„Mieszaniny
obyczajowe” Andrzeja Kuśniewicza nawiązują
do „Mieszanin obyczajowych” Henryka Rzewuskiego, tekstu wydanego w pierwszej
połowie XIX wieku, nieco skandalizującego i w pewien sposób tajemniczego,
bowiem w ogóle nie istniejącego w świadomości polskich czytelników. Nie ma do
niego dostępu, nawet w bibliotekach cyfrowych.
Tak
więc porównanie tekstu Kuśniewicza do tekstu Rzewuskiego to jest trochę
porównanie typu „ignotum per ignotum”. Chociaż studiowałam polonistykę, nigdy nie
miałam do czynienia z tym tekstem Rzewuskiego. Mam nawet wrażenie, że był on
jakby na cenzurowanym w czasach PRL, a i dzisiaj jakoś nie przebił się do
powszechnej świadomości. Na studiach czytaliśmy tylko „Pamiątki Soplicy”
Rzewuskiego, a później, kiedy pracowałam naukowo, czytałam także „Nie-bajki”
tegoż autora, uroczy zbiorek lekko gotycyzujących opowiastek grozy.
Z
tego, co czytam o „Mieszaninach…” Rzewuskiego, wynika, że jest tam coś o
Polsce, coś o sarmatyzmie, coś o Kresach i tak dalej.
No
i to samo u Kuśniewicza: coś o Polsce, coś o Kresach, coś o sarmatyzmie, coś o
Galicji, bo autor z Galicji się wywodzi. Swą opowieść zaczyna Kuśniewicz od
osobistych wspominków rodzinnych; ktoś tam zmarł, ktoś tam coś powiedział, ktoś
tam coś tam przeczytał w „Tygodniku Powszechnym” (jest początek lat 1980. i
polski inteligent czyta właśnie tę gazetę). Z początku nie wiadomo za bardzo o
co chodzi w tych rozważaniach autora, dopiero gdzieś tak około pięćdziesiątej strony
czytelnik zostaje cudownie przeniesiony w czasie i przestrzeni na dawne Kresy,
gdzieś w okolice Hłuboczka Wielkiego (obecnie rejon tarnpolski Obwodu
Tarnopolskiego na Ukrainie). Migają takie nazwy jak Demidówka (rodzinny majątek
Kazia, porte parole autora), Czachorówka (majątek kuzyna Leonsa), Zahajce,
błyska graniczna rzeka Zbrucz, a za nią majączą jeszcze Płoskirów, Czarny
Ostrów, Winnica, Eliaszówka, Kapuściany, Tymoszówka (tam, gdzie w efekcie
rewolucji październikowej utopiono w stawie fortepian kompozytora Karola Szymanowskiego),
Humań, Tulczyn, Żmerynka, Fastów i Hołozubińce. Widać stepy ukraińskie, a nawet
z daleka ukazuje się Odessa. Bliżej jest oczywiście Lwów, gdzie się
pomieszkuje, a czasami bywa. Wspomniany jest również Tarnopol, a także Podole.
Czytamy
o sarmackich przodkach Kazia (samego Kuśniewicza? To nie jest jasno
powiedziane, ale tak by wypadało z tej opowieści), a zwłaszcza o dziadku
Onufrym, co to łeb miał podgolony, tańczył trepaka, kielichy szklane o głowę
rozbijał, a na stare lata ożenił się z Rosjanką z Białej Cerkwi, panną
respektową Aleksandry Branickiej, o której wieść niesie, że była nieślubną
córką carycy Katarzyny. Czytamy o kuzynach arystokratach jak kuzyn Leons
(paradna postać!), o żydowskich handlarzach bydła, co to wzbogaciwszy się
kupowali sobie majątki ziemskie i hrabiowskie tytuły w Wiedniu. Czytamy o tym,
jak starszy brat Kazia, Stefan, zwany Funiem, ożenił się ze Stefanią zwaną
Fuchą i razem osiedli w rodzinnej Demidówce, a matka Kazia i Funia zamieszkała
we Lwowie z damą do towarzystwa i mieszkała tam sobie spokojnie nawet za
pierwszych Sowietów (to znaczy o Sowietach autor nie pisze, gdzie tam, przecież
to lata 1980.), ale gdzieś znikła po wejściu Niemców. A może było odwrotnie,
tylko autor wszystkiego nie dopowiada z uwagi na cenzurę w PRL?
Bo
widać jasno i wyraźnie, jak bardzo ta anegdotyczna sarmacka gawęda została
poddana autocenzurze. Kuśniewicz pisze tylko co, co można pisać w latach 1980.,
żadnych tam nieprawomyślnych historyjek nie ma. Przez to właśnie cały ten tekst
jest może miejscami mało zrozumiały dla czytelnika. Cały czas mowa ezopowa!
Pamiętam, że czytałam to już raz, właśnie w latach 1980., zaraz po ukazaniu się
tej książki, która wówczas była swego rodzaju bestsellerem (a i Kuśniewicz był wówczas
znanym pisarzem, nie to co dzisiaj, kiedy jest już zupełnie zapomniany).
Czytałam to wtedy i podobało mi się ze względu na tę sarmacką, gawędową formę.
Ale co ja z tego rozumiałam? Chyba niewiele! Zdawało mi się, że to fikcja,
takie sobie tylko bajanie. Nazwy dawnych polskich rezydencji na kresach
wschodnich niewiele mi wówczas mówiły. Wtedy, na długo przed lekturą „Pożogi”
Zofii Kossak-Szczuckiej czy „Burzy od wschodu” Marii Dunin-Kozickiej – cóż ja
wiedziałam o końcu polskiego panowania na kresach wschodnich? Przecież to
wszystko było zakryte przez cenzurę! Nic o tym nie wiedziałam.
I
dopiero teraz, kiedy przeczytałam kilkadziesiąt może tomów najróżniejszych
wspomnień i pamiętników kresowych mogę spokojnie sięgnąć po Kuśniewicza i mieć
nadzieję, że prawidłowo zrozumiem tę książkę, że rozwikłam te różne ezopowe
zagadki i dygresje. A sięgnęłam po nią przypadkiem, bo znalazłam ją właśnie
niedawno w koszu z makulaturą w mojej bibliotece. Rzuciłam się na nią i
porwałam do domu. Egzemplarz był nowy, nigdy chyba nie czytany. Tak właśnie
wyglądają książki z księgozbiorów dziadków, którzy kupowali je dla wnuków, a
teraz wnuki sprzedają czy też remontują mieszkania po dziadkach i pozbywają się
tych książek, nie przeczytawszy ich w ogóle. No wiec – książka nówka! Ale
klejona! Czytam, a ona się rozpada, klej się kruszy i wylatuje, a książka ulega
dekonstrukcji! Zanim ją przeczytałam – cała się rozpadła.
Mam
wrażenie, że przydałoby się ją wznowić, bo to naprawdę wartościowy tekst, godny
przypomnienia. Może jakieś wydawnictwo odważy się wydać Kuśniewicza? Wiem,
opinię ma straszną, bo to niby sługus PRL, niby szpieg jakiś na usługach UB czy
SB… Ale czy to jest w ogóle ważne? Mnie na studiach polonistycznych uczyli,
że tekst jest tekst, a autor jest autor. Dwie różne rzeczy to są. Osobno ocenia
się tekst, osobno mówi o autorze. Autor może i był świnia, co na kolegów
donosił z kim spali (zresztą, nie wiem, jego teczek w IPN nie czytałam, ale tak
o nim piszą, że donosił, m. in. na Iwaszkiewicza i jego kochanków), ale tekst
jest naprawdę smakowity i przeczytałam go z prawdziwą przyjemnością!
Kuśniewicz
Andrzej, „Mieszaniny obyczajowe”, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1985
Też kiedyś wierzyłem, że "tekst to tekst, a autor jest autor", bo mnie tak na studiach uczyli. Długo to trwało, ale jednak trochę zmieniłem zdanie i wyzbyłem się tego przesądu. Zwłaszcza pod wpływem lektury książek Josepha Pearce'a o Szekspirze (niestety wciąż niedostępnych po polsku). Kiedyś nabyłem parę książek Kuśniewicza po przeczytaniu "Lekcji martwego języka". Niestety jakoś tak się dziwnie złożyło, że do tej pory ich nie przeczytałem, choć jak mnie jakiś autor zafascynuje, to staram się przeczytać niemal wszystko. Może jeszcze po nie sięgnę, ale z pewną taką ostrożnością, bo jednak autor świnia był raczej grubsza, a jak już wspomniałem, przestałem wierzyć w to, że autora można tak zupełnie odseparować od tekstu i vice versa.
OdpowiedzUsuńDziękuję za interesujący komentarz.
UsuńTo jest bardzo złożone zjawisko.
Łatwo jest odseparować utwór muzyczny od twórcy. Trudniej obraz czy rzeźbę (bo zawsze COŚ tam przedstawiają). Najtrudniej chyba - odseparować tekst literacki. Bo to zawsze jakiś tam tekst, z jakąś tam myślą.
Na szczęście, ja już nie jestem "praktykującą" polonistką i nie muszę tego robić służbowo (kiedyś musiałam!). Teraz czytam sobie różne rzeczy dla przyjemności i dla przyjemności o nich piszę.
Staram się jednak być zawsze sprawiedliwa w ocenach, nawet w tych na użytek prywatny. Akurat ten tekst Kuśniewicza wydał mi się na tyle apetyczny, by go doczytać do końca (to już dużo, bo więcej ksiażek zaczynam niż kończę). I być może do niego będę wracać, bo stale i niezmiennie poruszam się po ścieżkach kresowych i każda ścieżka jest dla mnie ważna jako dokument z tamtego świata, którego już nie ma.
Szkoda, że Kuśniewicz nie napisał tej ksiażki po 1989 roku, wtedy mógłby napisać więcej i językiem mniej ezopowym.
I właśnie jest trochę tej literatury kresowej, która dopiero teraz dociera do szerszej grupy czytelników, jak Czarnyszewicz czy Michał Kryspin Pawlikowski (już w latach dziewięćdziesiątych można było nabyć Meysztowicza, ale chyba też znają go głównie koneserzy). Oni raczej nie piszą językiem ezopowym, a Czarnyszewicz pisze o tych prawdziwych Kresach, o których się jakoś zapomniało i o których też dopiero teraz powoli zaczyna się mówić więcej - zwłaszcza o tragedii Polaków, którzy zostali po drugiej stronie granicy po nieszczęsnym traktacie ryskim. Notabene kiedyś z pewnym smutkiem i zakłopotaniem usłyszałem, jak ktoś opowiadał, jak to wakacje spędził na "Kresach", a miał na myśli wschodnie tereny obecnej Polski. Czyli to byłaby mniej więcej dawna Polska... centralna?
OdpowiedzUsuńCzarnyszewicza, Meysztowicza i Pawlikowskiego znam i bardzo cenię! Nawet tutaj gdzieś na blogu ich opisywałam.
UsuńCo do "kresów" na wschodzie Polski.
Biję się w piersi: ja też byłam kiedyś na wakacjach na Podlasiu i potem wydawało mi się, że byłam na Kresach :))) Ale cóż, nigdy nie udało mi się pojechać dalej na wschód niż do Siemianówki przy granicy z Białorusią.
Ale może kiedyś pojadę?