Translate

wtorek, 26 lipca 2016

Michał Kryspin Pawlikowski, „Dzieciństwo i młodość Tadeusza Irteńskiego. Powieść”




„Dzieciństwo i młodość Tadeusza Irteńskiego” Michała Kryspina Pawlikowskiego to arcyciekawe i barwne wspomnienia o kresach wschodnich. Jedne z najlepszych, jakie czytałam. 

Autor pochodził z Mińszczyzny. Urodził się w 1893 roku w miejscowości Pućków położonej niedaleko Bobrujska na lewym brzegu Berezyny (jest to mniej więcej ta sama okolica, w której wyrośli dwaj inni polscy pisarze: Melchior Wańkowicz i Florian Czernyszewicz). W swej książce opisał swoje dzieciństwo i młodość spędzane na przemian w Mińsku, gdzie na co dzień pracował ojciec (adwokat i prezes Towarzystwa Kredytowego) i w ojcowskiej posiadłości, którą na potrzeby literatury nazwał Baćków.  Zimą rodzina mieszkała w mieście, a latem ruszała do majątku, w którym na co dzień rezydowała babcia ze strony ojca. 

Pawlikowski skończył w Mińsku gimnazjum, potem ruszył do Petersburga studiować prawo. Jego wspomnienia są doprowadzone do momentu wybuchu I wojny światowej, dalsze swe dzieje opisał w książce „Wojna i sezon”. Po 1920 roku rodzina Pawlikowskich musiała na zawsze opuścić swój dom, bo te tereny przypadły Związkowi Radzieckiemu. Później Pawlikowski mieszkał w Wilnie i pracował w tamtejszym urzędzie wojewódzkim, współpracując w tym czasie z gazetą „Słowo” wydawaną przez Stanisława Mackiewicza. Tuż przed wojną rozpoczął pracę w urzędzie wojewódzkim w Toruniu. W 1940 roku uciekł z Wilna do Szwecji, potem do Anglii, a po wojnie osiadł w USA, gdzie był lektorem języków słowiańskich na uniwersytecie w Berkeley. Swoje wspomnienia spisywał w wieku dojrzałym, na emigracji. 

Jego książka wspominkowa miała pierwotnie nosić tytuł „Bajka”, bo była zamierzona jako utrzymana w baśniowym klimacie opowieść o bezpowrotnie minionym świecie. Jednak później autor zmienił tytuł na „Dzieciństwo i młodość Tadeusza Irteńskiego”. Rzecz jest pisana w trzeciej osobie, siebie samego autor przedstawił jako fikcyjną postać Tadzia Irteńskiego, pozostałe postaci są realne. 

Pawlikowski swym piórem ożywia dawny świat zamożnej szlachty polskiej mieszkającej na Białorusi wśród prawosławnego chłopstwa. Autor opisuje nie tylko życie własne oraz członków rodziny, ale także rozmaitych krewnych, znajomych, ich totumfackich i służących. Przywołuje najróżniejsze opowieści, anegdoty i ploteczki z epoki przed I wojną światową, jak również niezwykłych kresowych oryginałów (jak uściśla, chodzi mu o osoby ekscentryczne, ale nie wykazujące objawów choroby psychicznej), w których obfitowały tamte tereny. Czyta się to doskonale ze względu na niezwykle barwne obrazowanie i piękny, gawędowy język! 

Przy okazji pragnę podziękować poznanemu na FB panu Dionizemu Sałaszowi z Mińska, który pomógł mi w ustaleniu lokalizacji Pućkowa Pawlikowskich. Nie byłam pewna, czy ta miejscowość w ogóle jeszcze istnieje. A jednak coś tam jest, jak na to wskazują zdjęcia Google.

Pawlikowski Michał K., „Dzieciństwo i młodość Tadeusza Irteńskiego. Powieść”, Wyd. LTW, Łomianki 2010

sobota, 23 lipca 2016

Józef Sobiesiak, „Przebraże”. Jak polscy komuniści uratowali mieszkańców jednej wsi na Wołyniu przed mordercami z UPA



Ta historia pokazuje dobitnie, że w dziejach narodów nie ma sytuacji czarno-białych. Mordowanym Polakom na Wołyniu nie pomogli polscy żołnierze z AK, bo ich tam po prostu nie było. Słynna akcja dywersyjna o kryptonimie „Wachlarz” związana była tylko z liniami kolejowymi. Nieco AK-owców było podobno w tym czasie w Łucku, jacyś kolejarze przywieźli obrońcom Przebraża trochę broni z Warszawy (wspomina o tym Cybulski w swojej książce), ale to wszystko. Wołyń był praktycznie bezbronny wobec ukraińskiej agresji. W tej sytuacji nie było innego ratunku jak tylko komunistyczni partyzanci. Jestem pewna, że ta informacja wywołać może pewien dysonans poznawczy u współczesnej patriotycznie nastawionej gimbazy, która wszystko co złe, chciałaby zrzucić na Ruskich. Jednak na Wołyniu mordowanym Polakom pomagali właśnie owi „ruscy” partyzanci i współpracujący z nimi polscy komuniści. Oni to właśnie byli największymi wrogami UPA. A przecież na wojnie i w polityce obowiązuje zasada „wróg mojego wroga jest moim przyjacielem”.

Przebraże to polska wieś na Wołyniu, która skutecznie broniła się przed napaściami ukraińskich nacjonalistów w okresie od wiosny 1943 roku aż do końca II wojny światowej. Był to główny punkt oporu Polaków z całej okolicy przed bandami UPA i oddziałami tzw. bulbowców. Chronili się tam mieszkańcy sąsiednich miejscowości, w szczytowym okresie w Przebrażu przebywało aż 20 tysięcy osób mieszkających w budynkach, ziemiankach i szałasach. 



Komendantem obrony Przebraża był Henryk Cybulski (autor wspomnień pt. „Czerwone noce”, pisałam o nich na blogu – post z 22 marca 2016), zaś komendantem cywilnym wsi został Ludwik Malinowski, dawny podoficer z armii austriackiej. Obrońcy Przebraża w walce z Ukraińcami mogli liczyć tylko na siebie, a także na pomoc działających w sąsiedztwie partyzantów komunistycznych, z których najważniejszym był oddział pod dowództwem Józefa Sobiesiaka, pseudonim „Maks”. I właśnie ta niewielka książeczka to jest kolejna wersja obrony Przebraża widziana jego oczyma. Niektóre fakty mogą być znajome czytelnikom książki Cybulskiego (Sobiesiak przypomina przedwojenną karierę sportową Cybulskiego, jego pracę w leśnictwie, aresztowanie przez NKWD i ucieczkę piechotą z arktycznych łagrów z powrotem na Ukrainę, pomoc w ukrywaniu przed Niemcami Żydówki z getta w Łucku i objęcie przez niego stanowiska komendanta obrony Przebraża). Wcześniej Sobiesiak dogadał się z Cybulskim, że ten – jako dobrze wyszkolony w przedwojennym polskim wojsku – przyjdzie walczyć z Niemcami do jego oddziału partyzanckiego, ale zmienił zdanie, kiedy okazało się, że Cybulski jest bardziej potrzebny w rodzinnej wsi. 

W książce czytamy nie tylko o obronie wsi przed Ukraińcami, ale też o sposobach zdobywania broni i amunicji, o sprytnych metodach ukrywania realnej sytuacji w Przebrażu przed Niemcami, a także o brawurowej ewakuacji Polaków z zamku Radziwiłłów w Ołyce oblężonych przez bandy UPA:

„Któregoś z pierwszych dni nowego tysiąc dziewięćset czterdziestego czwartego roku do Przebraża przybyło trzech ludzi aż z Ołyki. Byli bardzo wyczerpani.
- Ratujcie, bracia! – jęknęli odsapnąwszy.  – Od dłuższego już czasu tkwimy w zamku księcia Radziwiłła, oblegani przez bandę. Bronimy się ostatkiem sił, brak amunicji, brak żywności, choroby sieją spustoszenie. Zginiemy, jeśli nie przyjdziecie nam z pomocą.
Zabrzmiało to tak, jakby żywcem zostało wyjęte z kart Sienkiewiczowskiej powieści. Miasteczko padło łupem najeźdźcy, mieszkańcy schronili się za wysokimi murami książęcego zamku. (…) Półtora tysiąca ludzi, w tym starcy, kobiety i dzieci, przeżywało tragedię lęku, głodu i chorób. Ściśnięci na małej powierzchni zamku oczekiwali śmierci zewsząd – od wewnątrz i od zewnątrz.”

Książka Sobiesiaka nie jest powieścią. Nie są to też typowe wspomnienia. Jest to raczej utrzymana w gawędowym tonie opowieść naświetlająca najbardziej dramatyczne obrazy i sytuacje z dziejów oblężenia Przebraża przez bandy UPA. W pamięć zapada przewijająca się przez cały tekst dramatyczna historia polsko-ukraińskiego małżeństwa Hreczków, którzy także schronili się w Przebrażu przed śmiercią z rąk UPA. Ukrainiec Iwan Hreczko i Polka o imieniu Maria pobrali się w 1923 roku. Prowadzili gospodarstwo rolne. Mieszkali w dużej polsko-ukraińskiej wsi. Mieli syna jedynaka o imieniu Wołodia. I ten właśnie syn w wieku kilkunastu lat znalazł się pod wpływem bandy UPA. Nasłuchawszy się o tym, że Lachów trzeba za wszelką cenę wypędzić z Ukrainy, usiłował zabić nożem własną matkę. Iwan bronił swej żony i zabił syna siekierą. Potem oboje z Marią uciekli z domu. Mężczyzna miał straszne wyrzuty sumienia, że własnymi rękami zamordował syna. Sobiesiak pisze, że starali się mu wytłumaczyć, że to nie on jest winien lecz ukraińscy nacjonaliści.

Mimo trzech poważnych ataków UPA Przebraże nigdy się nie poddało. Jego obrońcy nie zgodzili się także na ewakuację i wywózkę Polaków do Niemiec na roboty (tak się działo, kiedy mieszkańcy opuszczali swoje wsie i uciekali do miasteczek, gdzie stacjonowały niemieckie posterunki, dotyczy to m. in. mieszkańców Huty Stepańskiej). Wytrzymali do końca, to jest do wejścia na te tereny oddziałów Armii Czerwonej. Do wyjazdu z Przebraża zmusiły ich dopiero zmiany granic wymuszone na Polsce po II wojnie światowej.

Autor tej książki, Józef Sobiesiak (rocznik 1914) pochodził z Lubelszczyzny, przed wojną pracował jako robotnik i był członkiem Komunistycznej Partii Polski. We wrześniu 1939 roku brał udział jako polski żołnierz w kampanii wrześniowej, walcząc z Niemcami, a potem uciekł na wschód. Mało kto wtedy uciekał w tamtym kierunku, więc musiał być szczerze wierzącym komunistą, skoro wybrał Związek Radziecki.  Po wejściu Niemców organizował odziały partyzanckie na Wołyniu i Polesiu. I właśnie wtedy nawiązał współpracę z Henrykiem Cybulskim pracującym wówczas jako leśniczy. W 1944 roku został dowódcą Brygady Polskiego Sztabu Partyzanckiego „Grunwald”, która została przerzucona na teren Kielecczyzny i tam, wspólnie z Armią Ludową, walczyła z Niemcami, prowadząc działania dywersyjne, niszcząc tory kolejowe i szlaki komunikacyjne oraz atakując niemieckie garnizony. Po wojnie Sobiesiak został generałem brygady Ludowego Wojska Polskiego. Był także kontradmirałem, zastępcą dowódcy Marynarki Wojennej i zastępcą komendanta Wojskowej Akademii Politycznej im. Feliksa Dzierżyńskiego w Warszawie. Zmarł w 1971 roku. Jest patronem Zespołu Szkół Ogólnokształcących w Rybczewicach w województwie lubelskim. Pozostawił po sobie nie tylko legendę nieuchwytnego ludowego partyzanta, ale także kilka książek wspomnieniowych („Burzany”, „Brygada „Grunwald””, „Ziemia płonie”).

Na koniec chciałabym dodać, że to nieprawda, że w czasach PRL-u zacierano pamięć o zbrodniach UPA na Wołyniu. Książka Sobiesiaka o Przebrażu miała kilka wydań (moje wydanie jest trzecie z kolei). Na końcu posiada informację tej treści:

„Książka zatwierdzona przez Ministerstwo Oświaty pismem z dnia 14 IV 1963 r., Nr P4 – 357/65 do bibliotek liceów ogólnokształcących, zakładów kształcenia nauczycieli, zasadniczych szkół zawodowych i techników.”
Zdziwieni, co?

Tak, tak, nawet „za komuny” kto chciał, ten mógł dowiedzieć się o tym, co Ukraińcy wyczyniali z Polakami na Ukrainie! I za tej strasznej komuny Sobiesiak mógł napisać w tej książce otwartym tekstem o tym, że Sowieci aresztowali Cybulskiego, zesłali go do łagrów, a on stamtąd uciekł. Cenzura to przepuściła, proszę państwa! A książka miała przeszło 20 tysięcy egzemplarzy nakładu!

Jestem ciekawa, czy również dzisiaj Ministerstwo Oświaty w Polsce rządzonej przez PiS zadba o to, by podsuwać uczniom w szkołach wartościowe pozycje historyczne, w tym także książki na temat ludobójstwa na Wołyniu? Mam nadzieję, że tak!

Niech zbrodnie UPA nigdy więcej nie będą zmiatane pod dywan!


  
Sobiesiak Józef, „Przebraże”, Wyd. Lubelskie, Lublin 1973


Wykorzystane zdjęcia pochodzą z zasobów Wikipedii

środa, 20 lipca 2016

Anna Skarbek-Sokołowska, „Czas udręki i czas radości. Wspomnienia”



Mój Boże! Co za historia! Co za wstrząsająca historia rodzinna! 

Dawno mnie nic tak nie poraziło, jak ta skromna książeczka zawierająca wspominki zapomnianej pisarki. Jest to naprawdę trudny i skomplikowany dramat rodzinny, z którego bohaterka cudem dosłownie się uratowała poprzez wyjście za mąż i odcięcie się od matki. 

Czytając pamiętniki „z myszką” oczekujemy zwykle ciekawych ploteczek, jakichś szczegółów z życia codziennego sprzed lat, ewentualnie sentymentalnej zadumy nad mijającym czasem, ale na pewno nie gorszącej opowieści, w której wredna hrabina zdradza starego męża ze swoim plenipotentem na oczach dzieci własnych i jego, do tego z rozmysłem upokarza żonę plenipotenta, w końcu rodzi dwoje bękartów tegoż plenipotenta, fałszuje ich metryki i na siłę wprowadza je do rodziny. Co za skandal! Co za gorszący skandal! A wszystko to widziane oczyma małej dziewczynki, a potem dorastającej panienki. 

Ale do rzeczy… 

Anna Skarbek-Sokołowska to córka hrabiego Alfreda Mieczysława Skarbka, którego stryj Stanisław był fundatorem teatru we Lwowie  (ten też miał pecha, bo żona zdradzała go, a potem opuściła, by wyjść za Aleksandra Fredrę) i Stanisławy z Witwickich. Jej matka w bardzo młodym wieku została wydana za dwadzieścia parę lat starszego hrabiego. Małżeństwo nie kochało się, ale jednak sprowadziło na świat czworo dzieci, w tym trzech synów i jedną córkę, to jest właśnie Annę, najmłodszą z rodzeństwa. Hrabia Skarbek był bardzo zamożnym człowiekiem, ale rozrzutnikiem. W krótkim czasie udało mu się przeputać swój ogromny majątek i w starszym wieku znalazł się bez grosza na łasce i niełasce młodej żony. Stanisława miała pieniądze, bo po swej babce Annie Rodkiewiczowej odziedziczyła sporą fortunę, w tym kilka majątków ziemskich i dwie kamienice we Lwowie. Odziedziczyła także po babce plenipotenta, młodego i przystojnego Jana Danikowskiego,  z którym nawiązała ognisty romans. 

Zdradzająca żona nie tylko nie poczuwała się do winy, ale jeszcze urządziła swoje życie tak, by było jej wygodnie. Starego męża, który nie dysponował już żadnymi dochodami, umieściła w jednej ze swych kamienic we Lwowie w towarzystwie najstarszego syna. Sama zamieszkała na wsi z trójką młodszych dzieci , a także z Danikowskim, jego żoną i dwójką ich dzieci. Wkrótce pojawiło się dwoje wspólnych dzieci jej i Danikowskiego. Hrabina była tak obrotna, że postarała się dla nich o fałszywe metryki,  w których zapisała swoje nieślubne potomstwo na konto starego hrabiego. Wspólne życie wyglądało tak, że oficjalnie Danikowski z rodziną mieszkał w domku nieopodal dworu, a faktycznie zamieszkiwał wspólnie z hrabiną, zaś do swej ślubnej żony tylko dochodził. Do tego ta żona także była zatrudniona w gospodarstwie hrabiny, zajmowała się nadzorem dojenia krów. Kiedy dzieci podrosły, hrabina zabrała wszystkie (twoje, moje, nasze) dzieci do Krakowa, by wysłać je do szkół. Najbardziej pokrzywdzona  w tej sytuacji była żona Danikowskiego, która nawet raz zdobyła się na to, by porzucić męża wraz z dziećmi, ale wkrótce wróciła skruszona, bo nie miała środków finansowych na samodzielne życie. Aż do śmierci męża musiała być wieloletnim świadkiem jego romansu z hrabiną.  

W takiej patologicznej sytuacji rodzinnej wyrosła w drugiej połowie XIX wieku autorka „Czasu udręki i czasu radości”, to jest mała Anetka, którą matka uważała za wyjątkowo głupie dziecko. Dziewczynka miała niewielki kontakt z własną rodzicielką, wychowywały ją nianie, bony i guwernantki. W domu mówiono tylko po francusku, polskiego nauczyła się później, jako drugiego języka. Matka była bardzo chłodna w stosunkach z dziećmi, do tego straszliwie despotyczna, nie licząca się z uczuciami swej rodziny, zainteresowana tylko własnymi przeżyciami miłosnymi. 

Rodzina Skarbków mieszkała kolejno we Lwowie i w Krakowie. Posiadała także kilka majątków ziemskich. Jednym z nich było Nowe Sioło koło Żółkwi odziedziczone po babce Rodkiewiczowej. Pałac nowosielski należał dawniej do rodziny Komorowskich, to właśnie stamtąd Kozacy porwali Gertrudę Komorowską, młodą żonę Szczęsnego Potockiego (chodzi o wypadek, który stał się później kanwą powieści poetyckiej „Maria” Antoniego Malczewskiego). To właśnie tam mała Anna widziała z daleka palący się dwór sąsiadów podpalony przez Rusinów (Ukraińców). 

Przedstawiona wyżej sytuacja rodzinna była powodem licznych problemów towarzyskich młodych Skarbków. Ówczesne społeczeństwo nie tolerowało żon zdradzających mężów tak jawnie. Synom hrabiny groziły ewentualne pojedynki z kolegami (obiecywali, że jakby co, to staną w obronie „honoru” matki). Córka z powodu matki miała poważne problemy z wyjściem za mąż, gdyż matka jej pierwszego narzeczonego (krakowski profesor Bolesław Ulanowski) była zgorszona, że dziewczyna wychowała się, patrząc na to, jak matka romansuje z plenipotentem. Z kolei za drugim razem nastąpił straszliwy zatarg między jej narzeczonym Witoldem Sokołowskim, a plenipotentem Daniłowskim, który w starszym wieku był kłótliwym nałogowym alkoholikiem.  Anna w końcu wyszła za mąż za Sokołowskiego (matka nie była na ich ślubie) i wyjechała z mężem. Dalsze koleje jej losu związane były z Warszawą i posiadłością teściów w Brzeźnie na Kujawach. 

W późniejszym wieku zajęła się działalnością społeczną i literaturą. W swoim życiu poznała wielu wybitnych polskich pisarzy, w tym Adama Asnyka (uczył ją jeść ostrygi w Neapolu), Bolesława Prusa (był pierwszym i życzliwym recenzentem jej sztuk teatralnych), Stefana Żeromskiego (był jej lokatorem w Zakopanem) i Henryka Sienkiewicza. W 1904 roku w teatrze we Lwowie wystawiono jej pierwszy dramat pt. „Los” (pod pseudonimem A. Habdank). Napisała w sumie kilka dramatów i powieści. Tworzyła też wiersze patriotyczne i okolicznościowe, pracowała jako nauczycielka i instruktorka nauczycieli. Swoje wspomnienia zaczęła spisywać wieku 82 lat w Zakopanem, gdzie osiadła na stare lata. Namówił ją do tego Jan Sztaudynger, z którym się przyjaźniła. Podziwiać należy jej znakomitą pamięć i umiejętność wychwytywania najdrobniejszych szczegółów, a także subtelnego pisania o trudnych emocjach. 

Przeczytałam całą tę opowieść jednym tchem. Jest to naprawdę historia, która mogłaby być kanwą jakiejś powieści obyczajowej z epoki fin de siecle albo filmu kostiumowego.  

Skarbek-Sokołowska Anna, „Czas udręki i czas radości. Wspomnienia”, wyd. Ossolineum, Wrocław 1977

poniedziałek, 11 lipca 2016

II wojna światowa na Malajach (Alistair MacLean, „Na południe od Jawy”)




Książki Alistaira MacLeana to klasyka literatury popularnej. Hit hitów. Kiedyś… Dzisiaj to już raczej vintage. Ale warto wracać, bo to naprawdę dobra literatura. Bez porównania z dzisiejszą rozrywkową sieczką made in Skandynawia i USA. Brytyjski autor Alistair MacLean pisał o rzeczach ważnych, o historii, był mistrzem w przedstawianiu zachowań ludzkich w sytuacjach ekstremalnych: w czasie wojny, na morzu, w Arktyce. 

„Na południe od Jawy” to jedna z wcześniejszych powieści mistrza Alistaira, który sam brał udział w działaniach wojennych. Walczył na Pacyfiku, w Arktyce, na Morzu Śródziemnym i Oceanie Indyjskim. Znał wojnę z autopsji i dobrze wiedział o czym pisze. 

 A więc tak…  

Jest styczeń 1942 roku. Wojska japońskie zbliżają się do zbombardowanego i zniszczonego Singapuru. Miasto jest w kotle, nie można już stamtąd uciec ani samolotem, ani statkiem. Jednak grupie ludzi udaje dostać się na pokład ostatniego statku o nazwie „Kerry Dancer” opuszczającego port w Singapurze. Jest to dziwna zbieranina: szemrana załoga z jeszcze bardziej szemranym kapitanem, grupa rannych żołnierzy brytyjskich, grupa malajskich pielęgniarek, osierocony i zagubiony dwuletni angielski chłopiec, a także para brytyjskich szpiegów. 

Statek, na którym płyną, zostaje ostrzelany przez japońskie lotnictwo, śmiertelnie rannemu radiotelegrafiście udaje się nadać komunikat o ich położeniu. Na ratunek śpieszy im brytyjski  tankowiec „Viroma”, który wkrótce także zostaje ostrzelany przez Japończyków. Marynarze „Viromy” i zbiegowie z „Kerry Dancer” uciekają przed wrogami na szalupach ratunkowych, płynąc stale na południe, by dostać się do Australii. Po drodze spotykają ich mrożące krew w żyłach przygody. W maleńkiej łodzi cierpią głód i pragnienie, atakują ich różne choroby. Lektura niezwykle trzymająca w napięciu!  

Czytałam do rana!
  
Na obrazku jest okładka oryginalna, bo miałam egzemplarz biblioteczny, strasznie zniszczony, nie nadaje się do pokazywania. 


MacLean Alistair, „Na południe od Jawy”, tłum. Halina Cieplińska, wyd. Agencja Praw Autorskich i Wydawnictwo „Interart”, Warszawa 1991