Translate

poniedziałek, 31 lipca 2017

Jadwiga Skirmunttówna, „Pani na Hruszowej. Dwadzieścia pięć lat wspomnień o Marii Rodziewiczównie”




„Pani na Hruszowej” to opowieść o życiu Marii Rodziewiczówny, którą napisała tuż po jej śmierci jej wierna przyjaciółka Jadwiga Skirmunttówna, która była z nią aż do końca. Ta książka powstała w 1946 roku, a Rodziewiczówna zmarła w listopadzie 1944 roku, zaraz po powstaniu warszawskim. Można więc rzec, że była pisana na gorąco i całym sercem.  

Pochodząca z poleskiego majątku Mołodowo Skirmunttówna była młodsza od Rodziewiczówny o jedenaście lat. Poznała ją w dzieciństwie, kiedy sama miała lat osiem, a pisarka dziewiętnaście. Później zaprzyjaźniły się, w końcu zamieszkały razem. Mam jednak wrażenie, że Skirmunttówna do końca  życia spoglądała na swą przyjaciółkę oczyma dziecka, które chętnie i posłusznie wypełnia jej polecenia. A kiedy jej mentorka umiera, rozgląda się i zauważa, że straciło swoją życiową busolę.  

Jaki obraz Rodziewiczówny wyłania się z tej opowieści? 

Niestety, jeśli chodzi o postać autorki „Dewajtisa”, to jest to klasyczna laurka. I to grubo polana lukrem. Taka czytanka dla najbardziej zagorzałych zwolenników. I tylko tyle.

Autorka przypomina najważniejsze fakty z życia pisarki, a także przekazuje jej obraz jako żeńskiego odpowiednika „Pana Podstolego” z powieści Ignacego Krasickiego. Jest to postać do bólu bogobojna, pracowita, gospodarna, pomocna ludziom, dobra i hojna. Zgrzytałam zębami, kiedy to czytałam i robiło mi się mdło od tego nadmiaru lukru. 

Ale!

Najważniejsze jest to, co można wyczytać z tej opowieści między wierszami (a może nawet za plecami autorki, wbrew jej intencjom?).

Prócz rzewnej i lukrowanej biografii pisarki mamy tam również realistyczną opowieść o polskim dworze na kresach wschodnich. Dowiadujemy się, jak funkcjonował należący do Rodziewiczówny majątek w Hruszowej na Polesiu, jak był urządzony jej dwór z przyległościami, poznajemy służących tam pracowaników i tamtejsze zwierzęta domowe (w tym parę uroczych jamników i ich potomstwo). Poznajemy też Rodziewiczównę jako zarządzającą tym majątkiem w chwilach pokoju i w okresie wojen, a tych przetaczało się nad Hruszową kilka (I wojna światowa, wojna polsko-bolszewicka w 1920 roku i II wojna światowa). Dwór w Hruszowej był jednym z nielicznych w okolicy, które nie ewakuowały się w 1915 roku, kiedy front rosyjski cofał się przed Niemcami. Zdarzenia z I wojny opisała Rodziewiczówna w powieści „Florian z Wielkiej Hłuszy”. 

Podczas lektury tej książki próbowałam zdrapywać ten cały lukier polany przez autorkę i zaglądać pod spód. Urzekły mnie widoczne pod nim biznesowe i organizacyjne zdolności Rodziewiczówny, które były chyba równie wielkie jak literackie. Nie dość, że zarządzała Hruszową (a było tam i gospodarstwo rolne, i zwierzęta gospodarskie, i gorzelnia, i pewnie coś tam jeszcze), to jeszcze pracowała jako intendentka szpitala prowadzonego w Warszawie w czasie I wojny przez stowarzyszenie ziemianek. Wyjaśniam, że intendentka to osoba dokonująca zakupów i załatwiająca tysiące spraw związanych z funkcjonowaniem szpitala. W warunkach wojennego niedoboru! Chylę głowę! Ja bym się nie podjęła…  A nie jestem przecież zupełnym ciapciakiem!

Jednocześnie z lekturą tej książki sięgnęłam po tekst samej Rodziewiczówny opowiadający o dramatycznych wydarzeniach 1915 roku. Była ich naocznym świadkiem, kiedy Rosjanie się cofali, Niemcy następowali, a carscy Kozacy gnali na wschód całe wysiedlane polskie wioski, które potem palili, żeby zostawić wrogowi tylko pustą ziemię. Jechała wtedy z Warszawy pociągiem do Brześcia, a stamtąd dalej konnym wozem do swojej Hruszowej. Leciała, by ją ratować, bo nie chciała by jej majątek, jej ludzie i zwierzęta zostali ewakuowani w głąb Rosji. By poszli na poniewierkę... Opisała swoją podróż, opisała tysiące bieżeńców, których widziała po drodze i potem w Hruszowej, kreśląc wręcz apokaliptyczny obraz wojennego końca świata, a potem ciszę i nadejście Niemców. 

I co? Okazuje się, że Rodziewiczówna to nie tylko słodka, bogobojna pisarka, ale przede wszystkim bystra obserwatorka, kreśląca niezapomniane opisy wojennego świata. Ostre, gorzkie, ironiczne i do bólu naturalistyczne. Jak ona opisała napaść Kozaków i ludu wiejskiego na swoją gorzelnię w Hruszowej! Słuchajcie, to trzeba przeczytać! 

Ten tekst znalazłam w pierwszym tomie „Antologii polskiego reportażu XX wieku” pod redakcją Mariusza Szczygła, którą sobię właśnie wypożyczyłam z biblioteki. I jak na razie, a doszłam już do połowy tej grubej książki, jest to najlepszy reportaż, jaki tam przeczytałam. A obok Rodziewiczówny są tam przecież teksty tuzów reportażu.

I tak się zamyśliłam: a co by było, gdyby Rodziewiczówna nie musiała pisać dużo, szybko i przed wszystkim - dla kasy? A co by było, gdyby nie musiała produkować tych wszystkich powieści jedna za drugą, jedna za drugą? Co by napisała, gdyby miała taki komfort pisania jak na przykład hrabia Zygmunt Krasiński, który nie przepracował jednego dnia w swoim życiu i pisał co tylko mu do głowy przyszło? Rodziewiczówna nigdy nie mogła pozwolić sobie na taki luksus. Ona zarabiała pisaniem. A że miała łatwość pisania i dar narracyjny, więc tworzyła seryjnie te wszystkie swoje opowieści, które, i owszem, mają swoją wartość, dają się czytać także i dziś, ale nie jest to przecież WIELKA literatura. 

Mam poważne podejrzenia, co tam, jestem zupełnie pewna, że Rodziewiczówna z lepszym zapleczem finansowym stworzyłaby literaturę naprawdę wielką. Do tego ostrą i drapieżną. I nikt by jej nie zarzucał, że jest pisarką bogoojczyźnianą, że używała czarno-białych klisz, że to tylko dla kobiet i tak dalej. A to się słyszy tu i ówdzie od tych, którzy nie przegryźli się przez całą jej twórczość i niewiele wiedzą o Rodziewiczównie. Biję się w piersi, ja sama kiedyś tak o niej myślałam. Póki nie poznałam.   

Swój pazur i drapieżność pokazała Rodziewiczówna także w zbiorku opowiadań „Niedobitowski z granicznego bastionu”, w którym opisała trudną międzywojenną rzeczywistość, z jaką borykali się Polacy na kresach wschodnich w okresie międzywojennym. Nie było tam różowo, oj, nie! 

Odkładam książeczkę Skirmunttówny z poczuciem mocnego niedosytu i myślę sobie, że nie ma Rodziewiczówna szczęścia do biografów. Ukazały się bowiem trzy jej biografie, czyli ta, o której mówię, a poza tym Jana Głuszeni i Hieronima Tukalskiego-Nielubowicza. Żadna z nich nie jest biografią idealną, pełną i prawdziwą. 

Autorka „Czaharów” wciąż czeka na swojego biografa. Pisanie zaś o niej nie jest sprawą prostą, zaś tego, który się za to zabierze, spotkać może wiele krytycznych cięgów z różnych stron. Ale może warto pokazać prawdę?  

Acha, jeszcze coś na plus. Wydawnictwo MG wydało tę książkę tak, że udało mi się ją przeczytać w całości. Druk jest w porządku, interlinie także. Oko poradziło sobie z czytaniem. A więc można? 

No i okładka jest piękna, bardzo mi się podoba. 

Skirmunttówna Jadwiga, „Pani na Hruszowej. Dwadzieścia pięć lat wspomnień o Marii Rodziewiczównie”, wydawnictwo MG, Warszawa 2012

czwartek, 27 lipca 2017

Clase Mia, Nertby Aurell Lina, „Food pharmacy”. Jak jeść, by się dobrze wypróżniać?




To jest książka o jedzeniu i jelitach. A także o tym, że żyją w nich dobre i złe bakterie. Oraz o jelicie grubym, które podobno odpowiada za około 80 procent odporności człowieka. 

Cywilizacja nas zabija. Z naszymi jelitami grubymi jest źle. Jemy za dużo przetworzonej żywności, za dużo  mąki (gluten!), cukrów i niezdrowych olejów, a za mało naturalnej, nieprzetworzonej żywności. Skutkiem tego jest chroniczny stan zapalny jelita grubego, który z kolei wywołuje najróżniejsze choroby, z tymi najgorszymi włącznie. Żeby nie chorować, powinniśmy dopieszczać nasze dobre bakterie i nie karmić tych złych. Podobno jednych i drugich mamy w jelicie grubym około półtora kilograma, a nawet do dwóch kilogramów. Pomyślcie sobie, siedzą tam sobie i odpowiadają za to, że mamy cukrzycę, nadciśnienie, raka, a nawet depresję! Strach się bać! Najbardziej szokujące jest to, że takie sobie małe bakteryjki mogą mieć wpływ na nie tylko na nasze ciało, ale też na naszą psychikę, ba, nawet na to, jak myślimy! Szok, prawda? 

Autorki tej książki, czyli dwie Szwedki: Mia Clase i Lina Nertby Aurell, to przyjaciółki od dziecka, które porzuciły pracę na posadzie (jedna z nich była copywriterem, a druga politologiem) i zajęły się całodobową pracą na blogu poświęconym żywieniu. Piszą o sobie, że wcześniej były „pozytywnymi hipochondryczkami” (cokolwiek to znaczy) i spędzały całe noce na czytaniu w Internecie o chorobach, martwiąc się o własne zdrowie, a także swoich dzieci i mężów. W końcu założyły bloga o tym, jaki wpływ na zdrowie ma właściwie odżywianie. Ich głównym konsultantem jest wiekowy szwedzki profesor Stig Bengmark, wcześniej chirurg, a na emeryturze spec od odżywiania. Ich blog miał tyle wejść, że w końcu postanowiły wydać książkę na bazie tego, o czym tam piszą. 

Jak wspomniałam, pierwsze hasło tej książki to jelita i flora jelitowa. Poczytać tu jeszcze można o epigenetyce, czyli nauce łączącej sprawy genetyki z naturą, o właściwym wypróżnianiu się (walimy stanowczo za małe kupki!!!) i o tym, co jeść, by nasze dobre bakterie jelitowe były szczęśliwe (a w efekcie także i my, ich żywiciele) i mnożyły się na naszą chwałę. I żeby nie dostarczać pokarmu złym bakterią (niech sczezną marnie!). 

To jest teoretyczna część tej książki. Natomiast praktyczna to szereg interesujących przepisów, co i jak jeść. Tu nie ma wielkiej filozofii. Autorki zalecają jedzenie nieprzetworzonego jedzenia, nie obżeranie się mięsem i słodyczami, jedzenie dużej ilośći warzyw, picie warzywnych i owocowych koktaili (smoothie), jedzenie przypraw, kiełków i kiszonek. Zalecają także okresowe posty. Podają też parę przepisów. Choć nie o przepisy tu chodzi, ale o całą filozofię jedzenia, która ma być taka raczej „slow” niż „fast”. Jeść to, co zdrowe, żuć powoli, nie denerwować się byle czym i tak dalej. Niby banał, ale jak łatwo o tym zapominamy. 

Trafiłam na tę książkę przypadkiem w Biedronce, była reklamowana jako bestseller i sprzedawana w promocji za 27,99 zł. No to wzięłam. Od lat mam bowiem straszliwe problemy ze zdrowiem, jestem nie tylko „pozytywną hipochondryczką”, ale naprawdę poważnie choruję, moje jelita są zrypane przewlekłym zapaleniem, a o kupie to już raczej szkoda gadać. Rzadko przypomina taką wzorcową, o której piszą Autorki tej publikacji. Podobno najpiekniejsze, najbardziej wzorcowe kupy walą Indianie z plemienia Yanomani, którzy mają w jelitach najwięcej flory bakteryjnej na świecie. Chyba powinnam przeprowadzić się nad Amazonkę? :)))

Właściwie to już wcześniej doszłam do takiego punktu, by leczyć się jedzeniem. Moja dieta może niektórym wydać się dość dziwna, ale jest zalecona przez lekarza specjalistę. I, co najważniejsze, ona działa! Jest może dość kosztowna, ale widzę postęp w moich jelitach, także w temacie kupy. Od pewnego czasu włączam też różne ciekawe motywy do mojej diety, jak np. kiszonki (zimą stale coś się kisi w naszym domu), piję sok z kiszonej kapusty, kiszonych ogórków i kiszonych buraków. Kupuję na rynku prawdziwą śmietanę od baby ze wsi, taką z bakteriami. I słuchajcie, kupa po tym robi się lepsza! Czyli, że moje bakterie jelitowe, te dobre, faktycznie spisują się na medal, jeśli się je odpowiednio potraktuje.  Temat kupy jest tak ważny, bo w starszym wieku to nie jest z wypróżnianiem tak jak za młodu. U ludzi po 50. to albo sraczka, albo zatwardzenie, niestety. A wypróżnianie się jest przecież równie ważne jak jedzenie. 

Dlatego też z zaciekawieniem studiuję książkę dwóch Szwedek, tym bardziej, że jest napisana  bardzo przystępnym, zabawowym stylem, a trudne sprawy z zakresu biologii i medycyny są w niej wytłumaczone tak prosto, że każdy je pojmie. 

Inna sprawa, że nie wiem jeszcze, czy wykorzystam coś z dietetycznych propozycji zawartych w tej publikacji. Czipsów z jarmużu na pewno nie zrobię, bo dreszcze obrzydzenia przechodzą mnie na samą myśl o czymś takim. Cud-napoju z kurkumy (1 łyżka na kieliszek wody) też pić nie będę. Ale, ale, może spróbuję zrobić sobie granolę na śniadanie wypiekaną z kaszy gryczanej? Czemu by nie? Kaszę gryczaną uwielbiam, jak wszyscy Słowianie. 

Natomiast nie kupuję zaleceń Autorek, by włączać do diety egzotyczne warzywa i owoce. Albo mrożonki. Bo ja to tak po chłopsku uważam, że jemy to, co rośnie w najbliższej okolicy. Transport to zawsze czas i chemia. Z zasady nie jadam niczego poza sezonem i prawie niczego, co rośnie poza Polską. Za wyjątkiem dla bananów i cytrusów, które czasem jem. Ale rzadko. Lata życia w PRL-u wyćwiczyły mnie do tego stopnia, że omijam wzrokiem w marketach te góry jedzenia, które nie wiadomo skąd przyjechały. Tak więc, po długim namyśle, wszelkim smoothie z awokado chyba powiem „nie”. 

Ale smoothie w ogóle? Czyli jakiś koktail warzywny z tego, co znajdę w lodówce? Może spróbuję, ale najpierw za pomocą starego miksera. Na razie nie będę inwestować w blender. Nie będę też jeść żadnych kotletów z warzyw, bo kotlet to musi być z mięsa. A mięso to ja uwielbiam! Zresztą, na jego jedzenie mam zalecenie i specjalne błogosławieństwo mojego lekarza. Zażeram się więc czarnym salcesonem i gulaszem wołowym i co jakiś czas biegam do laboratorium, by sprawdzić poziom ferrytyny (taki rodzaj żelaza) we krwi. Ona ma mi rosnąć, ta ferrytyna znaczy, a nie bardzo chce. Co tu dużo gadać, mam bowiem anemię, i to galopującą. Ona mi przeszkadza żyć i muszę coś z nią zrobić. A lepiej przecież zjeść smaczny wołowy gulasz, niż jakieś tam pastylki z żelazem, po których ma się sraczkę, prawda?  A sraczkę po tych tabletkach mają prawie wszyscy. Ja nie, bo nawet ich nie spróbowałam, tylko przeczytałam ulotkę i dałam spokój. 

Tu mała dygresja…

Po roku zażerania się tym gulaszem postęp w temacie anemii jest taki, że przestałam się już tak koszmarnie pocić przy każdym, najmniejszym nawet wysiłku fizycznym, przeszła mi depresja, bóle głowy i czasem nawet udaje mi się wyjść z domu aż dwa razy w ciągu jednego dnia. A wychodzenie z domu, to jest wstanie, ogarnięcie się, umycie, ubranie i tak dalej jeszcze nie tak dawno było dla mnie takim wysiłkiem, że jak to zrobiłam, to byłam tak zmęczona, że musiałam się położyć co najmniej na godzinę. Potem dopiero byłam w stanie zadzwonić po taksówkę i gdzieś ruszyć. Ale, zaraz, zaraz, w międzyczasie opadł mi poziom cukru, no to trzeba było coś przekąsić. Zjadłam coś tam, miałam brudne zęby, więc trzeba było znowu je myć. Pochlapałam się przy myciu zębów. Trzeba zmienić bluzkę. Szukać nowej w stosie na fotelu (nie chowam już rzeczy do szafy, na jednym fotelu mam czyste, na drugim brudniejsze, takie już trochę noszone, ale jeszcze zdatne do założenia, znacznie mniej wysiłku tak jest, polecam tę metodę) i tak dalej. A zakładanie butów? Wiązanie sznurówek? Tragedia!  

No i znowu byłam  cała oblana potem, zmęczona i znowu się kładłam na swoją otomanę. Czasami w butach… I tak w kółko. Co za koszmar! I to mi zniknęło!!! Nie mam depresji. Dopisuje mi apetyt i dobry humor. Chyba dzięki tej mojej diecie mięsno-kiszonkowej? Dopieściłam swoje jelita i one mi się odwdzięczyły! Tak jakoś to straszne zmęczenie niezauważalnie zniknęło, nawet nie wiem kiedy. I tak sobie myślę, że może w tym roku na jesień zapiszę się do Uniwersytetu Trzeciego Wieku? Może teraz dałabym radę wychodzić z domu także po południu?  

Jelita są bardzo ważne! Pamiętajcie o tym!

Tu jest link do bloga autorek tej książki, kobitki piszą naprawdę interesująco i zabawnie:



Clase Mia, Nertby Aurell Lina, „Food pharmacy”, wyd. Otwarte (Znak), Kraków 2017


środa, 26 lipca 2017

Pieśń "Kaszubskie nuty" (czyli zabawa połączona z nauką dialektu kaszubskiego)




Pieśń „Kaszubskie nuty” zwana też „Kaszubskim abecadłem” lub „Kaszubskim alfabetem” to jedna z najbardziej znanych pieśni z tamtego regionu. Dzięki niej można poznać zasady wymowy kaszubskiego dialektu. Jest to wyliczanka, a jej wykonywanie połączone jest z pokazywaniem kolejnych liter i wyrazów. 

Najbardziej charakterystyczną cechą mowy Kaszubów są dodatkowe nosowe samogłoski, które nie występują w oficjalnym języku polskim. Krótko, mówiąc, Kaszubi używają więcej nosowych samogłosek niż tylko „ą” i „ę”. Mają jeszcze bowiem dwa rodzaje nosowego „e”, dwa czy trzy rodzaje nosowego „o” i nosowe „u”. Poza tym, jest tam wiele innych cech wymowy, łatwych do wyłapania przez językoznawcę, ale trudnych dla ucha przybysza z innej części Polski. Jak pojedziecie na Kaszuby, zwłaszcza na północ Polski, gdzieś na Hel, na przykład do Jastarni, możecie mieć nawet problem ze zrozumieniem osób mówiących po kaszubsku.



A to jest tekst „Kaszubskich nut”:


To je krótczi, to je dłëdżi, to kaszëbskô stolëca.
To są basë, to są skrzëpczi, to òznôczô Kaszëba.
Òznôczô Kaszëba, basë, skrzëpczi,
krótczi, dłëdżi, to kaszëbskô stolëca.

To je ridel, to je tëcz, to są chojnë, widłë gnojné.
Chojnë, widłë gnojné, ridel, tëcz,
òznôczô Kaszëba, basë, skrzëpczi,
krótczi, dłëdżi, to kaszëbskô stolëca.

To je prosté, to je krzëwé, to je sledné [tylné] kòło wòzné.
Tylné kòło wòzné, prosté, krzëwé,
chojnë, widłë gnojné, ridel, tëcz,
òznôczô Kaszëba, basë, skrzëpczi,
krótczi, dłëdżi, to kaszëbskô stolëca.

To są hôczi, to są ptôczi, to są prësczé półtrojôczi [półtorôczi].
Hôk, ptôk, półtrojôk,
tylné kòło wòzné, prosté, krzëwé,
chojnë, widłë gnojné, ridel, tëcz,
òznôczô Kaszëba, basë, skrzëpczi,
krótczi, dłëdżi, to kaszëbskô stolëca.

To je klëka, to je wół, to je całé, a to pół.
Całé, pół, klëka, wół,
hôk, ptôk, półtrojôk,
tylné kòło wòzné, prosté, krzëwé,
chojnë, widłë gnojné, ridel, tëcz,
òznôczô Kaszëba, basë, skrzëpczi,
krótczi, dłëdżi, to kaszëbskô stolëca.

To je małé, to je wiôldżé, to są jinstruméńta wszôlczé.

Czyli po naszemu:

To jest krótkie, to jest długie, to kaszubska stolica.
To są basy, to są skrzypce, to oznacza Kaszubę.
Oznacza Kaszubę, basy, skrzypce,
krótkie, długie, to kaszubska stolica.

To jest szpadel [rydel], to jest tyczka, to sosny, widły do gnoju.
Sosny, widły do gnoju, szpadel, tyczka,
oznacza Kaszubę, basy, skrzypce,
krótkie, długie, to kaszubska stolica.

To jest proste, to jest krzywe, to tylne koło wozu.
Tylne koło wozu, proste, krzywe,
sosny, widły do gnoju, szpadel, tyczka,
oznacza Kaszubę, basy, skrzypce,
krótkie, długie, to kaszubska stolica.

To są haczki [motyki do kopania ziemniaków], to są ptaki, to są pruskie półtrojaki.
Haczka, ptak, półtrojak,
tylne koło wozu, proste, krzywe,
sosny, widły do gnoju, szpadel, tyczka,
oznacza Kaszubę, basy, skrzypce,
krótkie, długie, to kaszubska stolica.

To jest jarzmo, to jest wół, to jest cały, a to pół.
Cały, pół, jarzmo, wół,
haczka, ptak, półtrojak,
tylne koło wozu, proste, krzywe,
sosny, widły do gnoju, szpadel, tyczka,
oznacza Kaszubę, basy, skrzypce,
krótkie, długie, to kaszubska stolica.

To jest małe, a to wielkie, to są instrumenty wszelkie.

Zdaje się, że pierwotny tekst tej pieśni był w języku niemieckim, potem Kaszubi przetłumaczyli go na swój dialekt. W połowie XIX wieku informację o niej odnotował znany badacz folkloru Oskar Kolberg. 

A tu jeszcze trochę widoczków z Kaszub: