Szwedzka
dziennikarka opowiada o tym, jak przemysł turystyczny niszczy kolejne kraje będące
wakacyjnym celem bogatej klasy próżniaczej z zachodniej Europy.
Skąd
się wzięli turyści? I czym się różni turysta od podróżnika?
Naturalną
jest rzeczą, że człowiek mieszka w jednym miejscu, a przemieszcza się wtedy,
kiedy naprawdę musi. Tak było od początku historii świata. Ludzie wędrowali wtedy,
kiedy ich stada koni i bydła wyjadły już trawę w jednym miejscu i musieli w
ślad za nimi przenieść się na inne pastwisko. Poza tym, podróżowali głównie w
celach kupieckich, aby coś kupić gdzieś taniej, potem sprzedać drożej gdzie
indziej. Podróżowali, by wytyczać nowe szlaki kupieckie i handlowe. To byli
podróżnicy. Ale nie wydawali pieniędzy po to, by bez potrzeby wyjechać z domu.
O
turystach nikt nie słyszał, bo turysta to produkt stosunkowo niedawnych
czasów. Turystyka, czyli podróżowanie bez powodu, pojawiła się dopiero w wieku
XVIII, kiedy to zaczęło być modne wysyłanie synów za granicę, by „zobaczyli
trochę świata”. Turystyka była przywilejem klas wyższych także w XIX wieku, choć
już wtedy niejaki Thomas Cook, angielski nauczyciel w szkółce niedzielnej,
wpadł na pomysł, aby – w ramach walki z alkoholizmem – wysłać swoich
ubogich podopiecznych w podróż pociągiem. Pierwsza masowa wycieczka turystyczna odbyła
się w 1841 r. na trasie Leicester – Loughborough. Wzięło w niej udział przeszło
700 absytynentów, który na ten czas zerwali z piciem. Cook wychodził z
założenia, że lepiej jak wydadzą trochę kasy na bilet kolejowy niż na wódę. I potem
już poszło. Przedsięwzięcie Cooka rozrosło się do gigantycznych rozmiarów, a jego
firma stała się legendą. Nawet dzisiaj możesz wybrać się w podróż z biurem
turystycznym Cooka.
W
XIX wieku bogaci Anglicy jeździli do pewnych miejsc na wybrzeżach brytyjskich,
a potem francuskich. Bardzo ich martwiło, że w ślad za nimi ciągną ich ubożsi
rodacy, którzy wraz z biurem Cooka chcieli oglądać to samo. I w ten sposób „lepsze”
miejscowości turystyczne przechodziły proces dewaluacji, ergo – stawały się niemodne
dla bogatych.
Wielka
eksplozja turystyki nastąpiła w okresie międzywojennym, kiedy to zabrały się za
nią światowe reżimy. W niemieckiej III Rzeszy postawiono na turystykę, aby lud
niemiecki był zdrowy, wypoczęty i lepiej się rozmnażał w pięknych
okolicznościach przyrody. Wykorzystywano przy tym sztandarowe hasło „Kraft durch
Freude”, czyli „siła przez radość”, które było zarazem nazwą nazistowskiej
organizacji zajmującej się organizowaniem masowych wycieczek turystycznych. To
samo było w Związku Radzieckim, gdzie zasłużonych przodowników pracy oraz partii
wysyłano do ośrodków wypoczynkowych i sanatoriów
ulokowanych w dawnych rezydencjach rosyjskiej arystokracji, np. na Krymie albo na wybrzeżu Gruzji.
Obecnie
w krajach bogatego Zachodu turystyka stała się masowa, a prawo do wypoczynku
uchodzi za podstawowe prawo człowieka. Bogaci Europejczycy wygrzewają swoje blade
ciała na Wyspach Kanaryjskich, w Hiszpanii, Grecji, Tajlandii, a także jeżdżą do Wietnamu i Kambodży
przyglądać się biednym tubylcom. Na potrzeby przemysłu turystycznego zniszczono
olbrzymie obszary dziewiczych plaż na całym świecie, zmuszono rodowitych
mieszkańców tropikalnych krajów do bycia służącymi, a nawet prostytutkami dla
obcych we własnym kraju (casus Tajlandii), wybudowano im sztuczne pseudoludowe wioski
w pobliżu turystycznych centrów, gdzie jedynym obowiązkiem mieszkańców jest
żyć, wyglądać kolorowo ale biednie i służyć jako rozrywka dla przybyszów z
bogatych państwa Europy.
Reportaże
Jennie Dielemans przypominają historię turystyki, a także przedstawiają ciemną
stronę słonecznych pobytów „All inclusive”, pokazując to, czego na ogół
wiecznie zalany darmowymi drinkami turysta nawet sobie nie uświadamia. Okazuje
się, że stale na nowo powtarza się schemat znany z XIX-wiecznej Anglii.
Najpierw jakieś miejsce jest elitarne i dla bogatych, potem zaczynają tam
ściągać mniej zamożni, w końcu opanowuje je szukający taniochy plebs
turystyczny (backpackersi) i miejsce traci swoje znaczenie. Robi się niemodne.
Turyści znikają, a rodowici mieszkańcy zostają na lodzie, ze zdewastowaną przyrodą i
zawyżonymi cenami (autorka o tym nie pisze, ale ceny „pod turystów” znamy także
z Polski, gdzie kawałek smażonej ryby nad polskim morzem osiąga w sezonie cenę niedostępną
dla zwykłej polskiej rodziny z dziećmi, nie mówiąc już o wyśrubowanych do
granic niemożliwości cenach bursztynów w sklepikach przy ulicy Mariackiej w Gdańsku).
Polacy
i wyjazdy All inclusive to – w moim mniemaniu - temat na kolejną książkę.
Szwedka pisze o kontraście między bogatym Zachodem, a biednymi mieszkańcami
krajów tropikalnych. Ciekawe, co by napisała o popularnym ostatnio zjawisku w
naszym kraju, gdzie ludzie zapożyczają się w bankach po to tylko, by wyjechać na
wycieczkę z pobytem w zagranicznym hotelu, a potem cały rok, albo i dłużej
spłacają te kredyty. Znam przypadek rodziny, która wzięła kredyt HIPOTECZNY na
wakacje! Zastawili swoje mieszkanie, by wyjechać na dwa tygodnie. To jest dopiero temat dla reportera! Albo dla
psychiatry…
My
nie jesteśmy tak zamożnym społeczeństwem jak te zachodnie, ale za wszelką cenę
chcemy je dogonić, a nawet przegonić. W wydawaniu pieniędzy? W zapożyczaniu
się? Po co, na Boga? Jeśli nie stać cię na wakacje w Grecji, pojedź sobie do
szwagra na działkę i też będzie fajnie! W PRL-u też się jeździło za granicę, ale na handel, a nie po to, by leżeć nad basenem. Nas, Polaków, na to jeszcze nie stać. My wciąż jesteśmy podróżnikami, a nie turystami. A jak próbujemy udawać turystów, to nas potem kieszeń boli ;)))
Jeśli
chodzi o ciemną stronę masowej turystyki, to warto przypomnieć sobie film „Niebiańska
plaża” (The Beach) nakręcony według książki Alexa Garlanda pod tym samym
tytułem, który autorka tej książki przytacza jako przestrogę dla tych, którzy
poszukują egzotycznych rajów.
Dielemans
Jennie, „Witajcie w raju. Reportaże o przemyśle turystycznym”, tłum. Dominika
Górecka, wyd. Czarne, Wołowiec 2011
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz