Od
dłuższego już czasu marudzę, że proza (fikcja) mnie nie bawi, że nudzę się
przy niej jak mops, że to pewnie oznaka starości.
A
jednak!
A
jednak jest proza, która sprawia, że – tak jak za młodu – czytam po nocach z
zapartym tchem i gryzę paznokcie z ciekawości, co będzie dalej.
Autorką
prozy, która wprawia mnie w stan tak znanego, a już prawie zapomnianego, wręcz
młodzieńczego, czytelniczego rozedrgania jest Paullina Simons, niezawodna kreatorka
wiarygodnych światów pełnych uczuć i emocji.
Przeczytałam
oto wydaną niedawno w Polsce „Pieśń o poranku” Paulliny Simons, wielowarstwową powieść
będącą moralitetem czy też przypowieścią o zmaganiach się w człowieku dwóch
sił: Dobra i Zła. Zamówiłam sobie tę książkę w bibliotece, poczekałam trochę,
wypożyczyłam w sobotę, zaczęłam czytać i skończyłam dzisiejszej nocy. Jej
lektura to było coś niesamowitego, po prostu – czytelnicza jazda bez trzymanki! Z wypiekami na twarzy śledziłam losy głównej bohaterki, przyglądałam się jej życiu, dyskutowałam z nią, myślałam o życiu własnym i swoich koleżanek, o błędach, jakie popełniamy, o naszych dobrych i złych postępkach...
"Pieśń o poranku" to to historia Amerykanki w średnim wieku, 40-letniej Larissy Stark, która w
zasadzie ma wszystko, czego może sobie życzyć przeciętna kobieta: piękny dom na
przedmieściach Nowego Jorku (i drugi dom letni, na wakacje), bardzo dobrze
zarabiającego męża i troje dorastających dzieci. Larissa nie pracuje, a raczej „pracuje”
na pełnym etacie jako gospodyni domowa, matka i żona. W młodości studiowała
filologię angielską i teatrologię. Kocha teatr, współpracuje z kolegą z
młodości prowadzącym szkolny teatrzyk. Maluje tam dekoracje, trochę reżyseruje.
Nie za bardzo wie, co robić z własnym życiem. Przytłacza ją prowadzenie
wielkiego domu i wożenie dzieci do szkoły i na rozmaite zajęcia pozaszkolne.
Czuje się stłamszona i zbyt podporządkowana swoim bliskim. Męczy ją nieustanne
sprzątanie po rodzinie (choć ma pomoc w postaci dochodzących sprzątaczek z
Meksyku, które regularnie myją okna, podłogi, łazienki, prasują i wykonują
wiele niewdzięcznych robót domowych). Nie może się skupić, a raczej nie ma
kiedy się skupić na zgromadzonych w domu tysiącach książek do przeczytania, bo
stale coś jest na jej głowie. Nie ma kiedy czytać tych książek, nie ma kiedy o
nich pomyśleć. Brakuje jej rozmowy z kimś dorosłym, brakuje interesujących
podniet i fascynacji. Jej życie jest przytłaczająco nudne i powtarzalne.
I
nagle!
Bam!
Coś
się wydarza!
Larissa
jedzie do supermarketu i przypadkiem poznaje
tam o połowę młodszego, 20-letniego, super przystojnego, seksownego i uroczego
młodzieńca o egzotycznej urodzie. Kai ma długie włosy, obcisłe dżinsy i
skórzaną kurtkę. Jest sprzedawcą w salonie Jaguara w sąsiedztwie i sam jeździ
na wypasionym, szybkim motocyklu.
Dalej
już wszystko toczy się samo. Najpierw spotykają się na pogawędki, a potem jest
dziki seks, który odkrywa przed Larissą nigdy nie spenetrowane zakątki
rozkoszy. Odkrywa jej także siebie samą, inną siebie, siebie egzotyczną i
dziką.
Tja…
I
co robić? Pani kochana, co robić? Tu nudny mąż i rodzina, która wykańcza
Larissę swymi wymaganiami, a tam młody, dziki i wiecznie nienasycony kochanek.
Dalej
opowiadać nie będę, powiem tylko, że Larissa Stark należy do tej samej rodziny kobiet,
co Emma Bovary, Anna Karenina i pani Robinson (z filmu „Absolwent”). Jest amerykańską
zmęczoną żoną, która chce żyć inaczej, pełniej i barwniej.
Jednak
Paullina Simons nie napisała po prostu nowej, współczesnej wersji tragedii Anny
Kareniny. Jej powieść tylko nawiązuje do tych starych tekstów o zdradzie żony
poprzez nieuniknione podobieństwo fabuły.
A
poza tym, „Pieśń o poranku” jest przede wszystkim polemiką ze współczesną
amerykańską kulturą i literaturą, która od czasów hipisowskich „dzieci kwiatów”
nakłaniała człowieka, by w życiu kierował się przede wszystkim egoizmem i
własnymi potrzebami. Jest polemiką z żydowską psychoanalizą, której masowo
poddają się Amerykanie, w tym z teoriami Zygmunta Freuda i Wilhelma Reicha, a
także seksualnym egoizmem lansowanym przez feministki i całą kulturę gender.
Autorka
zostawia jasne tropy dla czytelników: wśród książek, które Larissa zgromadziła
w swoim domu, a których nie ma czasu czytać, znajduje się m. in. słynny niegdyś
„Strach przed lataniem” Eriki Jong, bestseller feministyczny z lat 1970., w
którym kobiety w średnim wieku nakłaniane były do przypadkowego seksu z
nieznajomymi, młodymi samcami. Ten seks miał zapewniać im niezwykłe wrażenia i
dawać pełne wyzwolenie.
Paullina
Simons, mimo, że sama jest pół-Żydówką (po ojcu), walczy z lansowanymi od stu
lat przez środowisko żydowskie fałszywymi mitami o wyzwoleniu przez seks. W
swej książce przywołuje stare, średniowieczne jeszcze pojęcia grzechu i kary za
grzechy, robiąc aluzje do biblijnych przypowieści. Pod nieco sensacyjną fabułą
(powieść zaczyna się od tego, że Larissa nagle i bez uprzedzenia znika z domu,
a zmartwiony mąż szuka jej przy pomocy prywatnego detektywa), kryje się
pouczająca i skłaniająca do dyskusji przypowieść o grzechach, a właściwie o
jednym grzechu, jakim jest Zdrada. To jest książka o istocie zdrady.
Warto
czytać takie książki w świecie, w którym ludzie ze wszystkich stron są
nakłaniani i kuszeni do zdrady, w którym seks jest przedstawiany jako remedium
na wszystko, a wszystko jest sprzedawane ludziom za pomocą wszechobecnego seksu
i golizny. Takie książki jak "Pieśń o poranku" porządkują umysł, skłaniają do refleksji i zastanowienia się nad własnym życiem, czasem bardzo grzesznym. Dzięki nim czytelnik może odbyć swego rodzaju REKOLEKCJE duchowe.
Simons Paullina, „Pieśń o poranku”, tłum.
Katarzyna Malita, wyd. Świat Książki, Warszawa 2013
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz