Translate

piątek, 24 listopada 2017

Bolesław Prus, „Emancypantki” (i o wyższości książek wydawnictwa Bellona nad publikacjami wydawnictwa MG)


Mam teraz fazę na klasykę. Po raz kolejny, chyba już czwarty w życiu, przeczytałam „Emancypantki” Bolesława Prusa, wydane w całości w jednym tomie. To jest ponad 1000 stron druku. „Bellona” wypuściła ten tekst w pięknym, a może raczej – po prostu ślicznym wydaniu. 

To jest seria wydawnicza pod tytułem „Perły literatury”. Seria ma same zalety: dobre tytuły, druk przyjazny dla oka; książki są dobrze zszyte, czy też sklejone (nie rozpadają się podczas lektury, mimo ogromnych rozmiarów), okładka jest zrobiona z czegoś bardzo miłego w dotyku, do tego ozdobiona ciekawą ilustracją z epoki. Poza tym, mimo takich rozmiarów książka jest dość lekka, tak, że ręce nie bolą od trzymania jej w górze, kiedy czyta się na leżąco w pozycji na wznak. W takim samym wydaniu kupiłam sobie w zeszłym roku „Nędzników” Victora Hugo, w dwóch tomach. 

„Emancypantki” od strony grzbietu wyglądają tak:
 
 

Piszę tak dokładnie o zaletach tej serii wydawniczej Bellony, ponieważ w tej chwili klasykę literatury wydaje często wydawnicto MG (wydają m. in. angielską klasykę wiktoriańską). Jednak tamte wydania – jak dla mnie składają się z samych minusów. Książki są ciężkie, kiepsko sklejone czy też zszyte, rozpadają się podczas lektury, no i ten ich koszmarny druk ze zbyt małymi odstępami pomiędzy linijkami! Oko się niezwykle męczy podczas lektury książek wydawnictwa MG. Tak się do nich zraziłam, że więcej już ani nie kupię, ani też nie wypożyczę książki wydanej przez MG. Natomiast lektura książek Bellony to dla mnie sama przyjemność. Oczy nie są zmęczone! A to najważniejsze! 

I jeszcze cena. Udało mi się nabyć „Emancypantki” w Biedronce, w promocyjnej cenie zaledwie 19 złotych (za tysiąc stron druku? Okazja!). I w końcu mam własne. Wcześniej czytałam egzemplarze biblioteczne, albo stare i porwane, albo rozpadajace się z powodu kiepskiego kleju. Biedronka dość często ma w promocji dobre książki z Bellony, w tej samej serii widziałam też „Ziemię obiecaną” Reymonta, „Dzieje grzechu” Żeromskiego i „Wielkiego Gastby’ego” Fitzgeralda. 

Ostatnio czytałam takie wydanie z czasów PRL-u (rozpadało się i koszmarny druk):





No, tak, więc wróciłam do Prusa. Po co? Żeby nabrać stylu :))) Zamierzam albowiem pisać książkę dokumentalno-fabularną o mojej rodzinie i poszukuję wzorców stylu. Ostatnio całymi latami czytałam różne wspomnienia i pamiętniki, pisane przez różne osoby. I nie zawsze były to teksty dobre literacko. To znaczy niektóre były dobre i wysmakowane, a inne czytało się jak po grudzie. Zdarzały się drętwe i koszmarnie napisane. To samo dotyczy różnych książek historycznych. Czasem były świetne faktograficznie, a marne stylistycznie. No i żeby przypomnieć sobie, jak powinna wyglądać polszczyzna, wracam do polskiej klasyki. 

„Emancypantki” to wzór dziennikarskiego stylu z końca XIX wieku. Bo Prus jednak cały czas był tym dziennikarzem, a nie literatem, jak Sienkiewicz czy Kraszewski. Z byciem dziennikarzem to jest tak jak z byciem czekistą. Jak powiedział prezydend Rosji Właydmir Putin: „czekistą jest się zawsze”. No i dziennikarzem także!

Prus napisał „Emancypantki” w stylu humorystyczno-ironicznego reportażu, pokazując po kolei różne środowiska, różne „obrazki”, na tle których przedstawiał swoją główną bohaterkę. Najlepsza jest, oczywiście, pierwsza część pierwszego tomu, czyli opowieść o warszawskiej pensji pani Latter. Potem jest dickensowsko pokazany prowincjonalny Iksinów, później znowu Warszawa z feministkami, spirytystami, arystokratami, fabrykantami, zakonnicami i tak dalej. W przeciwieństwie do „Lalki”, która rozgrywa się też w Warszawie, ale na zewnątrz, na ulicach, placach, w sklepach, na wyścigach itp. – „Emancypantki” są powieścią wprawdzie monumentalną, ale zarazem kameralną w sensie miejsc dziania się akcji. Tutaj bohaterowie, czy może raczej bohaterki żyją w zamkniętych wnętrzach, w swoich pokoikach w kamienicy czy w pałacu. Te duszne wnętrza trochę mnie męczyły, momentami czułam, że potrzebuję powietrza i swobody, dość miałam tego zamknięcia. No i ta nieszczęsna Madzia! Też mnie trochę męczyła, ale nie tak jak dawniej. 

Jeszcze podczas ostatniej lektury „Emancypantek”, to jest w 2014 roku uważałam, że Madzia Brzeska to najbardziej wkurwiająca postać w całej polskiej literaturze, że mimo wysiłków autora (bo chciał chyba pokazać swój ideał kobiety, jak sądzę) jest irytująco głupia i naiwna. Dzisiaj jednak miałam jakoś więcej tolerancji dla Madzi, a bardziej irytowały mnie warszawskie emancypantki, praprababki dzisiejszych feminonazistek szalejących przeciwko Polsce i polskości na ulicach stolicy za pieniądze Sorosa. Zadumałam się też nad stwierdzeniem Prusa, że  „Emancypantki trzymają się razem jak Żydzi, albo farmazoni”. Powiem Wam, że coś w tym jest! Coś w tym jest! 

Udało mi się też tym razem przedrzeć przez prawie wszystkie dywagacje i wykłady profesora Dębickiego. Nie zmartwiłam się też, że Madzia poszła do klasztoru, a nie wyszła za Solskiego. Znając Madzię, pewnie wkrótce przejdzie jej ten apetyt na klasztor i będzie chciała wyjść za mąż. Byle tylko Solski nie zabijał więcej psów, bo to mi się zupełnie nie podoba. 

Mówię Wam, stary Prus jeszcze dobrze się trzyma, można to czytać! 

Z niecierpliwością czekam, aż jakiś dobry reżyser zrobi dla polskiej telewizji piękny i stylowy serial kostiumowy według „Emancypantek”. A może warto byłoby zrobić serial pod tytułem „Warszawa Prusa” i połączyć w nim wątki z „Lalki”, „Emancypantek” i kronik tygodniowych Prusa? Marzy mi się coś takiego, jak serial „Z biegiem lat, z biegiem dni” Andrzeja Wajdy, gdzie zostały wykorzystane wątki z tekstów Gabrieli Zapolskiej, Michała Bałuckiego, Juliusza Kadena-Bandrowskiego i kogoś tam jeszcze. Podobnie były robione seriale BBC według powieści Antoniego Trollope’a. Przecież Wokulski i Izabela Łęcka żyli w tym samym czasie i w tym samym miejscu, co Madzia Brzeska, pani Latter czy hrabia Solski.
Co Wy na to? 

Prus Bolesław, „Emancypantki”, wyd. Bellona, Warszawa 2017

wtorek, 21 listopada 2017

Wojciech Sumliński – spotkanie autorskie w Malborku



W niedzielę po południu byłam na spotkaniu autorskim z dziennikarzem śledczym i pisarzem, autorem takich książek jak „Niebezpieczne związki Bronisława Komorowskiego”, „Czego nie powie Masa o polskiej mafii”, „Niebezpieczne związki Andrzeja Leppera”, „Niebezpieczne związki Sławomira Petelickiego”, a także innych książek i publikacji poruszających trudne tematy, których normalnie nie ruszają dziennikarze głównego ścieku. 



Nie chodzę często na spotkania autorskie z pisarzami. Odkąd mieszkam na prowincji byłam tylko na jednym takim spotkaniu, z podróżnikiem Romualdem Koperskim, bo interesowało mnie, co opowie o swoich podróżach po Rosji. Inna rzecz, że nie przyjeżdża tutaj do nas wielu ciekawych pisarzy, więc nie ma możliwości bywania na takich imprezach autorskich. Nie mam też możliwości jeżdżenia gdzieś dalej, bo zdrowie mi nie pozwala. Przeważnie siedzę w domu, śledząc świat za pomocą Internetu. Dzisiaj też marnie się czuję, znowu mam atak choroby. Silne bóle zaczęły się już wczoraj wieczorem, więc pewnie już po południu będzie „leżing and reading” na mojej otomanie. Przeważnie rano czuję się trochę lepiej, ale po obiedzie to już może być tylko gorzej z moim samopoczuciem.  

No, ale kiedy w zeszłym tygodniu dostałam mejla z zaproszeniem na spotkanie z panem Sumlińskim, powiedziałam sobie: idę! Wybrałam się, chociaż to spotkanie miało być o godzinie 17.00, kiedy to na ogół leżę sobie w domu pod kocykiem. Zwykle nie wychodzę z domu, jak jest już ciemno. A tu było do tego zimno, wietrznie, popadywał deszcz,  a ja miałam do przejścia o kulach spory kawałek przez puste miasteczko (wiecie, że miasteczka na prowincji pustoszeją po zmroku? Pełne są tylko supermarkety i centra handlowe, a po mieście snują się tylko menele i bezdomni.)

Do tego nie czytałam jeszcze książek Sumlińskiego, ale myślę, że to wkrótce nadrobię, bo jakieś jego tytuły znajdują się w naszej bibliotece miejskiej. Miałam jednak wielką ochotę zobaczyć człowieka-legendę, odważnego faceta, którzy kilka lat temu, w okresie panowania PO, rzucił się z atakiem na cały przegniły system polityczny w Polsce. Zapragnęłam na własne oczy zobaczyć i na własne uszy posłuchać kogoś, kto niezłomnie głosi prawdę i odkrywa to, co rządzący Polską starają się ukryć przed obywatelami. Z autopsji wiem, jak jest trudno być dziennikarzem piszącym o błędach rządzących, kiedy byle jaki urzędnik, jakiś burmistrz czy starosta, rzuca człowiekowi kłody pod nogi, a nawet zastrasza. A co dopiero robić to na poziomie ogólnopolskim. Przed dziennikarzami śledczymi chylę nisko głowę!

Na miejscu okazało się, że dobrze, że tam poszłam, bo spotkałam znanych mi, a dawno nie widzianych sympatycznych ludzi. Taka wartość dodana do tego Sumlińskiego, którego jeszcze nie było i wszyscy na niego czekali. Okazało się, że w zabytkowym budynku dawnej Fabryki Cygar w Malborku moi znajomi urządzili Spółdzielnię Socjalną „Fabryka Inicjatyw”, jest tam fajna klimatyczna kawiarnia (Boże, jak mi brakowało takich miejsc po wyprowadzce z Bydgoszczy!) i w  ogóle jest bardzo przyjemnie i miło. Na sali widowiskowej usiadłam sobie w kąciku, blisko wyjścia. Zawsze tak siadam, by w razie czego móc wcześniej wyjść po angielsku, jak się źle poczuję, albo jak mi się znudzi. Zdaje się, że był to taki „kącik niepełnosprawnych”, bo zaraz za mną siedziała pani na wózku inwalidzkim, która dotarła tam, mimo, że spotkanie odbywało się na pierwszym piętrze, a w budynku nie było windy. To jest dopiero determinacja!  

Byłam zdziwiona, że jest aż tyle osób na tym spotkaniu. Policzyłam, że było przeszło 60 (słownie: sześćdziesiąt) osób, co na nasze warunki (miasto ma około 38 tysięcy mieszkańców, z tego połowa mieszka i pracuje w Londynie albo gdzie indziej za granicą), to są po prostu wielkie tłumy! A mówi się, że ludzie w Polsce nie czytają książek!
 
Pan Sumliński zjawił się punktualnie i zaczął swoją opowieść. Zdziwiło mnie, że człowiek po takich przeżyciach (wieloletnie procesy i aresztowania za głoszenie prawdy w mediach) jest tak spokojny i wyciszony. Słuchałam i wydawało mi się, że oto przyjechał człowiek z innej rzeczywistości, który odkrywa przed nami to, co zwykle jest celowo ukrywane. Ludzie słuchali go w milczeniu, dosłownie z otwartymi gębami. Opowiadał o różnych rzeczach, nie tylko o swoich książkach, ale też o różnych politycznych tajemnicach oraz – co mnie najbardziej ujęło – dosłownie wzruszająco mówił o swoim znajomym księdzu Stanisławie Małkowskim z Warszawy, który był prześladowany za czasów PRL, a i jest nadal (jak to wyglądało z kontekstu sytuacji). Nadzieją napawało to, co mówił o różnych personach z pierwszego szeregu polityki, że może będą siedzieć za swoje większe i mniejsze grzeszki. 

Zabawnie zrobiło się w fazie zadawania pytań, kiedy to na chwilę całe show ukradła pewna przebojowa pani, która dotarła na to spotkanie z Nowego Dworu Gdańskiego i próbowała wręczyć panu Sumlińskie,mu jakieś dokumenty dotyczące jej sprawy. Pani chciała, by przekazał je Anicie Gargas z Telewizyjnego Magazynu Śledczego.
- Nie mogę tego wziąć. Ja nie jestem Anita Gargas – bronił się pan Sumliński.
- Nie szkodzi! – odparowała pani i nie ustępowała, wciskając mu jakieś papiery w plastykowych koszulkach.
Trwało to jakiś czas. W końcu wobec tych nacisków pan Sumliński ustąpił, zarzekając się, że nie reprezentuje żadnej instytucji pomocowej i żeby dała mu kopie, a nie oryginały dokumentów. Obiecał, że pokaże je swoim znajomym prawnikom.
Nie wiem, co by się działo, gdyby na tym spotkaniu była pani Anita Gargas!
Strach się bać!
Niesamowita jest ta wiara ludzi w moc telewizji. Jak widać, Anita Gargas zastąpiła Elżbietę Jaworowicz w roli Sądu Ostatecznego :)))


Dzięki uprzejmości prowadzącego to spotkanie Waldka Klawińskiego mogę pokazać Wam parę zdjęć z tego spotkania. Niniejszym bardzo dziękuję mu za to użyczenie tych fotografii.