W
najnowszym numerze kwartalnika społeczno-kulturalnego „Prowincja” ukazał się
właśnie trzeci odcinek wspomnień mojej mamy Haliny Łukawskiej spisany i zredagowany przeze mnie. Tekst nosi tytuł
„Dom na Żuławach” i opowiada o trudnych latach powojennych, kiedy to bieda i
nędza wygnała moich przodków z rodzinnego Osieka nad Wisłą na poniemieckie
Ziemie Odzyskane.
Moja
mama wspomina tam, jak wiosną 1947 roku wraz z całą rodziną (sparaliżowana
matka chora na SM, siostra Genia, szwagier Stefan i ciężko chory brat Stasiek)
przyjechali na Żuławy Elbląskie. Wynajęli od kolei cały wagon towarowy. Wsiedli
do pociągu w Czernikowie. Jechali z całym swoim ubogim dobytkiem. Wieźli dwie
krowy, psa, kota, trochę mebli, skromne węzełki z ubraniami i pościelą. Wysiedli
na stacji Gronowo pomiędzy Malborkiem a Elblągiem, a potem mama i jej jeszcze
inny brat, Andrzej (pomagał im w przeprowadzce) wzięli dwie krowy i prowadząc
je na postronkach poszli drogą przez zalane jeszcze Żuławy, kierując się w
stronę Markus, gdzie wcześniej Genia ze Stefanem wyszukali dom dla całej
rodziny. Wszędzie stała jeszcze woda, wyglądało to niczym jedno wielkie
jezioro. Tylko drogi wystawały ponad taflę wody, bo były budowane na takich
jakby skarpach.
Zbliżała
się noc. Mama z bratem i z tymi krowami przenocowali w Różanach, w jakimś
opuszczonym domu koło kamiennego mostu. Gdzieś tutaj to było, na fotografii widać jak mama w
fioletowej bluzce stoi na tym moście - Różany 2012 rok, zdjęcie mojego autorstwa:
A
potem poszli dalej z tymi krowami do Markus. Zajęli dom stojący na skrzyżowaniu
dróg. Jedna z nich to była trasa Różany – Jezioro, a druga wiodła do centrum
wsi Markusy. To jest olbrzymia wieś, rozciągnięta na odległość może z siedem
kilometrów. Wokół wszystkie domy były jeszcze puste.
W
tym pierwszym okresie najtrudniej było zdobyć coś do jedzenia. Nie można było
jeszcze nic siać na polach, bo tam stała jeszcze woda. Zasiali więc tylko nieco
warzyw w przylegającym do ich budynku ogródku. Dom i ogródek także znajdowały
się tak jakby na górce, a właściwie na sztucznie usypanym pagórku, bo taką
właśnie metodą były budowane poniemieckie domy na nizinnych Żuławach (chodziło
o ochronę przed powodzią).
Oddaję
głos mojej mamie:
"Na początku, jak zamieszkaliśmy w Markusach,
to nie mogliśmy jeszcze niczego siać na polach, bo wszystko wokół było zalane.
Potem, jak woda schodziła, to ziemię porastała zaraz trawa, która rosła jak
głupia. Na początku musiało nam wtedy wystarczyć do jedzenia to, co sami
wyhodowaliśmy w ogródku, złapaliśmy albo złowiliśmy.
W połowie czerwca 1947
roku posialiśmy w ogrodzie trochę ogórków i posadziliśmy kartofle. Sadziliśmy
je tylko bliżej domu, tam, gdzie nie było zalane, bo niżej to jeszcze wtedy stała
woda. A dom był na takim niewielkim, sztucznie usypanym pagórku, jakby na małej
wyspie. Ponieważ wszędzie było pełno wody, więc dzikie kaczki, które bardzo się
tam rozmnożyły, porobiły sobie gniazda na wierzbach, które masowo rosły przy
rowach. Burek ze Staśkiem wchodzili na te wierzby i podbierali kaczkom jajka z
gniazd. Potem robiliśmy z nich jajecznicę, albo gotowaliśmy je na twardo. Kacze
jajka są w smaku podobne do kurzych. Pamiętam, że jedliśmy te jajka z czarną,
amerykańską fasolą, którą dostaliśmy od kogoś w Markusach. A ten ktoś dostał ją z UNRRY, czyli takiej
międzynarodowej organizacji pomocowej, która wtedy przysyłała do Polski różne
dary z Ameryki.
(…)
Stasiek miał dryg do łowienia
ryb i do polowania. Porobił żaki, czyli sieci, i łapał w nie ryby, których
wtedy na Żuławach nie brakowało.
Niestety, większość z nich to były liny, których mięso śmierdziało błotem i nie
smakowało nam. Ale co było robić? Jedliśmy te ryby na okrągło, także te
śmierdzące liny, których naprawdę nie lubiłam. Mieliśmy także nasze dwie krowy,
które dawały mleko, mieliśmy parę kur, które dawały jajka. I to było właściwie
wszystko. Poza tym, Stasiek robił i
zakładał pułapki na szczury piżmowe, których tam wtedy było pełno. Łapał te
zwierzątka, obdzierał ze skóry i suszył ich skórki na takim drewnianym prawidle.
Sprzedawał je potem na kołnierze, bo wtedy modne były zimowe płaszcze z
kołnierzami futrzanymi. Kołnierze z piżmaków wyglądały naprawdę elegancko.
Na początku
mieszkaliśmy w Markusach z matką, Staśkiem i Burkami. Potem, jak Andrzej
odsłużył dwa lata wojska w milicji, to też na krótko przyjechał do nas. Trochę
był w domu, ale właściwie nie miał tam co robić, więc zaczął więc rozglądać się
za pracą. Kręcił się tu i tam. Jakiś czas był u Józefa w Lasowicach, gdzie
pracował w jego gospodarstwie jako parobek, ale nie podobało mu się tam. Andrzej
nigdy nie lubił słuchać, jak ktoś mu rozkazuje, co ma robić. Szybko uciekł z
tych Lasowic. Przez jakiś czas pracował w PGR-ze w miejscowości Cyganek na
Żuławach, gdzie znalazł sobie żonę z rodziny kaszubskiej, która tam osiadła
chyba jeszcze przed wojną. W końcu zamieszkał na stałe w Nowym Dworze Gdańskim.
Przez resztę życia, aż do emerytury, pracował w punkcie skupu wełny i pierza,
gdzie nie miał nad sobą żadnego kierownika. Był zupełnie samodzielny i dobrze
sobie tam radził. Z czasem stał się znany w mieście i okolicy. Ludzie nawet
mówili, że idą po wełnę „do Kowalskiego”.
Jak zamieszkaliśmy na
Żuławach, zaczęliśmy zwiedzać okolicę. Markusy to była duża wieś, rozwleczona
na długość chyba z siedem kilometrów. Właściwie nie było tam jakiegoś centrum.
Domy nie stały w kupie, jeden koło drugiego, tylko były luźno rozrzucone i mocno
oddalone od siebie. Przez to nie było widać ani słychać, co dzieje się u
sąsiadów. Najgorsze było to, że wszędzie było daleko. W tym pierwszym, trudnym
okresie, nie było jeszcze nawet żadnego sklepu na miejscu. Jakieś sklepy były
dopiero w Zwierznie i w Gronowie. Ludzie jeździli tam przede wszystkim po
wódkę, bo to był wtedy towar pierwszej potrzeby. Butelką alkoholu można było
wówczas załatwić różne sprawy. Potem zrobiono sklep Gminnej Spółdzielni w
Markusach w budynku dawnego dworca kolejowego. Tamtędy kiedyś przebiegała linia
kolejowa Elbląg-Zalewo, ale została szyny zostały zdjęte przez Rosjan i
wywiezione na wschód zaraz po wojnie.
Zwiedzaliśmy także
puste domy stojące w sąsiedztwie. Wtedy niewiele z nich było zamieszkałych.
Właściwie wszystkie domy położone przy gruntowej drodze w pobliżu nas nie były
jeszcze zamieszkałe. Niestety, tam już przed nami byli szabrownicy, więc w tych
domach w środku nic już nie było do zabrania. Wszystko zostało wyczyszczone do
gołego!
My tam wylądowaliśmy w
czasie, kiedy przez Ziemie Odzyskane przewaliła się już ta największa fala
szabru. Złote czasy dla szabrowników to była wiosna i lato 1945 roku, kiedy
było tam jeszcze zupełnie pusto. Niemcy już prawie zupełnie wyszli, a Polacy
jeszcze nie przyszli. Władzę sprawowało wtedy wojsko radzieckie, tworzyły się
też polskie komitety obywatelskie. Szaber niby był wtedy zakazany prawnie. Groziły
za to surowe kary, ale kto by tam o tym myślał! Wtedy wszystko było wolno. Nie
było żadnej władzy. Wtedy rację miał ten, kto miał broń palną i umiał się nią
posługiwać. A broni wszelakiej było wtedy wszędzie pełno. Leżała tu i tam
porzucona przez Niemców, którzy zostawiali ją kiedy poddawali się Rosjanom.
Najwyżej był kłopot z amunicją, ale i tę można było znaleźć, jak ktoś
potrzebował. Kto chciał, to brał tę broń dla siebie.
Poszłam raz sobie do takiego
jednego pustego domu stojącego przy drodze gruntowej koło nas. W środku tam już
nic nie znalazłam, tylko jakieś kwiatki wiosenne rosły w ogrodzie. Wzięłam kij
i nakłuwałam ziemię przed domem. Szukałam, czy czegoś tam nie zakopano. W
pewnym momencie poczułam, że mój kij natrafił na coś twardego! Zaczęłam tam
grzebać rękoma i znalazłam zakopane w ziemi trzy metalowe konwie od mleka. W
jednej z nich była schowana pierzyna z gęsiego puchu i jakieś ręczniki, a w
drugiej był ozdobny, dwustronny obrus, ładnie haftowany i chyba coś jeszcze. W trzeciej kanie była
cebula, smalec i inne produkty żywnościowe. To musieli zakopać Niemcy, którzy
tam mieszkali i potem uciekli. Część z tego wzięłam ze sobą, resztę zostawiłam.
Potem poszliśmy tam ze Staśkiem czy z Genią
i przynieśliśmy resztę tych rzeczy.
Później Burek ze
Staśkiem zaczęli szukać koło innych domów. Chcieli też coś znaleźć. Kopali
szpadlem w ogrodzie. Przy innym domu, przy tej samej polnej drodze, znaleźli
zakopaną skrzynię, a w niej było pełno stołowych naczyń porcelanowych.
Ucieszyliśmy się z tego znaleziska, bo nie mieliśmy dużo swoich naczyń
stołowych i to mogło nam się przydać. Jednak długo ich nie używaliśmy. W domu
nie było pieniędzy, więc Genia brała po kolei te naczynia i zawoziła pociągiem
do Malborka na rynek, by je sprzedać. Ludzie w mieście kupowali i dawali jej za
to prawdziwe pieniądze. To był nasz jedyny zarobek w tamtym początkowym,
trudnym czasie.
Burek ze Staśkiem dalej
szukali i potem, jak już trochę woda opadła, to w tym samym ogrodzie wykopali
jeszcze jedną dużą skrzynię. Zobaczyli ją i ucieszyli się!
- Co to będzie za
skarb! – mówili sobie.
Odrywają deski z
wierzchu, zaglądają do środka, a tam leży trup! To był jakiś niemiecki nieboszczyk
pochowany w ogrodzie! Wyciągnęli stamtąd ludzką czaszkę, obejrzeli i odłożyli z
powrotem. Nie rozpoznali nawet, czy to był mężczyzna czy kobieta. Po tym
upiornym odkryciu jakoś im się odechciało dalszego kopania w ziemi i szukania
skarbów.
Ale to nie koniec! W
jeszcze innym domu znaleźliśmy na strychu nową, nieużywaną trumnę z drewna. Gdzie indziej w środku były krowie szkielety.
Nie mam pojęcia, jak te krowy tam weszły. Ale, jak widać, jakoś wlazły, nie
mogły już wyjść i tam zostały.”
Później zaczęli w okolicy
pojawiać się sąsiedzi. Była to zbieranina biedaków i nieszczęśników z różnych
stron Polski, a także zza Buga. Prócz Polaków do Markus przyjechali także
Ukraińcy przywiezieni tutaj w ramach Akcji Wisła. Wszyscy znaleźli nowy dom na
Żuławach, jednak nie wszyscy pozostali tam na stałe. Ukraińcy nie mieli
wyjścia, musieli zostać, bo władza ludowa ich tam osadziła i dobrze pilnowała.
Jednak Polacy przyjeżdżali, pomieszkali trochę i często ruszali dalej. Życie i
praca na Żuławach były bowiem bardzo ciężkie, ponad ludzkie siły! Nie było
maszyn rolniczych, nie było koni (te pojawiły się dopiero później w ramach
pomocy amerykańskiej dla powojennej Europy), ludzie nie znali metod uprawy
ciężkiej żuławskiej gleby. Wokół było przygnębiająco: tylko woda, rowy i błoto.
Wszędzie było daleko. Nie było elektryczności,
nie było wody pitnej, nie było komunikacji, nie było sklepów. Ludzie
głodowali, nie mieli w co się ubrać...
Później moją rodzinę
spotkało jeszcze jedno nieszczęście. Był pożar. Ten ich nowy dom na Żuławach
spalił się. Ledwo uszli z życiem! I znowu byli bezdomni. Na szczęście władze
gminy Zwierzno zadbały o nich. Przydzielono im nowe domy: siostra mojej mamy,
czyli moja ciotka Genia, wraz z wujkiem Stefanem poszli mieszkać do domu z
rodziną Boreckich w Markusach. Natomiast moja mama, jej sparaliżowana matka
(moja babcia Marta) oraz brat Stasiek zamieszkali w starej drewnianej chałupie
przy błotnistej polnej drodze we wsi Wiśniewo w tej samej gminie. Tam było
jeszcze gorzej niż w Markusach. Wieś dosłownie zabita dechami, bardzo nisko, gleba
gorsza niż w Markusach, straszliwe błoto, wszędzie tylko szuwary rosły i było
trochę łąk.
No i właśnie tam,
podczas akcji zbierania stonki ziemniaczanej, którą organiazowały ówczesne
władze, moja matka poznała mojego przyszłego ojca, za którego wyszła parę lat
później. Stonki wcale tam jeszcze nie było, ale gmina kazała, by z każdego domu
przyszła na akcję jedna osoba z butelką z naftą i kijem, które to narzędzia
miały posłużyć do unicestwienia stonki. I tak sobie chodzili młodzi ludzie od
domu do domu, od jednego pola do drugiego, podglądali krzaczki ziemniaczane i w
ogóle… Tym właśnie sposobem przyszłam na świat – dzięki stonce ziemniaczanej!
Nieistniejącej wtedy. Bo ona się w końcu pojawiła, ta stonka, ale dopiero
później. Wtedy już był amerykański proszek DDT do jej zwalczania, nikt nie
musiał jej zbierać w butelkę z naftą.
A moja matka po śmierci
swojej sparaliżowanej matki (opiekowała się nią do samego końca), wyjechała do
swojego brata Wacka do Bydgoszczy. Za nic w świecie nie chciała pozostać na
wsi, bo już poznała ciężką dolę wiejskiej kobiety. Jakby chciała zostać na
Żuławach, to by została, bo miała paru konkurentów, z gospodarstwami, a co! Ale
nie chciała pracować na roli. Dokładnie 5 marca 1953 roku, czyli w dniu śmierci
Stalina wyjechała z Elbląga pociągiem do Bydgoszczy i tam osiadła na dłużej. A
potem los znowu ją zagnał na Żuławy i obecnie mieszka w Malborku.
Los w ogóle płata różne
dziwne niespodzianki. Moja mama mieszka teraz dokładnie w tym samym mieszkaniu,
w którym było robione to zdjęcie, które jest na początku tego artykułu. Na tym
zdjęciu jest moja mama, jej brat Andrzej (w czapce) i jakiś jego kolega w
kapeluszu. Zimą 1947/1948 byli razem w Malborku, wracali z pogrzebu w
Lasowicach Wielkich. Przechodząc przez miasto, zauważyli szyld fotografa.
Postanowili zrobić sobie wspólne zdjęcie. Weszli do starej kamienicy, gdzie w
wielkim pokoju był zakład fotograficzny. To był jeden z pierwszych takich
zakładów w powojennym Malborku. A teraz ja tu siedzę i piszę te słowa… Życie
zatoczyło koło?
A to moja mama nad grobami naszych krewnych na cmentarzu w Zwierznie w gminie Markusy:
„Prowincja.
Kwartalnik Społeczno-Kulturalny Dolnego Powiśla i Żuław” 2018/1
Ciężkie to były czasy. My nie zawsze doceniamy, że żyje nam się dużo łatwiej niż naszym rodzicom czy dziadkom...
OdpowiedzUsuńO tej przedwojennej, wojennej i powojennej biedzie słyszałam od dziecka. Ale nie mogłam sobie tego wyobrazić. Dopiero jak nagrywałam opowiesci mojej mamy i spisywałam je z taśmy, zrozumiałam o co chodziło. Jak wielki był zakres tej biedy! Teraz nam się żyje O WIELE LEPIEJ! BOGU DZIĘKI! I niech tak zostanie! :)))
Usuń