„Die
Flucht” („Ucieczka”) to melodramatyczna filmowa opowieść o tym, jak w styczniu
1945 roku Niemcy grzecznie zapakowali się na wozy konne z dziećmi i w równym
ordynku (Ordnung muss sein!) opuścili Prusy Wschodnie, które okupowali od XIII
wieku, kiedy ten teren został podstępnie wydarty Polsce i plemionom pruskim przez
zakon krzyżacki.
Film
jest długi, trwa przeszło trzy godziny. Główna bohaterka, koścista hrabianka
Lena coś tam, jest samotną matką z dzieckiem, ma 7-letnią córeczkę Vicky. Na
wieść o chorobie ojca, hrabiego coś tam, coś tam, latem 1944 roku wraca z głębi
Niemiec do Prus Wschodnich. Ojciec mieszka w wypasionym barokowym pałacu, ma
wiele ziemi i służby, jak to pruski junkier. Pracują u niego także robotnicy
przymusowi z całej Europy, których strasznie gnębią „naziści” (chyba chodzi o
SS-manów, którzy co jakiś czas wpadają na plan filmowy, by powiesić lub
rozstrzelać paru robotników przymusowych). Natomiast „dobrzy” Niemcy z pałacu
traktują swoich niewolników po ludzku i z uczuciem, a kobiety nawet spoglądają łakomie na zdrowych
i mocnych mężczyzn, bo niemieckie chłopy na wojnie, a tu takie „ciasteczka” pod
bokiem... Tylko brać i molestować, ale niestety, Adolf Hitler zabrania. Twórcy
tego filmu bardzo zadbali o to, by odróżnić „Niemców” od „nazistów”. Pranie
mózgów odchodzi tu na całego!
Wśród
robotników przymusowych jest bardzo seksowny i niedogolony Francuz Fransua,
który wpada w oko kościstej hrabinie. Między nimi nawiązuje się taka chemia, że
aż iskry lecą. No i to jest jedyna dramaturgia w całym tym potwornie nudnym filmie,
niestety. Po co było robić taki drogi film z tyloma statystami, wozami i końmi?
Nie lepiej byłoby nakręcić film miłosny, w którym Lena i Fransua kotłują się w
pościeli? Ona go trochę rysuje kośćmi, on ją zarostem na brodzie… Wyszłoby i taniej, i przyjemniej!
Ale
cóż…
Ma
być „Ucieczka” – będzie ucieczka.
Fransua
nie ma szans u niemieckiej arystokratki z Prus Wschodnich, bo to robotnik
przymusowy i za seks z nim hrabianka zostałaby ukarana, a on powieszony. Ale o
tym twórcy filmu nie mówią wcale. Pokazują natomiast rozterki sercowe hrabianki,
która waha się pomiędzy Fransua a chudym arystokratą, hrabią von Gern coś tam.
Prawie się zaręczają z tym niemieckim hrabią. No i żyliby długo i szczęśliwie,
gdyby nie to, że jest już Boże Narodzenie 1944 roku, ostatnie niemieckie Boże
Narodzenie w Prusach Wschodnich. Iwany nadchodzą, więc Niemcy z pałacu ubierają
choinkę (bardzo biednie ją ubierają, nie wiem, czy oni świecidełek na choinkę
nie mieli w pałacu, nie wierzę!), tańczą walca na ostatnim balu w Prusach
Wschodnich i zakopują w parku swoje rodowe talerze z herbami.
Fransua
jest mądry i przewidujący. Już latem 1944 roku, jak przyjechali do nich Niemcy
na wozach, co uciekli z rejonu Kłajpedy, chciał robić taki sam drabiniasty wóz, by na nim uciekać przed
Iwanami, ale hrabianka mu kazała go rozwalić, bo władze niemieckie zakazywały
szerzenia defetyzmu. No, to rozwalił. Ale zimą znowu robi jakiś wózek i szykuje
się do ucieczki. Nie bardzo rozumiem, czemu Fransua boi się Iwanów, przecież by
go wyzwolili z tych robót przymusowych, no, ale nie jest to film zbyt logiczny,
więc lecimy dalej. Porcelana i srebro zakopane w parku, kroki odliczone, gdzie
zakopano (strasznie dramatyczna scena, powiadam Wam!), hrabianka jak wróci,
będzie miała z czego jeść. No, to na wóz i hajda! Ale, ale, dzielny Fransua
zrobił sobie mały wózek, na którym – uwaga ! teraz będzie zupełnie idiotycznie!
– zasnęła mała córka hrabiny Vicky, która wlazła tam i przykryła się jakimiś
szmatami. Fransua ucieka przed Iwanami z Vicky na wózku, z całą grupą
robotników przymusowych, dopadają ich źli Niemcy, wszystkich zabijają, prócz
Fransau i Vicky.
W
międzyczasie hrabianka z ojcem hrabią jeżdżą konno sobie po Prusach Wschodnich,
by mieć taki ostatni ogląd, co mieli i co im przepadło. Hrabianka wyrusza na
swym dzielnym karym koniku na czele swych ludzi na zachód, bo już słychać w
oddali radzieckie katiusze, a hrabia zostaje w pałacu z wiernym kamerdynerem.
Ostatni raz karmi swoje psy myśliwskie surowym mięsem, które osobiście rzuca im na cenny, rodowy dywan, po czym siada w fotelu i czeka
na Iwanów. Kiedy wpadają do pałacu, zabija z pistoletu psy, a potem siebie.
Hrabianka
przedziera się na zachód konno na czele niemieckiego pochodu niczym niemiecka
Joanna d’Arc, która ratuje swój lud przed zemstą Iwana. A Francuz brnie do niej
w śnieżnej zadymce pieszo z małą Vicky na rękach. Potem razem ratują zgwałconą
kobietę z rąk rozwydrzonych Iwanówi i omal nie topią się pod lodem w Zalewie
Wiślanym. Wiosną 1945 roku hrabianka z córką docierają do Bawarii. Fransua tam
się również znajduje w mundurze wojsk alianckich, padają sobie w ramiona, pada
deszcz, oni się całują pod drzewem. Koniec! Kurtyna! Lecą napisy końcowe.
Scenariusz
do tego filmu, który jest jeszcze bardziej beznadziejny niż „Syberiada polska”
w reżyserii Janusza Zaorskiego (o ile to w ogóle możliwe), napisała hrabianka
Tatiana von Denhoff, bratanica słynnej hrabianki Marion von Denhoff, która
faktycznie przebyła taką drogę na koniu z Prus Wschodnich do Niemiec. Uciekła w
styczniu 1945 roku z majątku w Kwitajnach pod Pasłękiem, którym administrowała.
Najpierw jechała razem ze swoimi ludźmi, potem oni wrócili do Kwitajn, bo nie chcieli się
tułać, a ona ruszyła w drogę sama na koniu, tylko w towarzystwie jakiegoś
małoletniego chłopaka, syna leśniczego. Mijała po drodze Elbląg, Malbork,
Tczew, Starogard Gdański i Warcino na Pomorzu Zachodnim, gdzie mieszkała pewna stara niemiecka
arystokratka, synowa kanclerza Bicmarcka, która czekała na Iwanów w pałacu, a w
parku kazała już wykopać dla siebie grób. Obie parę dni rozmawiały i popijały
dobre wina z piwnicy Bicmarcków.
Marion
Denhoff napisała książkę o swojej ucieczce z Prus Wschodnich, pt. „Nazwy,
których nikt nie wymienia”. Książkę czytałam najpierw po niemiecku, potem po
polsku i jest to niezła książka, której autorka miała polityczną świadomość, że opuszcza
na zawsze ziemię zagarniętą przez jej przodków kilkaset lat temu.
Tatiana
von Denhoff najpierw przejechała się śladami swej ciotki, tylko w odwrotnym
kierunku i samochodem, a nie konno. Na bazie tej podróży powstał bogato
ilustrowany reportaż w postaci książki, który także czytałam. I to też jest
niezła rzecz i na tym trzeba było skończyć, a nie pisać scenariusz do koszmarnego filmu,
który chyba nikogo ani nie wzruszył, a raczej wynudził. Nawet w samych
Niemczech uznano, że „Die Flucht” to nudna, melodramatyczna chała. Cóż, Niemcy
mają skłonność do sentymentalizmu, ale żeby aż tak?
Przyznam, że drugą część filmu obejrzałam
tylko fragmentami, bo mnie po prostu mdliło. I do tego ziewałam z nudów. Nie
pomogła nawet egoistyczna radość z widoku jednakowych niemieckich wozów
jadących na zachód. Mam nadzieję, że Niemcy opuścili Prusy Wschodnie na zawsze!
Na
końcu tej dość nudnej opowieści chce się klaskać i powiedzieć: „Kochane ruskie
Iwany, wielkie Wam dzięki za to, że popędziliście Szwabom kota i wyrzuciliście
ich z naszej ziemi!”. Albowiem Szwab boi się tylko Iwana. Tak dostał w dupę w
styczniu 1945 roku, że do dzisiaj się boi. No i bardzo dobrze!
„Die Flucht” („Ucieczka”), reż. Kai
Wessel, Niemcy 2007
Denhoff Marion, „Namen die keine mehr nennt”, Dideriks,
Dusseldorf/Koln 1971
Denhoff Marion, “Nazwy,
których już nikt nie wymienia”, tłum. Grzegorz Supady, posłowie Leszek Żyliński, wyd. Wspólnota
Kulturowa Borussia, Olsztyn 2001
Denhoff Tatiana, „Weit ist
der Weg nach Westen. Auch der Flichtroute von Marion Grafin Denhoff”, Nicolai
Verlag, Berlin 2004
Film
„Die Flucht” jest tutaj:
Książkę Marion Donhoff czytałam dawno temu.
OdpowiedzUsuńNie wiem, czy trafiłaś na informację, że planuje się w ramach projektu „Bałtyckie Krajobrazy” 250 kilometrowy szlak konny śladami hrabiny Marion Dönhoff.
Więcej na: http://www.spychowo.olsztyn.lasy.gov.pl/szlak-konny-im.-marion-donhoff#.VT4OSNLtmko
O, to ciekawe! Pewnie chodzi o trasę, którą Marion przejechała ze swoją kuzynką latem 1944 roku, jak żegnała się z Mazurami?
UsuńZaraz sprawdzę!
Dzięki za info!
Jeszcze dodam, że bardzo szkoda, że Niemcy nie zrobili filmu o ucieczce Marion Denhoff, bez tych wszystkich melodramatycznych dodatków. Myślę, że byłby o wiele ciekawszy, a może nawet i poruszający. A tak to wyszło love story na śniegu z Francuzem.
UsuńPrzypadkowo trafiłem w to miejsce szukając informacji o filmie. Z zaciekawieniem przeczytałem. Nie będę się rozpędzał, o jednym tylko wspomnę: puenta z podziękowaniem dla Sowietów...? Cholernie w oczy kuje. Równie dobrze można by napisać "dziękuję wam dzielni Naziści, że w '39 nie baliście się obietnic Francji i Wlk. Brytanii i przejechaliście się swoim wojennym walcem po naszym kraju. Dzięki wam przegnaliście nasz nieudolny rząd wprost do zakłamanej Anglii i już po kilku latach mogliśmy się cieszyć z nowego, lepszego (sowieckiego) rządu". Trzeba przyznać, że to idiotyczne podziękowanie. Stawiam je na równi z tymi napisanymi przez autorkę.
OdpowiedzUsuńOpcja niemiecka się odezwała ;)
UsuńCzyżby jakiś folksdojcz tu zawitał?
volksdeutschy u nas dosySchetyna i inni.ć,wystarczy popatrzeć na wściekłą opozycję jak jakiś Neuman,
UsuńW opisie filmu jest zbyt wiele jadu osoby "niedowartościowanej klasowo", a do tego podziękowania dla Sowietów /Iwanów są , jak już ktoś zauważył, nie na miejscu.
Usuń