Translate

sobota, 30 kwietnia 2016

Paullina Simons, „Sześć dni w Leningradzie”



W lipcu 1998 roku Paullina Simons spędziła sześć dni w Sankt Petersburgu, dawniej zwanym Leningradem. Pojechała tam, by szukać inspiracji do planowanej książki o blokadzie Leningradu. Powieść miała nazywać się „Jeździec miedziany” i opowiadać o miłości dwojga młodych ludzi na tle wojennej zawieruchy. 

Pisarce towarzyszył ojciec, Jurij Handler, były radziecki opozycjonista, pracownik Radia Wolna Europa. Paullina urodziła się w Leningradzie w 1963 roku i mieszkała tam do roku 1973, kiedy to wraz z rodzicami opuściła Związek Radziecki, udając się na emigrację najpierw do Włoch, a potem do Stanów Zjednoczonych. Nie znała wtedy zupełnie języka angielskiego. W 1998 roku była autorką trzech powieści wydanych w USA: „Tully”, „Jedenaście godzin” i „Czerwone liście”. Wszystkie te utwory napisała po angielsku, a ich akcję umieściła w Ameryce. „Jeździec miedziany” miał być tekstem o życiu w Związku Radzieckim.  

„Sześć dni w Leningradzie” to nie jest powieść. W sensie gatunkowym można by ten tekst zakwalifikować do książek podróżniczy. Jest to coś pomiędzy przewodnikiem a dziennikiem podróży. Tak więc, po 25 latach nieobecności, Paullina przylatuje do Sankt Petersburga, gdzie czeka na nią ojciec, który załatwił też samochód z kierowcą, by ułatwić zwiedzanie. Ona (za pieniądze wydawcy przyszłej książki) wynajmuje sobie apartament w słynnym Grand Hotelu Europa w Sankt Petersburgu, ojciec – na prośbę przyjaciół - zatrzymuje się w ich mieszkaniu, gdzieś w blokowisku odległym od centrum.  Później zwiedzają miejsca ważne dla Paulliny w sensie sentymentalnym i historycznym. Na pierwszy rzut idzie Szepielewo, maleńka wioska pomiędzy Zatoką Fińską a Jeziorem Gornowałdajskim , skąd pochodziła babka Paulliny ze strony ojca i gdzie cała rodzina Handlerów jeździła co roku na wakacje do wiejskiego domku. Paullina musi spełnić prośbę babki mieszkającej teraz w Ameryce i znaleźć grób jej matki na lokalnym cmentarzu. A nie jest to łatwe. Następnie zwiedzają ogromny Cmentarz Piskariewski w Sankt Petersburgu, na którym znajdują się masowe groby leningradczyków zmarłych w czasie blokady, jadą do Szliselburga, gdzie był najważniejszy punkt oporu w czasie obrony Lenigradu przed Niemcami, oglądają znajdującą się w pobliżu dioramę bitwy o Leningrad. W końcu – wybierają się na Lisi Nos, na północ od Sankt Petersburga, do daczy przyjaciół ojca. 

Któregoś dnia odwiedzają swoje dawne mieszkanie (czyli „mieszkanie Mietanowych”) na trzecim piętrze kamienicy przy ulicy Piątej Radzieckiej, to samo mieszkanie, w którym Paullina umieści akcję „Jeźdźca miedzianego”. Z tymi mieszkaniem to była taka historia, że 9-pokojowy lokal z dwoma kuchniami i łazienkami, wybudowany w XIX wieku dla kogoś bardzo zamożnego, zajęła zaraz po rewolucji październikowej żydowska rodzina Handlerów, a dokładnie sprytna prababka Paulliny, której udało się uzyskać przydział na tak wielki lokal od władz bolszewickich (czy ktoś tu mówi o żydokomunie? :))). No, ale niestety, nawet Żyd nie mógł po rewolucji zajmować takiego dużego lokalu. Tak więc Handlerom kazano się ścieśnić i zająć tylko dwa pokoje, do reszty dokwaterowano lokatorów. I tak powstała klasyczna radziecka komunałka. 

Do tego właśnie mieszkania sprowadziła się ze wsi rosyjska babka Paulliny z Szepielowa, kiedy wyszła za mąż za Handlera. Później dziadkowie Handlerowie załatwili sobie inne mieszkanie, a ich oba przydziałowe pokoje zajęły młode rodziny: w jednym mieszkał ojciec Paulliny, Jurij, z żoną i córką. A w drugim jego brat ze swoją rodziną. Kuchnię, łazienkę i przyległości dzielili z innymi lokatorami. W sumie mieszkało tam około 30 osób, w tym współpracownik służb specjalnych, który zakablował ojca Paulliny, że urządza antyradzieckie spotkania w swoim pokoju, przez co wsadzono go na parę lat do łagru. Paullina z lękiem i wzruszeniem odwiedziła swoją dawną komunałkę. Okazało się, że wciąż mieszkają tam ludzie, którzy ich pamiętają, zostali z ojcem przyjęci bardzo serdecznie przez dawnych sąsiadów. Prócz tego, w repertuarze wycieczki znalazł się pogrzeb Romanówów, na który ojciec dostał akredytację jako dziennikarz. Jednak niewiele widzieli, bo nie zostali wpuszczeni do cerkwi, więc oglądali całą uroczystość na telebimach. 

Jakie były wrażenia Paulliny z Rosji lat 1990.? Ano takie, jak każdego wydelikaconego przybysza z Zachodu. Dziwiła się, że w postkomunistycznym kraju jest tak brudno, że tynki z domów odpadają, że ściany niemalowane od czasów rewolucji, że śmierdzi  moczem w windzie, na klatkach w blokach i w komunałce na Piątej Radzieckiej itd. Jak ktoś oglądał słynny film „Brat” z Siergiejem Bodrowem, którego akcja działa się w Sankt Petersburgu,  dokładnie w tym samym czasie, kiedy tam była Paullina, to wie, o co chodzi. A kto nie oglądał, niech sobie obejrzy „Brata”. Warto! Poza tym, przerażał Paullinę stan postradzieckich toalet (czytamy niesamowity opis jednego dnia, kiedy miała okres i musiała skorzystać, a nie mogła, bo albo nie było, albo było tak, że wolała się wstrzymywać, skądś to znamy, prawda? Ale myśmy z tym wyrośli, więc potrafiliśmy żyć w takich warunkach). 

To było o wrażeniach estetycznych, wzrokowych i zapachowych. A są jeszcze wrażenia sentymentalne…

 Bo prócz, tego Paullina wzruszała się tragedią leningradczyków cierpiących od głodu i chłodu w wojennym Leningradzie, rozpaczała nad losem ginących masowo radzieckich żołnierzy broniących oblężonego miasta. Ona się wzruszała, a ja razem z nią. Przy opisie pobytu w wojennej dioramie pod Szlisselburgiem – zaczęłam pociągać nosem, a potem już łkałam na całego nad tymi młodymi chłopcami, którzy w tamtym miejscu, na brzegu jeziora Ładoga, ginęli codziennie całymi batalionami. Tak samo było przy opisie pomnika przedstawiającego przerwany pierścień, który został postawiony w miejscu przerwania blokady Leningradu przez wojska radzieckie. Dzisiaj fotografują się tam niedawno poślubione młode pary...

Tak więc, Paullina nie tylko wspaniale opisuje Leningrad/Petersburg, ale także wzrusza w sposób dla siebie typowy. Ale prócz tego, bawi. W opisie tamtej rzeczywistości, a także swoich rodzinnych stosunków, zwłaszcza związku z ojcem – jest dowcipna, czasem sarkastyczna i nieco złośliwa. Dialogi pomiędzy ojcem a córką są po prostu kapitalne! Jak z komedii! Poza tym, bardzo interesujące jest czytanie o tym, jak Amerykanka Paullina Simons staje się z powrotem Polinką (Plinką) Handler z Piątej Radzieckiej. „Można wyrwać dziewczynę ze Związku Radzieckiego, ale nie można wyrwać Związku Radzieckiego z dziewczyny” – pisze pani Simons.  

„Sześć dni w Leningradzie” to książka wyjątkowa, została wydana tylko w Polsce, Nowej Zelandii i Australii (chyba w tych krajach mieszka najwięcej fanów  pisarki). W mojej bibliotece miejskiej jest to bestseller i obowiązuje kolejka do czytania. Ja zapisałam się na tę książkę w listopadzie ubiegłego roku, byłam wtedy szósta w kolejce. A przeczytałam dopiero teraz. Z ogromną przyjemnością! 

A poza tym, przy okazji lektury tej książki, zrobiłam sobie przegląd filmowy, to znaczy obejrzałam na YT kilka filmów na temat blokady Leningradu, które MOGŁA oglądać Paullina, mieszkając w ZSRR i które – być może – stały się mniej lub bardziej uświadomioną inspiracją dla powieści „Jeździec miedziany”. Ona sama wspomina o jakimś serialu, który pokazywano w czarno-białej telewizji zawsze na jesieni. Chyba chodziło o „Blokadę”?

Przed wyjazdem Paulliny ze Związku Radzieckiego, dostępne były m. in. takie filmy na temat blokady Leningradu jak "Dwa bojca", "Zimnieje utro", "Żyła-była diewoczka", "Iżorskij batalion", "Leningradskaja symfonia".

Tu piosenka "Tiomnaja nocz" z filmu "Dwa bojca", który opowiada o miłości dwóch żołnierzy do jednej mieszkanki Leningradu (sytuacja podobna jak w "Jeźdźcu miedzianym"):





Simons Paullina, „Sześć dni w Leningradzie”, tłum. Katarzyna Malita, wyd. Świat Książki, Warszawa 2015



czwartek, 21 kwietnia 2016

Piotr Pogorzelski, „Barszcz ukraiński” - czy to lizanie banderowców po jajach przez Polskę kiedyś się skończy?




Nie jest prawdą, że jestem tak skąpa jak Szkotka i wcale nie kupuję książek. Czasem coś tam kupię, jeśli cena jednego egzemplarza nie przekracza 20 złotych. Tak właśnie było z „Barszczem ukraińskim” Piotra Pogorzelskiego, który nabyłam za 18 złotych na wyprzedaży w księgarni „Domu Książki”.

Jakoś mi tak ta publikacja sama weszła w ręce. Wzięłam ją, bo byłam ciekawa, co pisze o Ukrainie korespondent Polskiego Radia (państwowego), który siedzi tam siedem lat i – teoretycznie – powinien znać tamtejsze stosunki i układy. Książka jest pisana współcześnie, ale jest już historyczna i mocno przeterminowana, bo powstała w 2013 roku, jeszcze przed Majdanem, secesją Krymu i powstaniem Noworosji. A po Majdanie wszystko się w banderlandzie przecież zmieniło i niż już nie jest takie jakie było. 

Na pierwszy rzut oka wydawało mi się, że Piotr Pogorzelski bardziej przyłożył się do pracy niż Maciej Jastrzębski, który spędził więcej lat jako korespondent Polskiego Radia w Moskwie, a napisał książkę, którą, jak podejrzewam, można by wymyślić i napisać przy biurku („Matrioszka Rosja i Jastrząb”). Widać, że pan Pogorzelski się starał. Coś tam zobaczył na tej Ukrainie, coś tam przeżył, porozmawiał z paroma Ukraińcami i coś tam wysmażył. Zaczął od tego, że w Polsce nie ma dobrych skojarzeń z Ukrainą. No, coś takiego, Polacy, naród, będący ofiarą ukraińskiego nacjonalizmu (ok. 100 tysięcy Polaków wymordowanych w czasie II wojny światowej przez ukraińskie bojówki) nie ma dobrych skojarzeń z narodem swych katów. Bardzo odkrywcza uwaga! 

Potem jest dobra wiadomość dla tych, którzy nie lubią banderowców. Statystyki wskazują, że ich populacja się zmniejsza, o czym Pogorzelski donosi ze smutkiem. Dla mnie to powód do radości, ale co tam! Następnie Pogorzelski pisze o mieszkaniach na Ukrainie (niezwykle zajmuje go problem, że Ukraińcy mają brudne i zaszczane moczem klatki schodowe, których wcale nie sprzątają), języku ukraińskim (martwi go fakt, że tylu jeszcze ukropów mówi po rosyjsku, zamiast narzeczem rusińskim), telewizji (banderowcy wolą oglądać ruskie seriale niż rusińskie, no, coś takiego!), religii, oligarchach, pieniądzach (z naciskiem na łapówki), kobietach ukraińskich (same piękności na skalę światową i wcale nie są prostytutkami, no, no!) oraz tęsknocie starszych ludzi za czasami Związku Radzieckiego. 

Jakoś tak pod koniec książki, pomiędzy rozważaniami o historii na Ukrainie (jakoś autor nie widzi nic śmiesznego w tym, jak ukropy widzą historię) a ukraińskim estradowym „popsie” zaplątał się rozdzialik pod tytułem „Wołyń”, w którym Pogorzelski stwierdza na początku, że w polskich księgarniach jest tyle publikacji o „wypadkach” na Wołyniu, że on już to wszystko pominie, po bo co się powtarzać, po czym przechodzi do wywiadów z ukropami, którzy twierdzą, że to wszystko wina Polski. Że Polacy zostali pomordowani na własne życzenie! Bo oni przecież byli 700 lat w naszej niewoli, a przed wojną wojewoda wołyński ich na siłę polonizował, a wychowawczyni w polskiej szkole biła ich po łapach za to, że nazywali się ukropami, a nie Rusinami. Chciałoby się rzec – za mało biła ta wychowawczyni, oj, za mało! I dlatego ta cała UPA powstała, że ich nauczycielka biła. Oj, biedni! 

Ogólnie, Wołyń (o zbrodniach w innych częściach Ukrainy Pogorzelski nawet nie wspomina) jest dla autora „Barszczu ukraińskiego” tematem dla przyszłych rozmów polsko-ukraińskich i terenem wzajemnego wybaczania. Wszystko inne to nieprawda i rosyjska prowokacja, jak np. przypadek z jajkiem rozbitym na ramieniu prezydenta Polski Bronisława Komorowskiego podczas obchodów 70-lecia ludobójstwa na Wołyniu w Łucku. Ten, kto rozbił to jajko to był rosyjski prowokator i tyle. W ogóle, wszystkiemu zawsze winna jest Rosja. I trochę Polska. 

Pogorzelski żyje w banderlandzie siedem lat, ale zupełnie nie widzi kultu Bandery, pomników Bandery, ulic Bandery i kultu UPA. Nie zauważa, że ten naród czci bandytów i morderców jak bohaterów. Natomiast ze zrozumieniem pochyla się nad ciężkim losem banderowców, gnębionych przez wieki przez polskiego, wyniosłego pana oraz rosyjskiego najeźdźcę. No, cóż – polski czytelnik, który zna historię, pojąć nie może jak korespondent Polskiego Radia (państwowego) może do tego stopnia upokarzać się wobec katów narodu polskiego. To przecież tak, jakby Niemcy nigdy nie przeprosili za Hitlera, stawiali mu pomniki, mieli ulice i szkoły jego imienia. I jakby do takich Niemiec pojechał korespondent Polskiego Radia i pisał o tym, że musimy sobie nawzajem z nimi wybaczyć i zapomnieć. A takiego wała! Jak Polska cała! Zero przebaczenia! 

Nóż mi się w kieszeni otwierał jak czytałam te brednie pana Pogorzelskiego i wstyd mi, że ten człowiek pojechał na Ukrainę za moje pieniądze (bo jest tam za pieniądze polskiego podatnika, a więc moje również) by szkodzić interesom narodu polskiego i włazić w dupę Rusinom. Pytam więc: czy to lizanie banderowców po jajach przez Polskę kiedyś się skończy? 

Na pociechę mam tylko to, że coś się zmieniło od momentu napisania tej książki: Krym wrócił do macierzy, a w Noworosji powstało nowe państwo. I Rusinom żal dupę ściska! Panu Pogorzelskiemu pewnie także! Panie Pogorzelski, zapewniam pana, że za parę lat nic nie zostanie z tego tworu zwanego Ukrainą! Wschód wróci do Rosji, a zachód do Polski, banderowcy zaś wymrą całkowicie!  Amen!

Pogorzelski Piotr, „Barszcz ukraiński”, wyd. Helion, Katowice 2014

środa, 20 kwietnia 2016

Luz Gabas, „Czarownice z Pirenejów” i regresing hipnotyczny




Choruję i choruję, zaś w przerwach, przy okazji nieco lepszego samopoczucie trochę sobie piszę i pomalutku urządzam mieszkanie. Niech Bóg błogosławi sklepy w Internecie! Można kupić prawie wszystko, nie wychodząc z domu. Rozmyślam nad opcją zamawiania wody mineralnej w butelkach w takim sklepie. Żeby tak jeszcze mój malutki lokalny rzeźnik i moja baba z rynku od śmietany prosto od krowy – mieli swoją stronę w sieci… Ach, rozmarzyłam się!

Tak więc - na czytanie mało czasu pozostaje. W tzw. międzyczasie przeczytałam „Trylogię” Henryka Sienkiewicza (no, rok Sienkiewicza zobowiązuje!) już po raz nie wiem który, ale co tu pisać nowego o „Trylogii”, prócz tego, że zmęczony codziennością umysł wchodzi w tamten świat jak w wygodne, znoszone buty? No, miło jest poczytać sobie Sienkiewicza i tyle. 

A poza tym, jak zwykle szukam wszędzie ciekawych, a mało znanych zjawisk paranormalnych. No i bum! Oto znalazłam coś ciekawego: w zapadłych wioskach w hiszpańskich Pirenejach w 1562 roku był zbiorowy proces czarownic, o czym dowiedziano się dopiero w  1980. r. ze starych papierów znalezionych w tamtejszej parafii. W tamtej okolicy przetrwały do dziś podania i wierzenia na temat czarownic, np. że nocami grają one na skrzypcach. Prawda, że lepsze to niż przeraźliwy krzyk irlandzkiej banshee? 

Najciekawsze informacje dotyczące czarownic znalazłam w posłowiu „Czarownic z Pirenejów”. Natomiast jeśli chodzi o sam utwór literacki, to muszę stwierdzić, że Luz Gabas napisała mało strawnego i nudnego romansowego gniota, którego motywem przewodnim jest regresja hipnotyczna. 

Otóż, główna bohaterka, nieco już podstarzała panna (ok. 40 lat) z Madrytu dostaje nagle psychozy depresyjno-maniakalnej, ma zawroty głowy, omdlenia, lęki, poty i koszmary senne (ja bym powiedziała, że to początki klimakterium, ale co tam ja!). Bierze zwolnienie lekarskie i w celu odpoczynku psychicznego jedzie w góry, do rodzinnego domu swych przodków, gdzie mieszka siostra jej matki z wujem-dziwakiem (postać wzorowana na łotrze gotyckim z powieści Ann Radcliffe). 

Tam poznaje młodą współczesną czarownicę oraz demonicznego Włocha z długimi włosami, który jeździ po górach na czarnym rumaku i odbudowuje zrujnowany zamek, który dostał w spadku. Oczywiście, big love jest błyskawiczna! Potem bohaterka wraca do Madrytu, idzie do psychiatry, który urządza jej sesję hipnozy (regresing to w istocie hipnoza). I okazuje się, że nasza bohaterka wyłapuje informacje z przeszłości (nazwijcie to jak chcecie: pamięć genetyczna, podświadomość zbiorowa, reinkarnacja i tak dalej) i wszystkie jej kłopoty zdrowotnie pochodzą właśnie z tej pamięci przodków. 

Okazuje się – cóż za odkrycie! – że żyła dawno temu jako 16-letnia córka pana pobliskiego zamku (tego samego, który odbudowuje demoniczny Włoch na czarnym koniu), że tegoż Włocha spotkała już w tym poprzednim życiu,  że się bardzo kochali, a potem ona została skazana na śmierć za czary. To tak mniej więcej w skrócie. Narracja prowadzona jest dwutorowo, wątek współczesny przeplata się z wątkiem retro. No, można byłoby przeczytać z przyjemnością, gdyby było tam więcej napięcia. Ale, niestety, cała ta opowieść jest nudna jak flaki z olejem i bardzo przewidywalna. Sam pomysł z regresingiem plącze się w ostatnim czasie po powieściach kobiecych od Jude Deveraux począwszy, po Kate Moss i jej „Labirynt”. Ogólnie jest to rzecz wtórna i pełna zapożyczeń, głównie z powieści gotyckiej i wiktoriańskich „ghost story”.

Śmiać mi się chciało z tego powieściowego regersingu, bo pamiętam jak metoda ta cudownie służy do nabijania ludzi w butelkę i wyciągania od nich kasy. Pisałam kiedyś artykuł o jednej takiej pani od hipnozy, która miała gabinet w Bydgoszczy na Starówce i zdarzyło mi się podczas zbierania materiału do tekstu godzinami siedzieć tam, w tym ciemnym gabinecie oświetlonym jedną tylko świeczką, dusić się od smrodu tlących się trociczek z Indii (w celach poznawczych tyle przesiedziałam w takich gabinetach, że prawie dostałam w końcu alergii od tej słodkomdlącej, śmierdzącej paczuli) i słuchać bzdur, które owa pani wciskała różnym naiwniakom, którzy przychodzili do niej na „kurację”. Pani „cofała” ich w czasie i każdy z pacjentów był w poprzednim wcieleniu co najmniej egipskim kapłanem, jak nie królem w średniowiecznej Europie. I tak to wygląda, niestety. Sama się nie poddałam tej kuracji, bo jeszcze mogłaby by mi woda sodowa do łba uderzyć, jakbym się dowiedziała, że w poprzednim życiu byłam królową.  Lub cesarzową. Albo papieżem. Bo takie głównie opcje padały w owym bydgoskim gabinecie. 

To tak na marginesie…

Na koniec mówię Wam, że powieść Luz Gabas o czarownicach w Pirenejach można sobie spokojnie darować, ale jeśli kogoś interesują klimaty związane z wiedźmami w Hiszpanii, to sobie wpiszcie w Gugle „brujos, el turbon, laspuelas” – a wyskoczy wiele ciekawych stron, ze zdjęciami parku tematycznego poświęconego czarownicom włącznie. 

Gabas Luz, „Czarownice z Pirenejów”, tłum. Barbara Jaruszuk, wyd. Muza, Warszawa 2016