„Czarny
romans” Władysława Terleckiego to właściwie „polska Carmen”. Jest to powieść osnuta
na prawdziwych wydarzeniach. Opowiada historię słynnego, tragicznie
zakończonego dziewiętnastowiecznego romansu pomiędzy ówczesną gwiazdą scen
teatralnych, piękną Marią Wisnowską i sporo młodszym oficerem armii rosyjskiej
Aleksandrem Barteniewem (któremu, nie wiadomo czemu, Terlecki nadał imię
Wiktor).
Krótko
mówiąc, sprawa polegała na tym, że dwudziestoletni i mający niewielkie
doświadczenie z kobietami Sasza (no, niech będzie, Wiktor) zakochał się w
dojrzałej kobiecie, której lista kochanków jest baaaardzo długa. Ona miała
przykrości i afronty towarzyskie z tego powodu, że się afiszuje w centrum
Warszawy z rosyjskim najeźdźcą, on zaś przeżywał katusze dlatego, że ojciec
korespondencyjnie zabraniał mu ożenku z aktorką, uważaną w tamtych czasach za
kobietę upadłą, niewiele różnicą się od prostytutki. Porządny rosyjski
szlachcic nie mógł przecież wziąć za żonę kogoś z marginesu.
A
poza tym, oboje przeżywali dekadenckie nastroje związane z panującą wówczas
modą. On przeboleć nie mógł śmierci przyjaciela w pojedynku, w którym służył mu jako
sekundant. Ona starzała się i rozpaczliwie myślała o samobójstwie (być może
depresja była u niej dziedziczna, bo jej ojciec popełnił samobójstwo). Chciała, by jej śmierć została odegrana jak na scenie, w pięknych dekoracjach. Wynajęła więc
pokój w centrum Warszawy, cały obity czarną tapetą, naściągała tam różnych
dziwacznych dekadenckich akcesoriów, a także narkotyków, potem zaś nakłoniła
zakochanego w niej młodzieńca, by ją zastrzelił. Później miał zabić także siebie
samego, ale nie mógł. Został jak głupi żywy i oskarżono go o zabójstwo.
No
i cała ta powieść Terleckiego to trochę bełkotliwy monolog skołowanego
Barteniewa po śmierci pięknej Marii. Całość zaczyna się z małej litery, dalej wszystko
jest pisane jednym ciągiem. Kiedyś, w czasach Jamesa Joyce’a i trochę później,
taka formuła pisania była niezwykle modna, nazywało się to strumień
świadomości. Niestety, nic nie starzeje się tak bardzo jak „ostatni krzyk mody”,
tak wiec powieść Terleckiego wydana po raz pierwszy w latach 1970. dzisiaj już
mocno trąci myszką w sensie formalnym.
Lektura
tej ramotki to prawdziwa męczarnia, bowiem powieść jest absolutnie pozbawiona
akapitów (cóż, taka była moda!) i oko czytelnika nie ma się gdzie zaczepić,
jak się choćby na chwilę przerwie i odwróci wzrok. Aczkolwiek sama fabuła, jak
jej się dobrze przyjrzeć, jest dość ciekawa, z elementami sensacji nawet. Interesujące
są także rozrzucone tu i ówdzie w tekście opisy bytowania Rosjan w Polsce
(życie codzienne żołnierzy w warszawskim garnizonie, chodzenie do cerkwi i na przechadzki do Ogrodu Saskiego, osobne życie
towarzyskie Rosjan i Polaków, przejmowanie polskich majątków przez Rosjan po
powstaniu styczniowym itp).
Sprawa
Barteniewa i Wisnowskiej była w swoim czasie bardzo głośna. Została opisana m. in. w nowelce Iwana Bunina „Dieło
kornieta Jełagina”, która powstała na bazie akt sądowych w procesie wytoczonym
Barteniewowi. Według tego tekstu nakręcono film rosyjski pt. „Igra w modern” (bardzo
klimatyczny, utrzymany w atmosferze i estetyce secesji. Kadry przypominają
malarstwo Alfonsa Muchy i Gustava Klimta.). Poza tym, Agata Tuszyńska napisała
biografię Marii Wisnowskiej, wydaną jakoś tak około roku 1990.
A
ja przeczytałam „Czarny romans” Terleckiego w ramach mojego prywatnego „Roku
Rosji w Polsce” (miał w tym roku być, ale odwołano, a ja - anarchistycznie - się
z tym zupełnie nie godzę).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz