Translate

piątek, 22 czerwca 2018

Frances Hodgson Burnett, „Sekret markizy” (szukając indyjskich motywów w prozie brytyjskiej)



Przede wszystkim! Proszę nie śmiać się z tej okładki! Taka była moda okładkowa w końcówce lat 1990., kiedy ta książka została wydana: musiało być mocno kolorowo, a najlepiej jeszcze ze złotymi literami. Ta okładka i tak jest stosunkowo spokojna jak na owe czasy. 

Frances Hodgson Burnett to autorka najbardziej znana z powieści dla dzieci, takich jak „Tajemniczy ogród” (moja ukochana książka, wracam do niej do tej pory), „Mały lord” i „Mała księżniczka”. Jednak pisała także nieco mniej znane i słabsze powieści dla dorosłych, do których należy m. in. „Sekret markizy”, składający się z dwóch części. Pierwsza z nich („The Making of a Marchioness”)  to rodzaj sentymentalnej baśni o Kopciuszku do złudzenia przypominającej „Trędowatą” Heleny Mniszkówny, zaś druga („The Methods of Lady Walderhurst”) to klasyczny thriller gotycki, dość mroczny i ponury, pełen orientalnej magii i czarów.  

Treść jest taka: biedna, ale dobrze urodzona panna Emilia Fox-Seton mieszka w wynajętym pokoiku w Londynie, pracując dorywczo jako dama do towarzystwa w zamożnych domach. Jest samotna i nie może liczyć na pomoc rodziny. Ledwo wiąże koniec z końcem, mimo to jest zawsze czysto, schludnie i modnie ubrana. Materiały na suknie kupuje taniutko, na wyprzedażach, a odzież szyje sobie samodzielnie. Kobieta musi sama zarabiać na życie, a z tym jest ciężko. Ma już 34 lata i żadnych szans na zamążpójście. 

I oto nagle zdarza się cud: panna Fox-Seton jedzie latem do wiejskiej rezydencji, by tam pomagać zamożnej właścicielce w przyjmowaniu gości i organizowaniu ich rozrywek. Spędza bardzo pracowite wakacje. Wykonując swoje obowiązki wpada nieoczekiwanie w oko starszemu o 20 lat bajecznie bogatemu markizowi, który jest wdowcem i właśnie poszukuje dla siebie kolejnej żony. Musi się ożenić, a najlepiej spłodzić spadkobiercę, bo na jego tytuł i majątek czyha już ubogi kuzyn czasowo przebywający w Indiach. Markiz wybiera Emilię, bo pociąga go jej ugodowy charakter, chęć służenia wszystkim, dobre pochodzenie, złote serce i nienachalna inteligencja (autorka wiele razy podkreśla, że Emilia jest po prostu głupia, co zdaje się było zaletą damy w tamtej epoce i na głupotę można było wtedy złapać męża). 

Biorą więc ślub, ale potem zaczynają się schody. Do Anglii wraca bowiem ów niedoszły spadkobierca, który przywozi ze sobą żonę Hinduskę pół-krwi oraz jej hinduską służącą. Spadkobierca jest wściekły na markiza, że spadek przejdzie mu koło nosa, mimo to jednak stara się zbliżyć do markiza i jego żony, by coś ugrać dla siebie. Wkrótce potem markiz nieoczekiwanie sama wyjeżdża do Indii, bo ma tam do załatwienia niecierpiące zwłoki sprawy państwowe. Natomiast świeżo upieczona markiza zostaje pozostawiona sama w pięknej rezydencji na pastwie nieznajomych, pazernych krewnych i ich tajemniczej kolorowej służącej, która bardzo dobrze zna się na magii, czarach i truciznach. Dalej już chyba nie muszę mówić, co się będzie działo? I dzieje się! Tak jak w klasycznej powieści gotyckiej pojawiają się jakieś tajemnicze zjawiska nie z tego świata, a przestrzeń wiejskiego dworu staje się niebezpieczna dla głównej bohaterki. 
 
Łyknęłam to w jedno popołudnie. Czyta się to lekko, łatwo i przyjemnie, choć opowieść jest dość przewidywalna, a głupota markizy trudna do udźwignięcia dla czytelnika. Całość ma jednak ten nieoceniony i trudny do podrobienia angielski wdzięk. 

Oto opis dworu w Palstrey, największej rezydencji markiza (bo miał jeszcze dwie inne): „Kiedy Emilia po raz pierwszy zobaczyła Palstrey, wzruszyła się aż do łez (…) Patrzyła na rezydencję jak na pałac śpiącej królewny. (…) Patrzyła na rezydencję, jak na ogromny, niski, rozbudowany na wszystkie strony pałac z bajki o śpiącej królewnie. Bujne pnącza wspinały się na mury i otulały zielonymi splotami wieże, strosząc się festonami listków i wici. Rozległy park przypominał zaczarowany bór. Wiodła doń długa aleja olbrzymich, rozłożystych lip. Poskręcane konary łączyły się, krzyżowały i przeplatały nad głowami przechodzących, zaś kręte korzenie wnikały głęboko pod aksamitny mech. Taka właśnie droga winna prowadzić do krainy baśni.” (s. 95-96)

Ogromną zaletą tej powieści są właśnie takie stylowe opisy, poza tym znajdziemy tutaj ciekawe scenki z życia w wiejskiej rezydencji w Anglii na przełomie XIX i XX wieków, a także wiele uwag poświęconych życiu codziennemu w tamtej epoce. Dowiadujemy się m. in. jak wyglądało polowanie z nagonką na bogatego męża (udział w nim brały młode panny i ich rodzicielki), a także jakie noszono suknie i kapelusze, ile kosztowały materiały odzieżowe i za jaką cenę można je było kupić na wyprzedaży w Londynie.  

A ja do tej powieści tej dotarłam „indyjską ścieżką”, to znaczy trafiłam na nią, szukając powieści o życiu Anglików w indyjskich koloniach (mam właśnie potrzebę czytania o Indiach po lekturze „Dalekich pawilonów” M. M. Kaye). Indie jawią się tutaj jako gorące, tropikalne piekło, które wywołuje cielesne choroby i niszczy ludzkie dusze, a ich rodowici mieszkańcy (Hindusi) to źli, podstępni i kłamliwi ludzie, którzy nienawidzą białych i są w stanie posunąć się do każdej podłości, a nawet zbrodni, byle tylko im dokuczyć. Tak to widziano w Anglii jeszcze sto lat temu. Pani Burnett w ogóle często wplatała indyjskie motywy do swej twórczości. Przecież zarówno Mary Lennox z „Tajemniczego ogrodu”, jak i Sara z „Małej księżniczki” przyjechały do Anglii właśnie stamtąd. Mary trafiła do ojczyzny jako sierota, zaś Sara miała w Indiach ojca, do którego bardzo tęskniła.  

„Sekret markizy” został wydany po raz pierwszy w 1901 roku. Natomiast w 2012 roku  powstał według tej powieści pełen grozy film telewizyjny pod tytułem „The Making of a Lady”:



Burnett Frances Hodgson, „Sekret markizy”, tłum. Ewa Oświecimska, wyd. Novus Orbis, Gdańsk 1998

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz