Stało
się! Po raz pierwszy w całości i bez żadnych skrótów przeczytałam słynną powieść
Heleny Mniszkówny pt. „Trędowata”. Złe języki mówią, że to kicz i szmira, ale
nie wierzcie im! To jest naprawdę dobre czytadło!
Wcześniej
czytałam tę książkę w wielkim skrócie, a dokładnie w wydaniu gazetowym w
odcinkach. To było w latach 1970., w czasach Gierka, kiedy władze PRL mocno
poluzowały cenzurę. Dzięki temu zakazany wcześniej tekst Mniszkówny
opowiadający o życiu arystokracji mógł ujrzeć światło dzienne. To była wówczas
książka-legenda! Ludzie wykupywali w kioskach gazety codzienne, w których była
drukowana „Trędowata”. Ja to czytałam dzięki temu, że mój ojciec kupował „Ilustrowny
Kurier Polski” (taki dziennik bydgoski) idąc rano do biura. Zaraz jak wracał z
pracy, rzucałam się na tę gazetę i czytałam kolejne odcinki. Niestety, ojcu nie
zawsze udawało się kupić rano ten dziennik i miałam spore luki w lekturze.
Potem, już na studiach polonistycznych, moja koleżanka Hania pożyczyła mi taki
wielki zeszyt, do którego jej matka wklejała wycinane z gazety odcinki tej
powieści, ale to też był skrót! Wiem, że niektóre kobiety przepisywały tę
powieść ręcznie w zeszytach. Podobno maszynistki w biurach przepisywały ją przez
kalkę w kilku egzemplarzach i sprzedawały z dużym przebiciem. W ten sposób
Helena Mniszkówna trafiła do „drugiego obiegu” książkowego!
Była
jeszcze jedna metoda, by przeczytać tę książkę w całości. Mianowicie, w
Bydoszczy przy ulicy Śniadeckich funkcjonowała w czasach PRL-u mała prywatna
biblioteka, a raczej wypożyczalnia . Nie wiem, jak to się stało, że władza
ludowa pozwoliła na to, ale widać pozwoliła. Prowadziła tę wypożyczalnię miła
starsza pani, która – sądząc z jej akcentu – pochodziła gdzieś z kresów
wschodnich. No i ta pani miała tam skarby w tej bibliotece! Były tam zwłaszcza
przedwojenne romanse, w tym dzieła Heleny Mniszkówny. Bo w normalnych
bibliotekach Mniszkówny przecież nie było, została wycofana zaraz po wojnie,
gdyż wszystkie jej teksty należały przecież do książek zakazanych, znajdujących
się na czarnej liście. Do tej wypożyczalni przy Śniadeckich zapisała się moja
koleżanka Bożenka. Stać ją było na to, bo już pracowała (w sklepie spożywczym)
i miała własne pieniądze. Bo to wypożyczalnia nie była darmowa, jak biblioteki
państwowe, ale płatna. Coś tam się płaciło za zapisanie się, no i była kaucja
za każdą książkę. Ja wtedy nie miałam własnych pieniędzy, więc nie mogłam się
zapisać. Bożenka, dobra dusza, czasem pożyczała mi niektóre książki z tej
wypożyczalni, ja je szybciutko czytałam i jej odnosiłam. Dzięki temu poznałam
różne ciekawe powieści, niedostępne w tamtych czasach.
Właśnie
z Bożenką poszłyśmy raz do kina obejrzeć film „Trędowata” w reżyserii Jerzego
Hoffmanna. To było zaraz po jego premierze, w latach 1970. Była zima, chyba
styczeń, mróz niesamowity! Przed kinem kolejka, ale odstałyśmy uczciwie i
kupiłyśmy bilety. Sala była ogrzewana, ale przez ten mróz, w środku także było
zimno. To było kino „Polonia” przy ulicy Krasińskiego w Bydgoszczy. Na ekranie
widziałam piękne stroje, zamki, pałace, fontanny, kwiaty i wspaniałą baśń
miłosną, ale myślałam głównie o tym, jak bardzo marzną mi nogi. Z tego
pierwszego oglądania „Trędowatej” Hoffmanna zapamiętałam głównie te swoje zmarznięte
stopy w ciepłych kozaczkach. Później wielokrotnie oglądałam ten film w
telewizji, właściwie za każdym razem, kiedy puszczano go w telewizji. Aktorka Elżbieta
Starostecka na zawsze złączyła się w mojej wyobraźni ze Stefcią Rudecką, a
partnerujący jej Leszek Teleszyński z Waldemarem.
Oglądałam
tak sobie ten wiele razy film, zdawało się mi się, że znam treść „Trędowatej”
na wyrywki, po cóż więc miałam sięgać po książkę? I to taką, która ma od stu
lat złą opinię. Krytycy literaccy orzekli dawno temu, że to kicz i melodramat,
szkoda czasu na czytanie! Acha, i jeszcze Magdalena Samozwaniec! Ona się do tej
opinii przyczyniła w szczególności, bo napisała i wydała parodię „Trędowatej”
pt. „Na ustach grzechu”. I ja tą parodię miałam, bo została wydana w czasach
PRL-u w dużym nakładzie. I ja się za panią Samozwaniec z biednej Mniszkówny
naśmiewałam, że jaka idiotka, grafomanka, co pisać nie umiała!
I
pewnie bym żyła w takim przekonaniu do końca życia, gdyby nie moje
zainteresowanie kresami wschodnimi. Bo przecież Mniszkówna była Kresowianką,
urodziła się i mieszkała najpierw na Wołyniu, potem na Wileńszczyźnie i na
Podlasiu. W jej książkach są mocno akcentowane motywy kresowe, a ludzie,
których opisywała w swoich tekstach to Kresowiacy z krwi i kości. Idąc tym
właśnie kresowym tropem, przeczytałam z przyjemnością takie jej powieści jak „Dziedzictwo”,
„Powojenni” i „Verte” (tu są gdzieś opisane na blogu).
Czemu
więc nie przeczytać „Trędowatej”? – pomyślałam sobie. Wszak to także z pewnością
jest opowieść kresowa! Wypożyczyłam z biblioteki dwa tomy i do dzieła! A że
akurat miałam pewne załamanie zdrowotne, więc leżałam sobie dni parę na kanapie i
czytałam. Bo to się czyta! To się naprawdę znakomicie czyta!
Autorka
miała niezwykłą lekkość pióra, rzadki dar opowiadania i olbrzymi talent do
dialogów. Widać, że pisała bardzo szybko, nie zastanawiając się specjalnie nad
formą, nie szlifując zdań czy określeń. Stąd te różne potknięcia stylistyczne,
które jej zarzucano. A przecież forma to dla powieści rzecz drugorzędna. Ważne
jest, by pisarz umiał opowiadać, by potrafił przyciągnąć i przytrzymać
czytelnia, by wiedział, jak go uwieść. Mniszkówna to wszystko umiała i
wiedziała. Przecież jej powieść chwalił sam Bolesław Prus, który jeszcze przed
drukiem prorokował, że to będzie bestseller.
Oczywiście,
zabrakło temu tekstowi porządnej redakcji, została wydrukowana dokładnie tak,
jak autorka ją napisała. Ale gdyby jakiś życzliwy redaktor pochylił się nad
tekstem i wykreślił te różne dziwne przymiotniki, zwłaszcza wyraźnie nadużywany
przymiotnik „pyszny” to byłoby naprawdę dobrze. Bo najważniejsze jest to, że to
jest naprawdę dobre czytadło, że to jest pierwsza książka w polskiej
literaturze całkowicie poświęcona sprawom miłości bez żadnych tam skrętów w
stronę ideologii, jak to miało miejsce w twórczości wielkich pisarzy polskiego
pozytywizmu. A z opisywaniem miłości w polskiej literaturze dobrze nie było, bo
zawsze co innego było na pierwszym planie. A tu masz! Narodził się polski
romans wszechczasów! Narodziła się przepiękna baśń miłosna, która zawiera także
wiele operowego melodramatyzmu i szczyptę gotycyzmu.
Podczas
lektury wiele myślałam o weryzmie tej powieści. Bo, pomijając historię miłości
Stefci i Waldemara, jest to przecież realistyczna opowieść o polskich kresach
wschodnich w tej postaci, która zginęła w efekcie I wojny światowej i rewolucji
październikowej. Takich polskich kresów już nie ma i więcej nie będzie! Nie
pisałabym o tym weryzmie, gdybym nie przeczytała do tej pory tysięcy stron
kresowych pamiętników. Dlatego jestem pewna na sto procent, że te wszystkie
opisy rezydencji, te „pyszne” zamki, pałace, oranżerie pełne egzotycznych
kwiatów, salony, a nawet stajnie, w których konie miały porcelanowe żłoby
istniały naprawdę. Tak samo realistycznie opisała Mniszkówna gry, zabawy,
zwyczaje i obyczaje polskiej arystokracji. Możemy jej wierzyć tak samo jak
pamiętnikarzom z epoki, kiedy pisze o polowaniach, balach, przyjęciach, a nawet
wystawie rolniczej. W tym sensie można zaliczyć „Trędowatą” do dokumentów z
tamtej epoki, która skończyła się nagle i nieodowołalnie w 1914 roku. I jeśli
płakałam nad „Trędowatą” to wcale nie nad smutnym końcem miłości, jakie połączyło
Stefcię i Waldemara. Znam konwencję melodramatu i wiem, że jak ma się źle
skończyć to się źle skończy. Trzeba to zaakceptować. Takie są reguły gry!
Ale łza w oku kręciła mi się z innego powodu.
Czytając te wszystkie opisy z życia codziennego arystokracji polskiej na
Kresach miałam wrażenie, że to już są ich ostatnie dni, że wkrótce to wszystko
się skończy, że runą te „pyszne” zamki i pałace, że po 1917 roku wpadną tam
żądni krwi bolszewicy, że to wszystko zostanie zniszczone i ulegnie całkowitej
zagładzie i zniszczeniu; że już za kilka lat Waldemar Michorowski z Trestką
pójdą być może walczyć jako żołnierze na froncie, panna Rita z Lucią zatrudnią się jako siostry miłosierdzia,
zaś różne starsze damy z tej powieści mogą zostać zwyczajnie zamordowane
podczas pogromu ich pałaców. Nad tym płakałam i o tym myślałam, kończąc „Trędowatą”.
Wzruszyłam się bardzo, ale chyba nie dokładnie tym, czym miałam się wzruszyć
według autorki.
Jest
wiele koncepcji, skąd Mniszkówna czerpała wzorce do swej powieści. Ja także rozmyślałam
także o tym, kto mógł być pierwowzorem
Waldemara Michorowskiego. Czytałam „Michorowski” i myślałam Józef Antoni
Potocki:
Czytałam „Głębowicze” i myślałam Antoniny,
czyli posiadłość Potockich na Wołyniu:
Właściwie
to bym jeszcze długo tak mogła pisać, zwłaszcza o Potockim podróżniku i o
Antoninach, które odegrały ogromną rolę w ratowaniu kresowych Polaków w okresie
po rewolucji październikowej, ale może innym razem. Jak ktoś jest ciekawy, to
polecam „Pożogę” Zofii Kossak-Szczuckiej, przejmujące świadectwo końca polskich
kresów wschodnich (tych dalszych).
I
jeszcze dla przypomnienia – ekranizacje „Trędowatej”, jakie znalazłam na YT:
Mniszek
Helena, „Trędowata”, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1988, 2 tomy (wydanie drugie w PRL,
nakład 200 tysięcy egzemplarzy)
Ilustracje
pochodzą z Wikipedii:
1.
File:Teodor Axentowicz -
Portret Józefa Potockiego.jpg
2.
File:Антоніни.Палац Потоцьких.1914.png
<3
OdpowiedzUsuńto dobrze czy źle? Bo nie znam tych znaczków...
Usuńserduszko miało wyjść :) bardzo dobrze,superrrrrr
UsuńPamiętam, jak czytałam to w liceum i że końcówkę czytałam w pekaesie, co było żenujące, bo ryczałam jak bóbr. Jakoś w tym czasie 'dorośli' oglądali serial 'Adam i Ewa', coś podobnego.
OdpowiedzUsuńW każdym razie ta nowa wersja 'Trędowatej' była do niczego.
Moja mama z kolei używała tej ksiązki do uczenia mnie, żebym 'nie pchała się' tam, gdzie nie jest moje miejsce.
Ja ostatnio ryczałam jak bóbr podczas czytania koncówki "Jeźdźca miedzianego" Paulliny Simons. Wcześniej - jak czytałam końcówkę "Pokonanych" Iriny Gołowkiny. Tak mi łzy leciały, że druku nie widziałam!
UsuńNo i zawsze płaczę jak oglądam "Spalonych słońcem" (część 2 i 3 - sceny z miną). Nie mogę, zawsze ryczę!
Zawsze płaczę jak oglądam końcówkę filmu "Lecą żurawie"...
Rosjanie mnie jakoś chyba najbardziej są w stanie poruszyć. Bo Simons to też Rosjanka, choć pisze po amerykańsku ;)
Simons to Rosjanka?
UsuńA ogląda pani w TV 'Szeptunkę'? Takie rosyjskie 'Trudne sprawy"? To tak apropos wzruszeń.
Simons to Rosjanka. Ale nie etniczna Ruska. Jej ojciec to Jurij Handler, Żyd radziecki, matka Rosjanka.
UsuńOjciec był dysydentem, siedział w lagrze, wyemigrował,potem pracował w Radiu Wolna Europa.
Nie oglądam "Szeptunki", nie znam sprawy, ale poszukam. Dzięki za info!
UsuńUwielbiam ten film. Książki nie czytałam, ale wierzę, że jest cudna. A Starostecka był A dla mnie najpiękniejszą polską aktorką. Szkoda że tak mało ról zagrała.
OdpowiedzUsuńStarostecka miała tak niesamowitą twarz, anielską jakby. I do tego dobrze grała. Też żałuję, że mało ją wykorzystano jako aktorkę.
Usuń