewik w czasie rewizji, myśląc że to jakieś klejnoty). 

Jesienią 1939 roku, po wejściu bolszewików, znów ze Skirmunttówną opuszczają Hruszową, tym razem na zawsze. Z fałszywymi niemieckimi dokumentami stare kobiety przekradają się przez zieloną granicę radziecko-niemiecką na Bugu i dostają się do Warszawy, gdzie przebywają do końca wojny. Kiedy wybucha powstanie warszawskie Rodziewiczówna ma już 80 lat i jest bardzo chora. Udaje się jej przeżyć powstanie, umiera już po wyjściu z Warszawy w listopadzie 1944 roku. 
W opowieść o Rodziewiczównie autor wplótł masę dygresji i ciekawostek związanych z życiem na Kresach, a także z historią II wojny światowej. Pisał o tym częściowo z autopsji. Mam wrażenie, że prawie połowa książki to opowieść o pisarce przeplatana wspomnieniami własnymi autora. Taka biografia pomieszana trochę z autobiografią. Tukalski-Nielubowicz jest skromny, nie wysuwa się na pierwszy plan, ale często wspomina o „chrześniaku” (czyli o sobie), relacjonując własne kontakty z Rodziewiczówną i ludźmi ją otaczającymi. Ponieważ był z wykształcenia agronomem (prowadził wzorcowy majątek rolny na Polesiu), więc często służył jako doradca pisarki, zwłaszcza w sprawach hodowli zwierząt, w której się specjalizował. 

Do książki dołączony jest tekst testamentu pisarki, która zapisuje w nim Hruszową krewnemu ze strony ojca, a prawa do swojej spuścizny literackiej swej przyjaciółce Skirmunttównie. Jednak już po spisaniu ostatniej woli Rodziewiczówna miała ochotę zmienić testament i przeznaczyć Hruszową na siedzibę szkoły dla polskiej szlachty zagrodowej na kresach. Wiele o tym myślała, wahała się, co robić, bo trwała przecież wojna. A ona, wieczna optymistka, miała już plany na „po wojnie”. Sprawa rozwiązała się sama. Pałac w Hruszowej został spalony przez okolicznych chłopów jeszcze w czasie niemieckiej okupacji Polesia. Został tylko dąb zwany Dewajtis i budynki gospodarcze. Węgierski wartownik zastrzelił starego pracownika Rodziewiczówny, który do końca nie opuścił majątku i do końca go pilnował, choć Niemcy uznali Hruszową za niemieckie dobro państwowe. Tak oto pisarka dwa razy straciła dom i dziedzictwo: raz jako niemowlę i drugi raz, stojąc już nad grobem. 

Książka Tukalskiego-Nielubowicza napisana jest błyskotliwie i brawurowo. Czyta się ją bardzo dobrze, a jej lekki styl jest taki, jakby napisała ją sama Rodziewiczówna. Ta biografia zachwyciła mnie i trzymała w napięciu od pierwszej strony do ostatniej. 

Uważam jednak, że to nie powinno być ostatnie słowo, jeśli chodzi o życie i twórczość Marii Rodziewiczówny. Może ktoś powinien porządnie i naukowo opracować jej biografię, bo na razie mamy do wyboru trzy: Jana Głuszeni, Jadwigi Skirmunttówny i omawianą tutaj pozycję (i opracowanie Anny Martuszewskiej o twórczości pisarki). Ale one jeszcze nie wyczerpują całości materiału. Rodziewiczówna jest wciąż wielką enigmą, jeśli chodzi o jej życie osobiste, które było niezwykle barwne i fascynujące. Na kanwie jej biografii mogą powstać kolejne książki, a może nawet film z epoki? 

Tak wyglądała Maria Rodziewiczówna u schyłku życia, w czasie powstania warszawskiego:



Maria Rodziewiczówna podczas Powstania Warszawskiego - YouTube

 

 

Tukalski-Nielubowicz Hieronim, „Życie Marii Rodziewiczówny. Od powstania styczniowego 1863 do powstania warszawskiego 1944”, wyd. Edipresse, Warszawa 2014