Translate

sobota, 28 kwietnia 2018

Alicja Łukawska, „Duchy kresów wschodnich. Zjawiska paranormalne na dawnej Łotwie,Litwie, Białorusi i Ukrainie” (prezentacja okładki mojej pierwszej książki)


Cóż, nadeszła wiekopomna chwila... Z ogromną przyjemnością i wielką dumą prezentuję Państwu okładkę mojej pierwszej książki, która wkrótce ukaże się nakładem wydawnictwa von Borowiecky.





Lubicie historię Polski? Pasjonują Was dawne kresy wschodnie? Sprawia Wam przyjemność czytanie o zjawiskach niesamowitych? Macie ochotę na dziewiętnastowieczne historie z dreszczykiem wygrzebane w starych pamiętnikach i wspomnieniach Kresowiaków?  

W takim razie – książka „Duchy kresów wschodnich. Zjawiska paranormalne na dawnej Łotwie, Litwie, Białorusi i Ukrainie” jest właśnie dla Was!

We wstępie do tej książki napisałam:

„Kiedy czytamy kresową literaturę wspomnieniową, wyłania się z niej obraz krainy w dużym stopniu niezwykłej, pełnej różnych dziwów i niewyjaśnionych zjawisk paranormalnych, zamieszkałej przez równie niezwykłych ludzi, często oryginałów, ekscentryków i dziwaków. Duchy, zjawy, wiedźmy, wampiry i charakternicy, wiejscy znachorzy i różni mistycy to barwne postaci zaludniający dawne polskie Kresy, których mieszkańcy w większości wyznawali powszechnie wiarę chrześcijańską (katolicką i prawosławną), ale też wierzyli w magię, czary, liczne przesądy i zabobony; z jednej strony modlili się przy krzyżach stawianych przy drogach i pielgrzymowali do licznych sanktuariów maryjnych, a z drugiej strony odprawiali prastare pogańskie obrzędy i rytuały, a szczególnie „dziady” ku czci zmarłych przodków.”

czwartek, 26 kwietnia 2018

Birkenfelde – Grzymała. Pałac niemieckiego masona w Prusach, czyli zbieram materiały do książki o wojennych losach mojej rodziny




W ostatnią niedzielę byłam na wycieczce w Birkenfelde (dzisiaj Grzymała) pod Malborkiem, by zwiedzić tam pałac należący kiedyś do niemieckiego masona Arthura Radtke. Moja matka Halina Łukawska przebywała tam jako niewolnica na robotach przymusowych w latach 1942 – 1945. Była to wycieczka merytoryczna. Zbieram bowiem materiał do książki o wojennych losach mojej rodziny ze strony mamy. Będzie to wielka polska saga rodzinna. „Wielka” będzie dlatego, że nasza rodzina była naprawdę bardzo liczna ;)))

Moja babcia Marta Kowalska mieszkała we wsi Osiek pod Toruniem. Była wdową po moim dziadku organiście, Stanisławie Kowalskim, który zmarł w 1932 roku. Babcia odziedziczyła po mężu niewielkie gospodarstwo rolne. Miała siedmioro dzieci, w tym pięciu synów i dwie córki. Kiedy zaczęła się II wojna światowa i niemiecka okupacja, Osiek nad Wisłą znalazł się w III Rzeszy jako część rejencji kwidzyńskiej. Terenem tym zawiadywał gauleiter Albert Forster, który dążył do całkowitego zniemczenia polskiej ludności. Niemcy chcieli zmusić tamtejszych Polaków do podpisywania niemieckiej listy narodowościowej.

Wielu sąsiadów mojej babci wyparło się polskości i stało się folksdojczami. Ale moja babcia, mimo, że aż trzy razy dostawała z gminy specjalną ankietę do wypełnienia, nie podpisała tych papierów. Babcia Marta była wielką polską patriotką i dumną Polką. Nie chciała być folksdojczką.  Nie sprzedała się Niemcom za lepsze kartki żywnościowe jak jej sąsiedzi. Poza tym, babcia nie chciała, by Niemcy wzięli do wojska jej pięciu synów. A tak by na pewno się stało, gdyby podpisała folkslistę. Wtedy moi wujkowie musieliby jechać na Ostfront, gdzieś do Rosji i walczyć, a może nawet ginąć za Hitlera. Co za hańba!

Babcia uratowała swoich synów przed tą hańbą i zdradą narodu polskiego! Wszystkie swoje dzieci wychowała na prawdziwych Polaków-katolików. Nie mamy się czego wstydzić! 

W zamian za to jej niezłomne, patriotyczne zachowanie Niemcy zemścili się srodze na naszej rodzinie. Babcia została wyrzucona ze swojego domu. Musiała zostawić swoje gospodarstwo i stawić się w Arbeitsamcie w Czernikowie wraz z najmłodszymi dziećmi, to jest moją mamą Haliną (lat 12) i wujkiem Andrzejem (lat 15). Starsze dzieci babci już pracowały na robotach przymusowych w III Rzeszy. Teraz przyszła kolej na babcię!

Z Czernikowa pod Toruniem wywieziono ich w bydlęcych wagonach w nieznane. Jechali kilka dni, stając co jakiś czas. Wyładowano ich na stacji kolejowej w Sztumie. Potem popędzono całą grupą pod strażą gestapowców z psami na zamek krzyżacki w Sztumie, gdzie mieścił się Arbeitsamt. Tam odbywał się istny targ niewolników. Mojej babci, która miała już ponad 50 lat i jej dzieci nikt nie chciał wziąć. W końcu trafili do jakiegoś gospodarstwa w okolicy, ale byli tam bardzo krótko.

Kolejnym ich właścicielem był Arthur Radtke z Birkenfelde, stary, przebrzydły Niemiec, znany w całej okolicy jako mason i satanista. Moja mama i wujek Andrzej byli jego niewolnikami aż do końca wojny, która dla nich skończyła się w styczniu 1945 roku , kiedy to z niemieckiej niewoli wyzwolili ich żołnierze radzieccy z II Frontu Białoruskiego. Im właśnie moja mama zawdzięcza wolność! Z kolei moja babcia jesienią 1943 roku została wysłana z Birkenfelde do fabryki amunicji w Hanau w głębi Niemiec (to miasto braci Grimm!). Tam pracowała w jakiś zakładach i zachorowała tam na dziwną chorobę, rodzaj paraliżu. Z Hanau odesłano ją więc z powrotem do Birkenfelde. Jakiś niemiecki lekarz z Malborka, widać porządny człowiek, zwolnił w końcu moją na wpół sparaliżowaną babcię z robót przymusowych. Potem okazało się, że to było stwardnienie rozsiane. Babcia dostała przepustkę, dzięki której dojechała pociągiem do Torunia, a potem ostatkiem sił, o kiju, dowlokła się do Łążyna, gdzie mieszkał jej brat. Tam właśnie doczekała końca wojny, to jest znowu wyzwolenia przez Armię Czerwoną w styczniu 1945 roku. 



Od kilku lat spisuję wspomnienia wojenne mojej mamy. W zeszłym roku dwa fragmenty tych wspomnień były drukowane w kwartalniku „Prowincja” (powyżej początek artykułu). I dzięki temu właśnie moja mama nabrała apetytu na książkę. Pojawił się nawet człowiek z jakiegoś wydawnictwa regionalnego, który zaproponował nam druk tej książki. Podałam mu swój telefon domowy, a on wydzwaniał do nas co jakiś czas przez całą zimę i poganiał nas do pracy. Zabrałyśmy się z mamą ostro do roboty. Nagrywałam jej wspomnienia, spisywałam z taśmy, redagowałam i wygładzałam. Wyszło 130 stron tego jej pamiętnika. Mama sama przeczytała cały tekst, czyli autoryzowała go. Do tego ja napisałam 70 stron komentarzy, przypisów i wyjaśnień. 

Przygotowałyśmy z mamą tekst do druku. Wtedy zadzwonił pan z wydawnictwa i nastąpiło pewne rozczarowanie. Okazało się, że po pierwsze wydawnictwo chce to wydać, ale my musiałybyśmy zdobyć pieniądze na druk, a po drugie – wydawnictwo jest tak malutkie, że nie prowadzi sprzedaży książek w całej Polsce. Krótko mówiąc, nie ma go w Empiku. 

– Co??? To moja książka nie będzie w Empiku? – zdziwiła się moja mama. – A ja bym chciała, by moja opowieść trafiła do szerokich kręgów czytelniczych. Kto to kupi gdzieś tam na Kaszubach czy gdzie indziej? Poza tym, co to? Jesteś wykwalifikowaną dziennikarką, podobno bardzo zdolną. Do tej pory płacono tobie za to, co napisałaś. A oni chcą, byś ty im jeszcze dopłaciła? O, nie, nie! Nie damy im tego teksu! Pisz powieść!!! Powiedz temu panu z wydawnictwa, że my dziękujemy!

Tak zadecydowała moja kochana mama. I ja jej posłucham! Jej tekst jest napisany, w każdej chwili mogę go dać do jakiegoś wydawnictwa. Jakby mama zdecydowała się wydać sama, to w każdej chwili mogę go dać do drukarni, dowiedziałam się nawet, jak nadać numer ISBN, to znaczy jak to załatwić. Dałabym radę! Ale mama już nie chce tego wydawać w tej postaci; woli, by napisać coś większego, żeby opisać po kolei wojenne losy jej sześciorga rodzeństwa i matki w Hanau. 

Stąd też muszę teraz ponownie zabrać się do pracy. Wiem, że czeka mnie parę podróży poznawczych. A nie jestem zbyt ruchliwa.
Ostatni raz byłam na wycieczce turystycznej w 2010 roku (a i wtedy jechałam po to, by zrobić zdjęcia do artykułu w prasie, więc mi się to zwróciło z nawiązką). Ciężko mi ruszyć się z domu, bo jestem przecież kulawa, to jest – wg obecnej nowomowy – niepełnosprawna (nie lubię tego słowa). Krótko mówiąc, poruszam się o kulach. Nie daję rady za wiele chodzić, a nie mam swojego auta. To znaczy, kupić auto to nie problem, ale nie mam prawa jazdy i nie udaje mi się znaleźć szkoły jazdy, która uczyłaby jeździć na samochodach przystosowanych dla osób kulawych. No i tak z powodu tych różnych moich chorób siedzę przeważnie w domu i tylko wychodzę na niewielkie spacerki na tych moich kulach.  Na zakupy, do biblioteki czy do urzędu. Dalej nie wyprawiam się. Ale teraz – po prostu muszę!!!

Dlatego poprosiłam koleżankę, by mnie zawiozła do Birkenfelde swoim samochodem. Obejrzałyśmy pałac, a koleżanka zrobiła parę zdjęć. Niestety, nie mogłam sama ich zrobić, bo nie mam aparatu fotograficznego. Mam stary, na normalne klisze, ale już wiekowy (kupiony w 2000 roku) i niesprawny. Muszę sobie chyba kupić jakiś aparat cyfrowy i nauczyć się go obsługiwać. 


W Birkenfelde najbardziej interesowało mnie wnętrze pałacu i udało się! Bardzo sympatyczny młody człowiek, który tam właśnie mieszka, zaprosił nas do obejrzenia klatki schodowej (na zdjęciach powyżej). 



Można tam wejść, bo budynek jest gminny, to jest komunalny. W środku jest osiem mieszkań komunalnych i ogromna klatka schodowa. Byłyśmy też w  mieszkaniu tego pana, okazało się, że to właśnie była część apartamentów starego Radtkego. Obejrzałyśmy również wspaniałą kolekcję znalezisk wiszącą na ścianie (były tam jakieś niemieckie ordery i dewocjonalia). 

Udało mi się także zajrzeć do innego mieszkania, to jest dokładnie do pokoju, w którym w latach 1943-1945 mieszkała moja mama wraz z innymi dziewczętami polskimi pracującymi w kuchni i na pokojach. To był pokój na pierwszym piętrze, z lewej strony:



Dowiedziałam się też, że rok czy dwa lata temu odwiedziła Birkenfelde jakaś pani z Kanady, która czasie wojny pracowała w tym pałacu jako pokojówka. Tym dałam mamie do myślenia! Jej koleżanki z pokoju były przecież pokojówkami. Która to mogła być? – A spytałaś jak się nazywała? Albo jak miała na imię? – dociekała mama, jak wróciłam z tej wycieczki. – Pewnie, że pytałam. Ale nikt nie wie albo nie pamięta! 

Myślę, że trzeba będzie jeszcze raz tam pojechać, tym razem z mamą! Może jeszcze coś odkryjemy? 

A tu prezentuję fragment pamiętnika mojej mamy dotyczący Birkenfelde.

Halina Łukawska:Arthur Radtke to był stary kawaler, Niemiec, ale miał chyba jakieś polskie pochodzenie. Być może pochodził z mieszanej rodziny polsko-niemieckiej? Trochę rozumiał po polsku, a czasem nawet próbował mówić, ale z niemieckim akcentem. (…)
Był okropnym cholerykiem, stale chodził z taką wielką, drewnianą lagą, krzyczał, o byle co i bił kogo popadło. O wszystko się wykłócał, nie tylko z Polakami, ale także z Niemcami, szczególnie jak załatwiał różne sprawy urzędowe przez telefon. Jak gdzieś dzwonił, to z daleka było słychać ten jego krzyk. Choć był mały i gruby, wszyscy się go bali, ja także. Radtke to nie był żaden tam niemiecki czy pruski dziedzic, tylko zwykły, wzbogacony niemiecki chłop, dość prostacki w obejściu.
 To był trochę dziwny i tajemniczy człowiek. Miejscowi Niemcy gadali o nim niesamowite rzczy. Powiadali, że był masonem i czarownikiem i że pomagają mu siły nieczyste. Słyszałam od nich, że niby podpisał pakt z diabłem i ten diabeł pomaga mu się bogacić. I że ma także „diabelskie” konie, bo jak jechał szybko swoim powozem zaprzężonym w dwójkę koni, to spod końskich kopyt aż leciały iskry. Podobno widywano go na raz w dwóch różnych miejscach. Kiedyś wszyscy myśleli, że pojechał do Malborka, a on nagle w tym samym czasie zjawił się w domu. Nikt nie wiedział, jakim cudem to się stało. Dlatego, jak gdzieś wyjeżdżał, to wszyscy dobrze się rozglądali, bo bali się, że on w każdej chwili może nieoczekiwanie wrócić. Obawiali się, że nawet jak go nie ma, to on i tak wszystko słyszy i widzi.
 Mówiono też, że Radtke stopniowo bogacił się, aż doszedł do tego, co miał w czasie II wojny. Zaczął od tego, że jeszcze przed I wojną kupił pałac w Birkenfelde i przylegający kawałek ziemi, czyli przeszło dwadzieścia hektarów. Potem po kawałku dokupował ziemię. W czasie, kiedy tam trafiłam, Radtke miał chyba ponad sto hekatarów ziemi, a może nawet ponad dwieście? To było naprawdę duże gospodarstwo rolne, chyba największy majątek w całej okolicy. (…)
 Na plus mogę powiedzieć tylko to, że Radtke nie był chyba nazistą. Zdaje się, że nie był członkiem NSDAP ani też nie popierał tej partii. Nie zauważyłam u niego w pałacu żadnego „ołtarzyka” Hitlera, czyli portretu Fuehrera, przed którym Niemcy stawiali wazony z kwiatami. A to było wówczas normalne w innych niemieckich domach. Wszędzie u nich były takie nazistowskie „kapliczki”. Niemniej jednak korzystał z darmowej siły roboczej jaką byliśmy my, robotnicy przymusowi z narodów podbitych przez Niemców. Przez kilka wojennych lat setka robotników przymusowych pracowała u niego za darmo, właściciwie tylko za dach nad głową i wyżywienie. Jeśli faktycznie zadziałał tam diabeł, to Radtke przez pewien czas miał to swoje bogactwo, ale potem musiał za to zapłacić temu diabłu swoim życiem.”

Jeśli chodzi o historię pałacu w Birkenfelde, to w niemieckich księgach wieczystych (Grundbuch) dotyczących powiatu sztumskiego z początków XX wieku znajdujących się w Archiwum Państwowym w Elblągu z siedzibą w Malborku znalazłam zapis, że Arthur Radtke był ostatnim właścicielem dóbr rycerskich Birkenfelde. W dniu 6 maja 1910 roku urzędnik nazwiskiem Sowiński pracujący w biurze notariusza sztumskiego Artura Nadarowskiego wpisał do tej księgi: „Dr Rittersguts besitzer Artur Radtke, Titulus possesionis 6 mai 1910”. Czyli, że od tej daty począwszy, właścicielem Birkenfelde stał się Arthur Radtke. Majątek składał się wówczas z 26 hektarów ziemi, w tym były pola uprawne i dworek. Radtke kupił tę posiadłość za sumę 119.300 marek. W tej samej księdze znajdują się inne zapisy: z 1929 roku oraz 22 lutego 1933 roku (nieczytelny). Zdaje się, że chodziło o to, iż Radtke  stopniowo dokupował ziemię, bo 7 czerwca 1929 roku jest  wpis następującej treści: „Grosse 39 ha, 88 a, 10 m kw”, a przy nim podpis niemieckiego urzędnika Bergmanna. Kilka lat temu znalazłam też w sieci informację w, że w latach 1930. majątek Radtkego obejmował 261 hektary ziemi, w tym Birkenfelde oraz folwark Niederung.

W Birkenfelde oprócz pałacu jest także ciekawa wieża. Być może jest to dawna wieża wodna? W czasach mojej mamy był tam kurnik, mieszkanie dla stróża, ogrodnika i dwóch Serbów, jeńców wojennych ze Stalagu XX B zatrudnionych w tym majątku jako kowale. Była też tam nielegalna bimbrownia, którą zorganizowali polscy robotnicy przymusowi. Pędzili tam bimber z buraków cukrowych:


 To ja przed pałacem w Birkenfelde:


A to nasza rodzina przed wywózką na roboty przymusowe do Niemiec. Lata 1930., Osiek nad Wisłą: moja babcia Marta z czworgiem swoich dzieci (razem miała ich siedmioro). Moja mama Halina - pierwsza z prawej: