Przede
wszystkim! Proszę nie śmiać się z tej okładki! Taka była moda okładkowa w końcówce
lat 1990., kiedy ta książka została wydana: musiało być mocno kolorowo, a
najlepiej jeszcze ze złotymi literami. Ta okładka i tak jest stosunkowo
spokojna jak na owe czasy.
Frances
Hodgson Burnett to autorka najbardziej znana z powieści dla dzieci, takich jak „Tajemniczy
ogród” (moja ukochana książka, wracam do niej do tej pory), „Mały lord” i „Mała
księżniczka”. Jednak pisała także nieco mniej znane i słabsze powieści dla
dorosłych, do których należy m. in. „Sekret markizy”, składający się z dwóch
części. Pierwsza z nich („The Making of a Marchioness”) to rodzaj sentymentalnej baśni o Kopciuszku do
złudzenia przypominającej „Trędowatą” Heleny Mniszkówny, zaś druga („The Methods
of Lady Walderhurst”) to klasyczny thriller gotycki, dość mroczny i ponury,
pełen orientalnej magii i czarów.
Treść
jest taka: biedna, ale dobrze urodzona panna Emilia Fox-Seton mieszka w
wynajętym pokoiku w Londynie, pracując dorywczo jako dama do towarzystwa w
zamożnych domach. Jest samotna i nie może liczyć na pomoc rodziny. Ledwo wiąże
koniec z końcem, mimo to jest zawsze czysto, schludnie i modnie ubrana. Materiały
na suknie kupuje taniutko, na wyprzedażach, a odzież szyje sobie samodzielnie. Kobieta
musi sama zarabiać na życie, a z tym jest ciężko. Ma już 34 lata i żadnych
szans na zamążpójście.
I
oto nagle zdarza się cud: panna Fox-Seton jedzie latem do wiejskiej rezydencji,
by tam pomagać zamożnej właścicielce w przyjmowaniu gości i organizowaniu ich
rozrywek. Spędza bardzo pracowite wakacje. Wykonując swoje obowiązki wpada
nieoczekiwanie w oko starszemu o 20 lat bajecznie bogatemu markizowi, który jest
wdowcem i właśnie poszukuje dla siebie kolejnej żony. Musi się ożenić, a
najlepiej spłodzić spadkobiercę, bo na jego tytuł i majątek czyha już ubogi
kuzyn czasowo przebywający w Indiach. Markiz wybiera Emilię, bo pociąga go jej
ugodowy charakter, chęć służenia wszystkim, dobre pochodzenie, złote serce i
nienachalna inteligencja (autorka wiele razy podkreśla, że Emilia jest po
prostu głupia, co zdaje się było zaletą damy w tamtej epoce i na głupotę można było
wtedy złapać męża).
Biorą
więc ślub, ale potem zaczynają się schody. Do Anglii wraca bowiem ów niedoszły
spadkobierca, który przywozi ze sobą żonę Hinduskę pół-krwi oraz jej hinduską
służącą. Spadkobierca jest wściekły na markiza, że spadek przejdzie mu koło nosa,
mimo to jednak stara się zbliżyć do markiza i jego żony, by coś ugrać dla
siebie. Wkrótce potem markiz nieoczekiwanie sama wyjeżdża do Indii, bo ma tam
do załatwienia niecierpiące zwłoki sprawy państwowe. Natomiast świeżo upieczona
markiza zostaje pozostawiona sama w pięknej rezydencji na pastwie nieznajomych,
pazernych krewnych i ich tajemniczej kolorowej służącej, która bardzo dobrze zna
się na magii, czarach i truciznach. Dalej już chyba nie muszę mówić, co się
będzie działo? I dzieje się! Tak jak w klasycznej powieści gotyckiej pojawiają
się jakieś tajemnicze zjawiska nie z tego świata, a przestrzeń wiejskiego dworu
staje się niebezpieczna dla głównej bohaterki.
Łyknęłam
to w jedno popołudnie. Czyta się to lekko, łatwo i przyjemnie, choć opowieść
jest dość przewidywalna, a głupota markizy trudna do udźwignięcia dla
czytelnika. Całość ma jednak ten nieoceniony i trudny do podrobienia angielski
wdzięk.
Oto
opis dworu w Palstrey, największej rezydencji markiza (bo miał jeszcze dwie
inne): „Kiedy Emilia po raz pierwszy zobaczyła Palstrey, wzruszyła się aż do
łez (…) Patrzyła na rezydencję jak na pałac śpiącej królewny. (…) Patrzyła na
rezydencję, jak na ogromny, niski, rozbudowany na wszystkie strony pałac z
bajki o śpiącej królewnie. Bujne pnącza wspinały się na mury i otulały
zielonymi splotami wieże, strosząc się festonami listków i wici. Rozległy park
przypominał zaczarowany bór. Wiodła doń długa aleja olbrzymich, rozłożystych
lip. Poskręcane konary łączyły się, krzyżowały i przeplatały nad głowami
przechodzących, zaś kręte korzenie wnikały głęboko pod aksamitny mech. Taka
właśnie droga winna prowadzić do krainy baśni.” (s. 95-96)
Ogromną
zaletą tej powieści są właśnie takie stylowe opisy, poza tym znajdziemy tutaj
ciekawe scenki z życia w wiejskiej rezydencji w Anglii na przełomie XIX i XX
wieków, a także wiele uwag poświęconych życiu codziennemu w tamtej epoce.
Dowiadujemy się m. in. jak wyglądało polowanie z nagonką na bogatego męża
(udział w nim brały młode panny i ich rodzicielki), a także jakie noszono
suknie i kapelusze, ile kosztowały materiały odzieżowe i za jaką cenę można je
było kupić na wyprzedaży w Londynie.
A
ja do tej powieści tej dotarłam „indyjską ścieżką”, to znaczy trafiłam na nią,
szukając powieści o życiu Anglików w indyjskich koloniach (mam właśnie potrzebę
czytania o Indiach po lekturze „Dalekich pawilonów” M. M. Kaye). Indie jawią
się tutaj jako gorące, tropikalne piekło, które wywołuje cielesne choroby i
niszczy ludzkie dusze, a ich rodowici mieszkańcy (Hindusi) to źli, podstępni i
kłamliwi ludzie, którzy nienawidzą białych i są w stanie posunąć się do każdej
podłości, a nawet zbrodni, byle tylko im dokuczyć. Tak to widziano w Anglii
jeszcze sto lat temu. Pani Burnett w ogóle często wplatała indyjskie motywy do
swej twórczości. Przecież zarówno Mary Lennox z „Tajemniczego ogrodu”, jak i
Sara z „Małej księżniczki” przyjechały do Anglii właśnie stamtąd. Mary trafiła
do ojczyzny jako sierota, zaś Sara miała w Indiach ojca, do którego bardzo
tęskniła.
„Sekret
markizy” został wydany po raz pierwszy w 1901 roku. Natomiast w 2012
roku powstał według tej powieści pełen grozy film
telewizyjny pod tytułem „The Making of a Lady”:
Burnett Frances Hodgson, „Sekret
markizy”, tłum. Ewa
Oświecimska, wyd. Novus Orbis, Gdańsk 1998
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz