Translate

sobota, 26 maja 2018

Piotr Zychowicz, „Skazy na pancerzach. Czarne karty epopei Żołnierzy Wyklętych”



„Skazy na pancerzach” to chyba najbardziej kontrowersyjna książka Piotra Zychowicza, jaką do tej pory czytałam. Mimo, iż większość zamieszczonych w niej tekstów znałam z wersji publikowanych wcześniej w miesięczniku „Do Rzeczy Historia”, to jednak lektura tej książki kosztowała mnie wiele emocji i stresu.

Bo to nie jest łatwa książka w lekturze. Jej autor znowu, jak zwykle, wsadza kij w mrowisko i pisze rzeczy, z którymi czytelnik od razu w myślach dyskutuje, a nawet się kłóci. Ale to dobrze, bo takich publikacji jest mało. Fenomen Zychowicza polega chyba głównie na tym, że on właściwie nie pisze książek historycznych, takich ciężkich i na poważnie, chociaż jest przecież z zawodu historykiem, to znaczy skończył studia historyczne. Zychowicz uprawia raczej coś w rodzaju historycznej publicystyki, wzorując się na pisarstwie Józefa Mackiewicza, którego nazywa swoim mistrzem. Mackiewicz uważał, że „tylko prawda jest ciekawa”, a Zychowicz pilnie idzie jego tropem.

To uporczywe dochodzenie do prawdy w wersji Mackiewicza czy Zychowicza kojarzy mi się z takim starym dowcipem, który był popularny w PRL-u.

Poszedł zajączek do burdelu. Chce wybrać jakąś damę, ale wszystkie są zajęte. Tylko kura jest wolna.
– To biorę kurę! – mówi zajączek i idzie do ustronnego pokoju na górze załatwić swoją sprawę.
Burdel-mama na dole czeka, aż wyjdzie. Bardzo długo go nie ma. Szefowa niepokoi się i zagląda do pokoiku, gdzie zamknął się zajączek z kurą.
Otwiera drzwi, a tam w powietrzu lata pełno piór.
- Do naga! Do naga! – woła zajączek, trzymając i skubiąc kurę.  
Burdel-mama przerażona szybko pozbyła się takiego gościa. Wyrzuciła zajączka za drzwi!

Tak to właśnie nieraz bywa z tym dochodzeniem do prawdy czy też do nagości. Dojść czasem i można, ale za jaką cenę? I czyim kosztem?

Mam wrażenie, że ta książka Zychowicza powstała z jego żalu wobec tych wszystkich krytyków, którzy hejtują go od czasów jego pierwszej książki o powstaniu warszawskim, a także  z jego buntu wobec dzisiejszego kultu żołnierzy wyklętych, który przybiera coraz bardziej dziwaczne formy. Zychowicz uważa, że ten kult jest narodowy w treści, a socrealistyczny w formie. Z tym ostatnim się zgadzam, bo jestem na tyle stara, że pamiętam jak u nas w podstawówce przerabialiśmy w szóstej (chyba?) klasie lekturę „O człowieku, który się kulom nie kłaniał” Janiny Broniewskiej. Ówczesny (wczesne lata 1970.) kult generała „Waltera” Świerczewskiego (to on właśnie kulom się nie kłaniał) jako żywo przypominał współczesny kult żołnierzy wyklętych. W każdym razie – forma była ta sama, tylko treść trochę inna.

No więc, Zychowiczowi nie podoba się ten współczesny kult wyklętych, te koszulki z wilkami, te tatuaże czy nalepki na zderzakach samochodów. Pisze o tym pod koniec książki. Drażni go forma, drażni treść, a jeszcze bardziej drażni go pomnikowe podchodzenie do tych ludzi i pokazywanie ich tak, jak posągi wykute z marmuru. I tu się z nim zgadzam, bo mnie ta moda wśród młodych mężczyzn też trochę drażni. A trochę śmieszy, jak chwytliwy refren piosenki z koncertu o wyklętych: „przestrzelone czaszki majora Łupaszki’. Byłam na pewnym koncercie (nazwisko autora tej pieśni litościwie przemilczę), słuchałam tej piosenki i myślałam, co to za metafora. To ile major Łupaszka miał tych czaszek? Czy był jak smok z siedmioma głowami?  

Książka składa się z dwóch części. Pierwsza z nich jest poświęcona sylwetkom sześciu żołnierzy wyklętych, tych najbardziej znanych. Są to: Łupaszka, Szary, Bury, Wołyniak, Ogień i Wacław. W drugiej części analizowane są takie kwestie jak „wyklęci a Żydzi”, „Polacy a Niemcy”, a także pewne problemy z zakresu poprawności politycznej. W opisie poszczególnych sylwetek wyklętych kładzie Zychowicz nacisk nie na ich heroiczną, bohaterską postawę, ale na brzydkie rzeczy przez nich popełnione. Jakieś tam pacyfikacje wsi mniejszości narodowych na pograniczu litewsko-białorusko-ukraińskim, jakieś tam porachunki z żydokomuną itp.

Jest to opowieść przerażająca i pełna krwawych detali; taka, od której włosy stają dęba na głowie. Męczyłam się, czytając o tych różnych aktach zemsty, o tych opisach mordów nie odbiegających od tego, co można przeczytać o mordach banderowców na Wołyniu. Polak potrafi? Tak, potrafi i to jak jeszcze!

Źle się czułam w czasie tej lektury, przerywałam czytanie i odkładałam książkę, by znowu do niej wrócić. Brałam tabletki na ciśnienie. A czytam przecież zwykle leżąc na swojej otomanie, spokojnie i przed snem. Ale ta książka nie wycisza. Nie wyszła mi chyba na zdrowie ta lektura. Tak samo źle czułam się, jak czytałam znakomitą książkę „Ludobójstwo dokonane przez nacjonalistów ukraińskich na ludności polskiej Wołynia” Władysława i Ewy Siemaszków, o której pisałam też na tym blogu. Takie lektury się odchorowuje! Ale, z drugiej strony, takie lektury na zawsze pozostają w pamięci.

Zychowicz, podobnie jak Siemaszkowie, opiera się na zeznaniach świadków (ofiar?) tych wydarzeń, traktując je jako wiarygodne źródło. Szkoda tylko (i to jest wada wszystkich książek Piotra Zychowicza), że nie podaje przypisów przy cytatach. Jest jakaś wypowiedź, ale nie wiemy, skąd ją wziął, skąd to przepisał, gdzie usłyszał. A takie wypowiedzi powinny być dobrze opisane i tak, by czytelnik wiedział, gdzie może sam to znaleźć i ewentualnie sprawdzić. Nie mam pojęcia, dlaczego Zychowicz nie stosuje w swych publikacjach przypisów. Rozumiem, że można pisać bez przypisów w gazecie, ale w książce? Zwłaszcza jak się pisze o rzeczach trudnych do uwierzenia i dyskusyjnych? Ja, jak pisałam książkę o zjawiskach paranormalnych na kresach wschodnich (też trudne do uwierzenia, prawda?), to nie pozostawiłam żadnego wydarzenia bez przypisu! Nie wyobrażam sobie, by czynić inaczej! Jakby inaczej mój czytelnik łyknął te wszystkie duchy, zjawy, widma i upiory straszące w kresowych dworach i pałacach? Liczę więc na to, że mój ulubiony autor w następnych publikacjach zrobi jednak te przypisy. Bo chyba sam nie wymyślił tych wszystkich wypowiedzi?

Książka ta wzbudziła moje przerażenie (te krwawe opisy), ale nie oburzenie. Nie oburzam się, bo nie mam na co. Sama nie uprawiam kultu żołnierzy wyklętych. Jestem wobec nich raczej obojętna emocjonalnie, nie mogę powiedzieć, że ich lubię, nie mogę powiedzieć, że ich nie lubię. Rozumiem, że na kresach wschodnich było w czasie II wojny światowej i zaraz potem tyle różnych oddziałów leśnych, tyle partyzantów, że trudno się w tym połapać. Nie mam żadnych rodzinnych związków z kresami, które być może sprawiłyby, że czułabym z tym jakiś związek emocjonalny. Zwyczajnie, nie kręci mnie to.  To naprawdę nie moja działka! Wolę moje zjawy i upiory…

Ale...

Na przykład moja mama, oho, ona ma już do nich stosunek!

I to raczej stosunek negatywny. Bo, skoro rodzina mojej mamy przeszła tak wielką gehennę w czasie II wojny światowej (przypominam, że w czasie okupacji Niemcy wysiedlili ich z domu, zabrali wszystko, wsadzili do bydlęcych wagonów i powieźli w nieznane do Prus, a tam zmusili do niewolniczej pracy jako robotników przymusowych, a potem Rosjanie wyzwolili ją z niemieckiej niewoli w styczniu 1945 roku), w czasie wojny straciła wszystko, oni po wojnie nie mieli dosłownie nic i musieli wszystkiego dorabiać się od początku, to jest zdobyć przede wszystkim jakiś dom i ziemię – oooo, moja mama jest cięta na tych bohaterskich wyklętych.

 – Robić się chłopakom nie chciało! Wojna się skończyła, trzeba było jakoś wyjść z tej biedy, odbudować kraj, a nie latać z pistoletem! Z karabinem to każdy głupi może biegać, a tu trzeba było pracować i to ciężko. A nie obijać się i przeszkadzać żyć spokojnym ludziom! Oni nie mieli domów, na niczym im nie zależało, a my chcieliśmy się dorabiać po wojnie i normalnie żyć – tak zawsze mówi moja mama, lat 88, kiedy w telewizji lecą jakieś socrealistyczne programy o tych różnych bohaterach.
– Mamo, ale oni teraz są bardzo modni. Młodzież ich lubi – mówię.
– Modni, modni! Ja to jeszcze pamiętam jak byli modni Piłsudski, Hitler i Lenin ze Stalinem. I co z nich dzisiaj zostało? Nic! Z tych też nic nie zostanie! – kiwa głową moja mama.    

Mieszkam w Malborku, gdzie są ulice żołnierzy wyklętych i rondo ich koleżanki Inki. Ale doszło do tego z trudem i po wielu przepychankach w radzie miasta. Jedni radni byli za, inni przeciw. W mieście mówiło się, że w radzie miejskiej walczą ze sobą potomkowie żołnierzy wyklętych i potomkowie ubeków. Bo te rodziny tu przyszły po II wojnie światowej i zostały, a ich wnuki czy prawnuki nadal tutaj mieszkają. Ktoś często zmienia kwiaty pod pamiątkowym kamieniem ku czci tych wyklętych. Ktoś o nich pamięta. Dla kogoś oni nadal żyją.




Ten kamień leży jakieś 300 metrów od mojego domu pod murem miejscowego aresztu (zdjęcie moje, nie kraść!). Przy ulicy Rodziewiczówny w Malborku była jedna z melin Łupaszki, pisze o tym Dariusz Filar w książce mu poświęconej. Jestem tym kultem otoczona. Tkwię w nim w pewien sposób. Chociaż staram się zachować obiektywny dystans.

Rozmawiałam kiedyś na temat Łupaszki z ludźmi z Kociewia, gdzieś tam z okolic Starogardu Gdańskiego. Oni do tej pory go przeklinają za ten słynny rajd po Kociewiu wiosną 1946 roku, kiedy to napadał na sklepy spożywcze Gminnej Spółdzielni i posterunki Milicji Obywatelskiej. I po co właściwie? By zdobyć jedzenie, wódkę i papierosy?

- To ma być bohaterstwo, by napaść na sklep spożywczy czy na posterunek MO? – pytają Kociewiacy.

Zaglądam do internetu i w „Dzienniku Bałtyckim” znajduję dokładny opis tego rajdu łupaszkowców po Pomorzu:

„Po hitlerowsku. Bandyci z ryngrafami Matki Boskiej Ostrobramskiej grabią i mordują (…) Od pewnego czasu w południowych powiatach naszego województwa rozpoczęła działalność przybyła z Wileńszczyzny banda dywersyjna „majora Łupaszko”. Spokojna i lojalna ludność pomorska znalazła się pod terrorem grupy przybłędów, którzy ubrani w mundury wojska polskiego, z ryngrafem Matki Boskiej Ostrobramskiej na piersi, grabią i mordują na hitlerowski sposób, strzelając w tył głowy. Poza licznymi rabunkami banda ta ma na swoim sumieniu 7 istnień ludzkich i kilku rannych. W dniu 8 maja w miejscowości Czarna Woda, powiat Starogard Gd. został okrutnie pobity, a potem 2-ma strzałami w czoło pozbawiony życia 23-letni Hanas Józef, pracownik UB w Starogardzie. Zarządzony pościg za bandą nie dał pozytywnych rezultatów głównie dlatego, że sterroryzowana ludność odmawiała wskazówek. Pomimo pewnych strat banda uszła pościgu i w dniu 19-go maja dokonała rozbrojenia kilku posterunków gminnych M. O. i zamordowała w Starej Kiszewie 4-ch pracowników UB z Kościerzyny i radzieckiego oficera, strzelając w tył głowy, jak to robili gestpowcy. Społeczeństwo pomorskie odwraca się ze wstrętem od tych, co bratnią krwią broczą swe ręce i dołoży wszelkich starań, aby organom bezpieczeństwa umożliwić ujęcie sprawców tej ohydnej zbrodni, na wspomnienie której burzy się krew każdego uczciwego Polaka.” (Dziennik Bałtycki 1946/140 25 maja)

To jest wciąż kontrowersyjna sprawa i dobrze, że powstała książka Piotra Zychowicza, która przeciwstawia się narzuconemu odgórnie kultowi żołnierzy wyklętych.

Ale, z drugiej strony, jakby ci nasi gimnazjaliści mieli się wzorować na różnych genderach z Zachodu i stylizować się na klasyczne „pizdy w rurkach” to już lepiej, jak idą śladem prawdziwych facetów z jajami. Prawdziwych, szczerych Polaków-katolików. Każdy z tych wyklętych to był prawdziwy macho, więc to jest dobry wzór dla młodych chłopców. Mimo wszystko. Takie mniejsze zło. Tak sobie myślę.

Patrzę na zdjęcie takiego Burego (Romulad Rajs) – no, przecież to facet męski jak malowanie. Z tą mocną szczęką i w tej wojennej stylizacji (zwróćcie uwagę na zegarek!) wygląda jak milion dolarów, nie dziwię się, że to ludzi bierze:

Zychowicz Piotr, „Skazy na pancerzach. Czarne karty epopei Żołnierzy Wyklętych”, wyd. Rebis, Poznań 2018
 



8 komentarzy:

  1. "W ubeckich piwnicach przestrzelone czaszki, to śpiący rycerze majora Łupaszki..." proszę uważnie odsłuchać.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak? Ale ja wyraźnie słyszałam "czaszki majora Łupaszki" ;)))
      Widocznie ten wykonawca miał kiepską dykcję!

      Usuń
  2. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  3. Nie watpie, ze w czasie wojny dochodzilo do zlych rzeczy i po naszej stronie, ale ta ksiazka to mam wrazenie, ze na potrzeby naszych czasow. Wszystko co zle to Polacy, inne narody to prawdziwi bojownicy, Niemcy wrecz ofiary, i tez bojownicy - ta garstka, ktora nie poddala sie glosowi Hitlera, komunisci tez, upa - armia wyzwolencza nekanych Ukraincow, zydzi to juz wiadomo swiete krowy naszych czasow. Mam wrazenie, ze teraz coraz wiecej bedzie ksiazek pokazujacych jakies polskie bledy i wypaczenia, na zasadzie odbrazowiania historii, az urosna do prawdy absolutnej, beda wyszukiwac najdrobniejsze nawet nieladne wydarzenia w polskiej historii i je walkowac, zapomni sie ofiarach i o poswieceniu chocby powstancow (ktorych sie tez teraz ciagle krytykuje). Jakis wzor sie kreuje, wymyslony odgornie. Nie czytalam tej ksiazki, ale jak ktos napisal, ze Zychowicz raz pisze o zbrodniach, a raz sie kaja i tych zolnierzy podziwia. No to albo albo. Zbrodniarzy sie nie podziwia, no chyba, ze im sie przyszywa taka latke, albo wszystkich wrzuca do wspolnego wora. W tym momencie Zychowicz jest smieszny.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja to w ogóle wcześniej kojarzyłam Zychowicza jako jednego z głównych autorów tego nurtu pisania o żołnierzach wyklętych. Nie wiem, co się jemu stało, czemu zmienia front. Być może jest tak, jak piszesz... To smutne, niestety.

      Usuń
  4. Z ludzi znanych, to ciezko wywnioskowac, kto jest kim i kto za kim stoi

    OdpowiedzUsuń
  5. Autor, który podaje jakieś ''fakty'' ale pomija przypisy musi niestety być traktowany dość sceptycznie sam sobie to zafundował. To jak s.f... Miałem ochotę skusić, się na tą książkę, ale po przeczytaniu opinii o niej zdecydowanie mnie zniechęciła. Zdaje się, że autor do jednego wora wrzuca Wyklętych, a to bardzo niesprawiedliwe, ponieważ byli i bohaterowie wśród nich i zwykli bandyci jak dziś, ludzie są różni. Ciężko mi się również zgodzić z argumentacją Pani mamy, czyżby ona była zakochana w Sowietach i PRL-wskiej władzy ? Pani mama nie rozumie, że niektórzy chcieli innej Polski i nie godzili się na to co po wojnie dostali czyli zwykłe ochłapy.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Rodzina mojej mamy po wojnie żyła w strasznej biedzie, oni naprawdę mieli ciężko.
      Nie byli zakochani w Sowietach ani w PRL-u, ale Niemcy tam im dokuczyli, że po wojnie chcieli jakoś spokojnie żyć, zdobyć dom i jakieś miejsce na ziemi. Nie w głowie im byla dalsza walka. Nie rozumieli tego.

      Usuń