Translate

środa, 31 grudnia 2014

Rok Tadeusza Dołęgi-Mostowicza




Chcesz poznać epokę dwudziestolecia międzywojennego? Czytaj powieści Tadeusza Dołęgi-Mostowicza! Dzięki serii jego powieści dostępnych w kioskach mijający rok był dla mnie pod znakiem twórczości tego pisarza. Udało mi się kupić prawie wszystkie. Nie było to łatwe, czasem trzeba było uruchamiać tzw. „znajomości” u kioskarek, jak za komuny. Te, które kupiłam, już przeczytałam. 
O wartości literatury pięknej decyduje to, jak się starzeje. Jeśli starzeje się ładnie, wciąż nadaje się do czytania, wciąż przekazuje wartości uniwersalne, ważne dla kolejnych pokoleń – to jest świetnie.  Tu trzeba dodać, że nic nie starzeje się tak szybko jak literatura popularna (rozrywkowa), która potrafi okazać się nieświeża już po paru sezonach. O wartości literatury decyduje także to, czy jest to literatura „jednorazowa”, czy też taka, do której się wraca i smakuje wielokrotnie. Do książek Dołęgi-Mostowicza ludzie wracają. Teksty te bowiem uczą i bawią, choć nie brak im gorzkiej ironii i dużej dozy pesymizmu. Ich autor we wszystkich swych tekstach tropił zbrodnie, korupcję i przekupstwo.

Mam wrażenie, że utwory Tadeusza Dołęgi-Mostowicza nie starzeją się wcale, lub też starzeją się bardzo ładnie, z wdziękiem. Dla mnie są one jak kapsuły czasu, do których można wsiąść, by odwiedzić epokę, kiedy mężczyźni byli bardziej męscy, a kobiety naprawdę kobiece; panowie nosili eleganckie garnitury, wyprasowane koszule, krawaty lub muszki, a panie sukienki, pończochy, buty na obcasach, kapelusze i przepiękne makijaże? I te maniery, wytworne zachowanie… Dzisiaj już nie ma takich ludzi! Przepadli w czasie wojennej zawieruchy…

Dołęga-Mostowicz żył zaledwie 41 lat, ale zostawił po sobie kilkanaście niezapomnianych powieści. Miał bardzo lekkie pióro. Pisał dużo i szybko, dorabiając się przy tym fortuny. Czekała go międzynarodowa sława. Pod koniec lat 30. miał zostać zaangażowany przez amerykańskich filmowców i pisać scenariusze dla Hollywood. Niestety, na przeszkodzie stanęła wojna. Zginął w tajemniczych okolicznościach w mundurze kaprala, wioząc chleb dla cywilnej ludności w miejscowości Kuty, tam gdzie znajduje się ów słynny most, którym Polacy ewakuowali się do Rumunii. On nie uciekał, bo chciał pomagać ludziom pozostawionym bez pożywienia. Podobno zastrzelili go sowieccy żołnierze. Ale to nie jest całkiem pewne. Jego śmierć nadal otacza tajemnica. Był interesującą, barwną postacią międzywojennej Warszawy, a sam jego życiorys nadaje się na sensacyjny film.

W PRL-u powieści Dołęgi-Mostowicza były zakazane (jak wszystko, co dobre z poprzedniej epoki), chociaż robiono według nich filmy. Nikodem Dyzma w wykonaniu śp. Romana Wilhelmiego ze słynnym „No!”, kończącym ważne zdania, przeszedł do legendy polskiego kina… Pod koniec komuny zaczęto wydawać trzy utwory, właśnie „Karierę Nikodema Dyzmy”, „Znachora” i „Profesora Wilczura”. Festiwal nowej popularności Dołęgi-Mostowicza nastąpił na początku lat 90., kiedy to wydano całą resztę.


Teraz ranking utworów Dołęgi-Mostowicza. Mój prywatny, ale nie tylko.





Na pierwszym miejscu – wspaniała „Kariera Nikodema Dyzmy”. Ta powieść zdecydowanie się nie starzeje, a wręcz przeciwnie - robi się coraz bardziej aktualna. Jej bohater, Nikodem Dyzma, cwaniaczek i chłopek-roztropek, stał się jednym z archetypów polskiej polityki i ma się całkiem dobrze. Wróżę mu wieczną młodość w naszym kraju. Dyzmów ci u nas dostatek! Tak więc – Nikodem Dyzma na pierwszym miejscu wśród niezapomnianych postaci, które stworzył Dołęga-Mostowicz. Podobno w postaci Nikodema Dyzmy zobrazował Józefa Piłsudskiego, uważanego wówczas za wielkiego męża stanu. Ten portret nie był korzystny dla Marszałka, oj, nie był! Z kolei jako wzór postaci Wielkiego Trzynastego (chodzi o przywódcę szemranej loży masońskiej biorącego udział w orgiach seksualnych z arystokratkami) miał posłużyć jeden z głównych piłsudczyków, generał Michał Karaszewicz-Tokarzewski, który był wolnomularzem, teozofem, a nawet księdzem jakiegoś dziwnego kościoła i rzeczywiście odprawiał różne tajemnicze obrzędy z damami.

Na drugim miejscu – „Znachor”. Historia o genialnym chirurgu, który doznał amnezji i stał się równie genialnym ludowym uzdrowicielem. Także niezwykle aktualna.

Na trzecim – kapitalny „Pamiętnik pani Hanki” – niezwykły pastisz pełen rozmaitych aluzji do życia codziennego i kulturalnego w Polsce tuż przed wybuchem II wojny światowej. Błyskotliwy, ostatni utwór Dołęgi-Mostowicza.

A dalej to już nie potrafię ustawić w kolejności, co mi się podobało, bo podobało mi się prawie wszystko. Świetna jest dylogia „Doktor Murek zredukowany” i „Drugie życie doktora Murka”, która pokazuje, że II RP to nie była tylko sama sielanka, jak sobie niektórzy wyobrażają. Nie były to wyłącznie bale, rauty i przyjęcia, ale także bezrobocie, korupcja, załatwianie posad po znajomości, wyjazdy za pracą do Warszawy i za granicę, bezdomność, bieda i głód, krętactwa i afery,  a nawet handel żywym towarem, napady i morderstwa. Niektóre fragmenty są zadziwiająco zbieżne z tym, co obserwujemy obecnie w Polsce. Mam wrażenie, że tą powieścią nawiązywał Dołęga-Mostowicz do społecznych powieści Balzaka, awanturniczych utworów Dumasa (zwłaszcza do „Hrabiego Monte Christo) a także dziewiętnastowiecznej powieści tajemnic (np. „Tajemnic Paryża” Eugeniusza Sue czy „Nędzników” Wiktora Hugo).

Znakomicie czyta się powieść „Prokurator Alicja Horn”, w której autor połączył zagadnienia gospodarcze z prawnymi, dorzucił kwestię emancypacji kobiet (czy dama może być prokuratorem?), eugeniki (czy kobieta w ciąży może się „zapatrzeć” na kogoś i jak to udowodnić naukowo), handlu żywym towarem, nielegalnych skrobanek i wyszła mu bardzo ciekawa, trzymająca w napięciu historia.

Problem emancypacji kobiet poruszył Dołęga-Mostowicz także w „Trzeciej płci”, zaś  nowoczesnym ujęciem spraw płci (gender! gender!) zaskakują „Bracia Dalcz i S-ka”. Sprawy gospodarcze i kwestie przedwojennej konkurencji polsko-żydowskiej w sferze gospodarczej opisał w „Ostatniej brygadzie” i „Czekach bez pokrycia” (tytuł nieprzypadkowo nawiązuje do pierwszej brygady Piłsudskiego).

Polska odmalowana w utworach Dołęgi-Mostowicza to pesymistyczny, przeżarty korupcją i przestępczością kraj.  Wszystkie osoby, które ją zaludniają, okazują się zwykłymi „czekami bez pokrycia”. Chodzi tu nie o pieniądze, ale o brak moralności i zasad, brak etyki, honoru i godności.

Można różnie odczytywać te utwory. Ktoś niezbyt zorientowany w polityce okresu międzywojennego zobaczy w nich tylko sensacyjne romanse (z pewną domieszką pornografii), a osoba zainteresowana Dwudziestoleciem potraktuje je jako ważny dokument z minionej, barwnej i chyba jeszcze dotąd nie do końca zbadanej epoki.


Czytajcie Dołęgę-Mostowicza!


poniedziałek, 29 grudnia 2014

Joanna Federowicz, Janina Konopińska, „Marianna i róże”


„Marianna i róże” Joanny Federowicz i Janiny Konopińskiej to fikcyjny pamiętnik autentycznej ziemianki z Wielkopolski żyjącej na przełomie XIX i XX wieków. Fikcyjny dlatego, że został napisany współcześnie. Powstał na bazie zachowanych dokumentów, listów, pamiętników i różnych wydawnictw z epoki, które były schowane w starym kufrze przechowywanym na strychu. 
 
Jest to niezwykła i bardzo przyjemna w lekturze książka.  Dzięki niej można zanurzyć się po uszy w klimat dziewiętnastowiecznego polskiego dworku, poznać problemy z wydaniem córek za mąż (Marianna miała ich aż 6), podejrzeć bytowanie Polaków pod zaborami i ich ciężką walkę z germanizacją. 

Czyta się to znakomicie, klimat przypomina nieco "Dumę i uprzedzenie" Jane Austen (ze względu na te kłopoty z łapaniem mężów dla córek), "Przeminęło z wiatrem" Margaret Mitchell (ze względu na miłość do ziemi i trwanie przy niej, mimo że wróg rzuca kłody pod nogi), a także polskie powieści patriotyczne takie jak "Placówka" Prusa (z wiadomych względów) i "Między ustami a brzegiem pucharu" Rodziewiczówny (bo też dzieje się w Wielkopolsce). 

Pozycja ta była po raz pierwszy wydana w latach 70. zeszłego wieku i stała się wtedy bestsellerem. Podobno jeszcze nie tak dawno osiągała zawrotne ceny na Allegro. A ja kupiłam ją za jedyne 9,99 razem z pismem "Pani Domu" w czerwcu tego roku. Zdaje się, że zrobiłam dobry interes, bo w księgarni ta książka kosztuje coś koło 30 złotych. 

Federowicz Joanna, Konopińska Janina, „Marianna i róże”, wyd. Zysk i S-ka, Poznań 2008

niedziela, 28 grudnia 2014

Władysław Siemaszko, Ewa Siemaszko, „Ludobójstwo dokonane przez nacjonalistów ukraińskich na ludności polskiej Wołynia 1939-1945”



„Ludobójstwo dokonane przez nacjonalistów ukraińskich na ludności polskiej Wołynia 1939-1945” autorstwa Władysława i Ewy Siemaszków (ojciec i córka) to olbrzymia, dwutomowa, licząca w sumie prawie 1500 stron praca dokumentująca zbrodnie popełnione przez Ukraińców wobec Polaków w latach 1939-1945. Powiat po powiecie, gmina po gminie, wieś po wsi - zostały tu bardzo dokładnie opisane wszystkie miejscowości, w których Ukraińcy zabijali i męczyli Polaków. Autorzy wykonali benedyktyńską pracę, docierając do olbrzymiej ilości świadków tych wydarzeń i zbierając ich świadectwa. Jest to właściwie czarna księga ukraińskich zbrodni począwszy od pierwszych dni II wojny światowej aż do jej końca.  

Zachowanie Ukraińców  wobec Polaków w tym okresie pełne było wyrafinowanego, niczym nie uzasadnionego okrucieństwa. Korzystali oni ze starych, wypróbowanych przez ich dziadów i pradziadów metod zabijania. Podobne akty terroru popełniane przez kozacką dzicz opisano już w XVII wieku, w okresie powstania Chmielnickiego w XVII wieku, a także w czasie tzw. koliszczyzny, czyli kozackiej rebelii w wieku XVIII. Można tu więc wyliczyć takie metody jak: rąbanie ofiar siekierami, przerzynanie żywcem piłą, wydłubywanie oczu, obcinanie uszu i języków, rozpruwanie brzuchów ciężarnym kobietom i wyciąganie płodów, rozpruwanie brzuchów mężczyznom i wyciąganie jelit, nabijanie niemowląt na sztachety w płocie, wrzucanie ludzi do studni itp. W czasie Wigilii w Łucku Ukraińcy weszli do domu na przedmieściu, pozabijali ludzi, a kawałki ich ciał położyli na przygotowane wcześniej talerze. Było to dla nich bardzo zabawne. Takich barbarzyńskich czynów nie dokonywali ani Niemcy, ani Sowieci!

Autorzy przedstawiają ludobójstwo Polaków na Wołyniu jako zbrodnię, którą popełnili UKRAIŃCY, a nie – jak to się zwykle pisze w opracowaniach historycznych – członkowie rozmaitych organizacji wojskowych. Zdaniem Siemaszków, jest to ludobójstwo dokonane przez Ukraińców, a nie np. UPA, banderowców, nacjonalistów ukraińskich czy jak ich tam zwać… Bo w mordach i podpalaniu polskich wsi uczestniczyli zwykli ludzie, nie żadni tam wojskowi, ale przeciętni, normalni ukraińscy chłopi, a także ich żony i dzieci. Często bywało tak, że na akcję pacyfikacji polskiej wsi w mroźną noc (napadano zwykle wtedy, kiedy wszyscy byli w domach, chodziło o element zaskoczenia) jechali po prostu sąsiedzi: ukraińscy mężczyźni zajmowali się mordowaniem Polaków, ukraińskie kobiety rabowały w tym czasie ich dobytek, a ukraińskie dzieci podpalały domy. Do tego wszystkiego namawiali ich wcześniej ukraińscy duchowni, którzy przez akcją mordowania sąsiadów święcili narzędzia zbrodni, czyli noże, kosy, siekiery, grabie i piły. Autorzy są jednak sprawiedliwi i odnotowują także przypadki, kiedy Ukraińcy pomogli Polakom. Bo i takie sytuacje się zdarzały.  

Największą zaletą tej  książki jest to, że nie jest pisana na podstawie dokumentów wyciągniętych z archiwów, ale na bazie zeznań żyjących świadków tych okropnych wydarzeń, jakie miały miejsce na Wołyniu. Praca opatrzona jest obszernym indeksem rzeczowym, a także mapkami, z których wynika, jaki układ terytorialny miały zbrodnie Ukraińców. Objęły one właściwie cały Wołyń. Polaków mordowano głównie na wsiach, choć zdarzały się także napaści na domy w miastach stojące gdzieś na uboczu lub na peryferiach. 

Według bardzo ostrożnych szacunków w okresie 1939-1945 Ukraińcy zamordowali około 60-80 tysięcy Polaków. Dokładna liczba pomordowanych jest trudna do ustalenia z wielu powodów, m. in. dlatego, że nie zawsze było komu policzyć te trupy, albowiem po zbrodni nie został już nikt żywy. Niektóre źródła podają, że mogło to być w sumie nawet 200 tysięcy Polaków. W każdym razie była to ogromna liczba ludzi, którzy stracili życie na Wołyniu. Dochodzi do tego wielka ilość dzieci, które straciły rodziców, a same uratowały się, lub ktoś je uratował z masakry. Dzieci te do końca życia także były (a niektóre jeszcze są) ofiarami tego ludobójstwa. Doliczyć do tego należy wielką ilość Polaków, którzy wprawdzie uszli z życiem, ale stracili na Wołyniu dorobek całego życia, a także swoją ojczyznę, w której ich przodkowie mieszkali od czasów Bolesława Chrobrego.  

Mimo niezaprzeczalnych dowodów, ludobójstwo na Wołyniu jest wciąż przemilczane. Z różnych względów nie mówiono o nim w okresie PRL-u, nie mówi się także po 1989 roku. Przyczyną tego zamiatania pod dywan takiej zbrodni jest – moim zdaniem - niewłaściwie pojęta strategia dyplomatyczna przyjęta przez kolejne rządy Polski wobec Ukrainy. A przecież Ukraińcy nigdy nie przeprosili za tę zbrodnię, nie ukorzyli się, tak jak to zrobili Niemcy po drugiej wojnie światowej. Dla Ukraińców tamci zbrodniarze są bohaterami, stawiają im pomniki i nazywają ulice imionami tych, którzy wtedy mordowali Polaków.  

Jeszcze kamyczek osobisty… W mojej miejscowości mieszkają potomkowie Polaków, którzy musieli uciekać z Wołynia. Nie tak dawno rozmawiałam z panią, której dziadkowie zostali zamordowani przez Ukraińców we wsi Nieświcz koło Łucka. Zanotowałam jej opowieść. Oto ona: 

„Nasza rodzina mieszkała na Wołyniu, pomiędzy miastami Łuck i Równe. Przed wojną dziadek był zarządcą w dużym majątku ziemskim. W czasie wojny Ukraincy zabili dziadka, a potem babcię, to jest matkę mojej matki. Zabili, a później wrzucili ją do studni. A moją mamusię uratowała Ukrainka Wierka. 

To było tak…

Pod koniec wojny większość Polaków uciekała z wiosek do Łucka przed banderowcami. Babcia z dziećmi też miała uciekać. Póki co, chowali się po domach przed banderowcami, nie rozpalali ognia, by dym z komina nie zdradził, że ktoś tam jest w środku żywy.

Pewnego razu babcia z inną kobietą zostawiły dzieci i poszły do takiego domu na skraju wsi, by tam ukradkiem zrobić pranie, bo już nie miały żadnych czystych rzeczy. Rozpaliły w piecu, banderowcy dostrzegli dym, wpadli tam, zarezali obie kobiety, a trupy wrzucili do studni. Dzieci siedziały same, bały się okropnie i były głodne. Uratowała je znajoma matki, Ukrainka Wierka. Jej mąż też poszedł do banderowców, bo inaczej całą ich rodzinę by zabili. Ale jej się zrobiło żal tych głodnych dzieci, co tam były schowane. Poszła tam i dała im jeść. W nocy przyśniła się jej Matka Boska, która kazała się jej nimi zaopiekować. No to następnego dnia też poszła dać im jeść. Kolejnej nocy znowu ukazała się Wierce Matka Boska i mówiła, by zabrała dzieci z tamtego pustego domu. No to Wierka wzięła je do siebie, w tajemnicy przed swoimi. Jakby się Ukraińcy dowiedzieli, że ona chowa polskie dzieci, to by ją na pewno zabili. I dobrze, że je zabrała, bo następnego dnia w ten dom uderzyła bomba i tam tylko wielka dziura w ziemi została. Jakby tam ktoś był, to by nie przeżył.

I tak moja mamusia cudem uratowała się od śmierci. Do końca życia modliła się do Matki Boskiej, dziękowała jej za ocalenie. Wierka z Ukrainy dwa razy przyjeżdżała do nas, do Polski.  Mamusia była jej bardzo wdzięczna. A my nigdy tam nie byliśmy, na tym Wołyniu.”

Dowiedziałam się, że dziadek mojej rozmówczyni nazywał się Marian Paszkowski, przed wojną skończył studia rolnicze, pracował jako zarządca majątku (folwarku?), że jak przyszli Niemcy to nie opuścił swojej wsi. Kiedy Ukraińcy zaczęli zabijać Polaków, to nie chciał uciekać, bo sądził, że jemu nic nie zrobią, bo to przecież znani od lat sąsiedzi. Ale mimo to, Ukraińcy przyszli, wyprowadzili jego i jeszcze paru innych mężczyzn niby to do urzędu gminy i po drodze zabili (zarezali?, zastrzelili?). Dzisiaj w tej wsi jest pamiątkowy obelisk z nazwiskami tych zabitych, ufundowany przez potomków Polaków.

Tragedia rodziny Paszkowskich z Nieświcza także została opisana w książce Ewy i Władysława Siemaszków.

Siemaszko Ewa, Siemaszko Władysław, „Ludobójstwo dokonane przez nacjonalistów ukraińskich na ludności polskiej Wołynia 1939-1945”, wyd. von Borowiecky, Warszawa 2008