Translate

sobota, 16 czerwca 2018

M. M. Kaye „Dalekie pawilony” (romans przygodowo-detektywistyczno-szpiegowski w indyjskiej scenerii)


Przez ostatni tydzień przebywałam w baśniowym, wiktoriańskim świecie kolonialnych Indii rządzonych przez Anglików.  Była to bardzo interesująca podróż w czasie i przestrzeni. 

Przeniosłam się do dawnych Indii dzięki wspaniałej powieści angielskiej autorki Mary Margaret Kaye pt. „Dalekie pawilony”, która została wydana w oryginale w 1978 roku i od razu stała się międzynarodowym bestsellerem. Sprzedano ją na całym świecie w milionach egzemplarzy, nakręcono na jej podstawie miniserial, skomponowano też musical wystawiany na największych scenach świata. Amerykanie okrzyknęli ją indyjskim „Przeminęło z wiatrem”. 

Cóż jest takiego urzekającego w tej powieści? Przede wszystkim – minione czasy! Urzekło mnie Imperium Brytyjskie, a także British Raj, czyli Brytyjskie Indie opisane przez autorkę tej powieści, której dziadek, ojciec, brat, mąż i chyba wszyscy męscy członkowie rodziny od paru pokoleń służyli w Indiach brytyjskiej Koronie jako urzędnicy i żołnierze. M. M. Kaye urodziła się w Indiach i dopiero jako 10-letnia dziewczynka została wysłana do Anglii do szkoły. Później wróciła do kolonii. Przez wiele lat uważała Indie za swą drugą ojczyznę i z bólem pożegnała się z nią, kiedy Anglicy musieli opuścić ten kraj po II wojnie światowej. W swej powieści zawarła całą swoją wiedzę o Indiach i ogromną miłość do tego kraju. 

Akcja „Dalekich pawilonów” rozpoczyna się w okresie poprzedzającym powstanie sipajów przeciwko Anglikom (1857 rok). Parę lat wcześniej w indyjskich górach na świat przychodzi Aschton Pelham-Martyn, syn młodej angielskiej lady i starego angielskiego profesora etnologii i botaniki. Rodzi się w czasie wyprawy odkrywczej, daleko od cywilizacji. Niestety, oboje rodzice dziecka wcześnie umierają i chłopcem opiekuje się jego hinduska niania Sita. Kobieta bierze ze sobą dokumenty świadczące o pochodzeniu dziecka i próbuje odprowadzić go do jednostki wojskowej, w której służy jego wuj, brat matki. Jednak po drodze spotykają zbuntowanych indyjskich żołnierzy, którzy masowo mordują wszystkich napotkanych Anglików, także kobiety i dzieci. W tej sytuacji Sita przebiera chłopca w indyjski strój i wmawia mu, że jest jej rodzonym synem, Aschokiem. 

Razem z Sitą dziecko trafia do maleńkiego księstwa Gulkotu, gdzie oboje z czasem dostają się do służby miejscowego maharadży. Aschok zaprzyjaźnia się tam z małą hinduską księżniczką Andżuli. Po pewnym czasie, na skutek intryg pałacowych chłopcu grozi śmierć, więc decyduje się na ucieczkę z Gulkotu razem ze swoją przybraną matką. Sita jest chora i czuje, że umiera. Przed śmiercią wyjawia Aschokowi tajemnicę jego pochodzenia i przekazuje mu jego metrykę urodzenia i inne dokumenty. Potem chłopiec sam dociera do najbliższej angielskiej jednostki wojskowej. Żołnierze udzielają mu pomocy i wysyłają do dalszej rodziny w Anglii. Uczy się w angielskiej szkole, później studiuje wojskowość, a w końcu wraca do Indii jako biały sahib, brytyjski oficer, który ma służyć jako szpieg w Korpusie Zwiadowców. I to jest dopiero zawiązanie akcji!

Jakie były dalsze losy Aschoka? Jak poradził sobie ze swoją podwójną angielsko-indyjską tożsamością? Został w końcu Anglikiem czy Hindusem? Oto jest pytanie! Aby uzyskać na nie odpowiedź, musimy przeczytać bardzo długą (ponad 1000 stron), ciekawą i pełna niezwykłych przygód opowieść obfitującą w niesamowite zwroty akcji. Całość jest napisana w konwencji powieści historyczno-przygodowo-detektywistyczno-szpiegowskiej. Indywidualne losy Aschoka zostały ukazane na tle szerokiej panoramy XIX-wiecznych Indii. Tak więc podczas lektury czytamy o przygodach głównego bohatera, gryząc palce z napięcia, niepewni jego dalszych losów, a przy okazji rozkoszujemy się barwnymi opisami dawnych Indii. Autorka bowiem bardzo namacalnie przedstawiła krajobrazy, barwy, zapachy i smaki tego malowniczego kraju o bogatej historii. 

Podobno nie sposób pisać o Indiach bez nawiązania do twórczości najwybitniejszego angielskiego pisarza piszącego o tym kraju, to jest Rudyarda Kiplinga. Powieść pani Kaye porównywano z jego najlepszą powieścią, to jest „Kimem”. W obu utworach pojawia się motyw sieroty, zagubionego angielskiego dziecka, które jest niezwykle bystre, sprytne i wędruje po Indiach w towarzystwie dorosłej osoby. Być może są jeszcze jakieś podobieństwa, ale o tym jeszcze nie wiem, bo dopiero będę czytała „Kima”, którego właśnie wypożyczyłam sobie z biblioteki dziecięcej. Jakoś tak bowiem wyszło, że mnie ta powieść w dzieciństwie ominęła. A teraz jestem jej ciekawa. 

Bardzo lubię powieści przygodowe. Lubię także czytać to, co Anglicy pisali kiedyś o Indiach. Lubię indyjskie motywy w brytyjskiej prozie. Mam wrażenie, że brytyjska tęsknota za dawnymi czasami, kiedy byli kolonialnymi białymi sahibami w tropikalnych krajach, przypomina nieco nasze polskie tęsknoty za utraconymi kresami wschodnimi. Tak mi się to kojarzy. Tyle tylko, że nam jeszcze wolno wspominać kresy wschodnie i wzdychać za nimi. 

Niestety, Anglikom zostało to zabrane. Niech no tylko jakiś potomek białego sahiba zacznie wspominać, jak to dobrze było białym ludziom w Indiach i jak zacofane gospodarczo Indie zyskały na supremacji białego człowieka, zaraz zakrzyczą go Hindusi pracujący w lewackich mediach w Wielkiej Brytaniii (np. w piśmie „Guardian”). Niewinne angielskie wspomnienia staną się zaraz pretekstem do oskarżenia Anglików o rasizm, imperializm i inne poważne przewinienia. Tak się teraz porobiło, że cała narracja o dawnych czasach panowania Anglików w Indiach przekazywana jest w wersji indyjskiej. I niech to będzie ostrzeżeniem dla nas, Polaków! Bo już odzywają się głosy ze strony ukraińskiej, jakimi to zbrodniarzami i kolonizatorami byliśmy na Kresach! Jacy to byli źli ci polscy panowie! Spójrzmy więc na przykład Wielkiej Brytanii, gdzie biały człowiek już się nie liczy i nie ma racji! Tam rację mają teraz kolorowi! Niech to będzie dla nas ostrzeżeniem! Uważajmy, by nie ulec ukraińskiej narracji!

Ale na razie – poczytajmy sobie przepiekną opowieść pani Kaye, poczytajmy sobie także Kiplinga czy innych autorów opiewających wspaniałą kolonialną przeszłość brytyjskiego imperium! 

Na podstawie „Dalekich pawilonów” nakręcono w 1984 roku cudowny serial, w którym były słonie, konie, egzotyka, indyjskie pejzaże, zabytki, tysiące statystów i słynny aktor Omar Sharif w jednej z głównych ról. Budżet tego serialu był po prostu kolosalny! I to się naprawdę dobrze oglądało! Pamiętam go dobrze z tamtych czasów. Porównywano go wtedy z „Ptakami ciernistych krzewów”, bo też był o zakazanej miłości. 

Po książkę pani Kaye sięgnęłam na mocy opisanych powyżej porównań pomiędzy Anglikami w Indiach a Polakami na Kresach. Wyszukałam w mojej bibliotece stare wydanie sprzed ćwierć wieku. I cóż za zbieg okoliczności! Okazuje się, że Wydawnictwo Poznańskie wydało właśnie wznowienie tej powieść w dwóch tomach. A to wcześniejsze było w czterech. Bardzo mnie cieszy ta wiadomość, bo być może będę jeszcze wracać do tego tekstu. Kupiłabym, ale strasznie drogie…  

Jedyny mój zarzut jest taki: marne tłumaczenie. Poszukałam w sieci oryginału po angielsku, podczytałam trochę; normalna taka angielszczyzna, nie za trudna. Jakbym miała całość po angielsku, to może nawet bym przebrnęła. Jednak dwaj tłumacze, panowie Zbigniew Batko i Lech Niedzielski, nie popisali się. Język ich przekładu jest ciężki, a zdania ciągną się na pół strony. Ja rozumiem, że być może autorka tak je pisała. Ale cóż to za problem dla tłumacza – skrócić długie zdanie tak, by dobrze wyglądało i dobrze czytało się po polsku? Przecież Tadeusz Żeleński-Boy tak właśnie robił w przypadku tłumaczeń powieści Honoriusza Balzaka czy „W poszukiwaniu straconego czasu” Prousta. Proust to pisał zdania na parę stron! I co? Tłumacz miał to tak zostawić? Skoro mógł ulepszyć? 

Powiadają, że z tłumaczeniami jest jak z żoną: może być wierna, ale brzydka, albo piękna, ale niewierna. Ja wolę to drugie rozwiązanie. Moim zdaniem, przekład spółki Batko-Niedzielski jest może i wierny, ale za to koszmarnie brzydki! Męczyłam się przy czytaniu tych koszmarnie długich zdań, myśląc przy tym, co bym zmieniła, wycięła i skróciła nieco.  Ciekawe, czy Wydawnictwo Poznańskie poprawiło nieco to tłumaczenie? 

Kaye M. M., „Dalekie pawilony”, t. 1-4, tłum. Lech Niedzielski (t. 1-2), Zbigniew Batko (t. 3-4), Oficyna Wydawnicza „Alma-Press”, Warszawa 1994
 


5 komentarzy:

  1. Widziałam okładki nowych powieści. Powiem Pani, że czytałam 'Kima' i 'Księgę dżungli' i niekoniecznie to do mnie przemawia. Pisze Pani o tęsknocie za dawnymi czasami. Anglicy dużo budowali itd, ale jednak zawsze byli okupantami.
    A tęsknota za Kresami? Szlachta tęskni, ale potomkowie chłopów? Moi dziadkowie tam mieszkali, ale na wsi. Wszyscy ciężko pracowali. No to były Kresy po równo ukraińskie, jak i polskie, ale i żydowskie. Wielonarodowe.
    Razi słowo 'polskie Kresy'. To zawłaszczanie miejsca. Zresztą, to historia i nikt z potomków Kresowiaków Polaków nie pojechałby tam mieszkać!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wszystko rozumiem! Ale ja uważam inaczej ;)))
      Natomiast powieść naprawdę warto przeczytać, bo jest po prostu dobra. Nie propaguje kolonializmu, wręcz przeciwnie.

      Usuń
    2. Jak znajdę czas. Troszkę nie lubię książek o Indiach.

      Usuń
  2. Literatura postkolonialna to coś mi znanego, chociażby z Doris Lessing "Trawa śpiewa". A recenzja nie powiem, piękna i zachęcająca. Pozdrawiam !

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Doris Lessing czytałam dawno temu, jak dostała Nobla. Ale nic już nie pamiętam - dzięki za przypomnienie! Też pozdrawiam!

      Usuń