Przez
ostatni tydzień przebywałam w baśniowym, wiktoriańskim świecie kolonialnych
Indii rządzonych przez Anglików. Była to
bardzo interesująca podróż w czasie i przestrzeni.
Przeniosłam
się do dawnych Indii dzięki wspaniałej powieści angielskiej autorki Mary
Margaret Kaye pt. „Dalekie pawilony”, która została wydana w oryginale w 1978
roku i od razu stała się międzynarodowym bestsellerem. Sprzedano ją na całym
świecie w milionach egzemplarzy, nakręcono na jej podstawie miniserial, skomponowano
też musical wystawiany na największych scenach świata. Amerykanie okrzyknęli ją
indyjskim „Przeminęło z wiatrem”.
Cóż
jest takiego urzekającego w tej powieści? Przede wszystkim – minione czasy!
Urzekło mnie Imperium Brytyjskie, a także British Raj, czyli Brytyjskie Indie
opisane przez autorkę tej powieści, której dziadek, ojciec, brat, mąż i chyba
wszyscy męscy członkowie rodziny od paru pokoleń służyli w Indiach brytyjskiej
Koronie jako urzędnicy i żołnierze. M. M. Kaye urodziła się w Indiach i dopiero
jako 10-letnia dziewczynka została wysłana do Anglii do szkoły. Później wróciła
do kolonii. Przez wiele lat uważała Indie za swą drugą ojczyznę i z bólem
pożegnała się z nią, kiedy Anglicy musieli opuścić ten kraj po II wojnie
światowej. W swej powieści zawarła całą swoją wiedzę o Indiach i ogromną miłość
do tego kraju.
Akcja
„Dalekich pawilonów” rozpoczyna się w okresie poprzedzającym powstanie sipajów przeciwko
Anglikom (1857 rok). Parę lat wcześniej w indyjskich górach na świat przychodzi
Aschton Pelham-Martyn, syn młodej angielskiej lady i starego angielskiego
profesora etnologii i botaniki. Rodzi się w czasie wyprawy odkrywczej, daleko od
cywilizacji. Niestety, oboje rodzice dziecka wcześnie umierają i chłopcem
opiekuje się jego hinduska niania Sita. Kobieta bierze ze sobą dokumenty
świadczące o pochodzeniu dziecka i próbuje odprowadzić go do jednostki
wojskowej, w której służy jego wuj, brat matki. Jednak po drodze spotykają
zbuntowanych indyjskich żołnierzy, którzy masowo mordują wszystkich napotkanych
Anglików, także kobiety i dzieci. W tej sytuacji Sita przebiera chłopca w indyjski
strój i wmawia mu, że jest jej rodzonym synem, Aschokiem.
Razem
z Sitą dziecko trafia do maleńkiego księstwa Gulkotu, gdzie oboje z czasem
dostają się do służby miejscowego maharadży. Aschok zaprzyjaźnia się tam z małą
hinduską księżniczką Andżuli. Po pewnym czasie, na skutek intryg pałacowych
chłopcu grozi śmierć, więc decyduje się na ucieczkę z Gulkotu razem ze swoją
przybraną matką. Sita jest chora i czuje, że umiera. Przed śmiercią wyjawia
Aschokowi tajemnicę jego pochodzenia i przekazuje mu jego metrykę urodzenia i
inne dokumenty. Potem chłopiec sam dociera do najbliższej angielskiej jednostki
wojskowej. Żołnierze udzielają mu pomocy i wysyłają do dalszej rodziny w
Anglii. Uczy się w angielskiej szkole, później studiuje wojskowość, a w końcu
wraca do Indii jako biały sahib, brytyjski oficer, który ma służyć jako szpieg
w Korpusie Zwiadowców. I to jest dopiero zawiązanie akcji!
Jakie
były dalsze losy Aschoka? Jak poradził sobie ze swoją podwójną angielsko-indyjską
tożsamością? Został w końcu Anglikiem czy Hindusem? Oto jest pytanie! Aby
uzyskać na nie odpowiedź, musimy przeczytać bardzo długą (ponad 1000 stron), ciekawą
i pełna niezwykłych przygód opowieść obfitującą w niesamowite zwroty akcji.
Całość jest napisana w konwencji powieści historyczno-przygodowo-detektywistyczno-szpiegowskiej.
Indywidualne losy Aschoka zostały ukazane na tle szerokiej panoramy
XIX-wiecznych Indii. Tak więc podczas lektury czytamy o przygodach głównego
bohatera, gryząc palce z napięcia, niepewni jego dalszych losów, a przy okazji
rozkoszujemy się barwnymi opisami dawnych Indii. Autorka bowiem bardzo
namacalnie przedstawiła krajobrazy, barwy, zapachy i smaki tego malowniczego kraju
o bogatej historii.
Podobno
nie sposób pisać o Indiach bez nawiązania do twórczości najwybitniejszego
angielskiego pisarza piszącego o tym kraju, to jest Rudyarda Kiplinga. Powieść pani
Kaye porównywano z jego najlepszą powieścią, to jest „Kimem”. W obu utworach
pojawia się motyw sieroty, zagubionego angielskiego dziecka, które jest
niezwykle bystre, sprytne i wędruje po Indiach w towarzystwie dorosłej osoby.
Być może są jeszcze jakieś podobieństwa, ale o tym jeszcze nie wiem, bo dopiero
będę czytała „Kima”, którego właśnie wypożyczyłam sobie z biblioteki
dziecięcej. Jakoś tak bowiem wyszło, że mnie ta powieść w dzieciństwie ominęła.
A teraz jestem jej ciekawa.
Bardzo
lubię powieści przygodowe. Lubię także czytać to, co Anglicy pisali kiedyś o
Indiach. Lubię indyjskie motywy w brytyjskiej prozie. Mam wrażenie, że
brytyjska tęsknota za dawnymi czasami, kiedy byli kolonialnymi białymi sahibami
w tropikalnych krajach, przypomina nieco nasze polskie tęsknoty za utraconymi
kresami wschodnimi. Tak mi się to kojarzy. Tyle tylko, że nam jeszcze wolno
wspominać kresy wschodnie i wzdychać za nimi.
Niestety,
Anglikom zostało to zabrane. Niech no tylko jakiś potomek białego sahiba
zacznie wspominać, jak to dobrze było białym ludziom w Indiach i jak zacofane
gospodarczo Indie zyskały na supremacji białego człowieka, zaraz zakrzyczą go
Hindusi pracujący w lewackich mediach w Wielkiej Brytaniii (np. w piśmie „Guardian”).
Niewinne angielskie wspomnienia staną się zaraz pretekstem do oskarżenia
Anglików o rasizm, imperializm i inne poważne przewinienia. Tak się teraz
porobiło, że cała narracja o dawnych czasach panowania Anglików w Indiach
przekazywana jest w wersji indyjskiej. I niech to będzie ostrzeżeniem dla nas,
Polaków! Bo już odzywają się głosy ze strony ukraińskiej, jakimi to
zbrodniarzami i kolonizatorami byliśmy na Kresach! Jacy to byli źli ci polscy
panowie! Spójrzmy więc na przykład Wielkiej Brytanii, gdzie biały człowiek już
się nie liczy i nie ma racji! Tam rację mają teraz kolorowi! Niech to będzie
dla nas ostrzeżeniem! Uważajmy, by nie ulec ukraińskiej narracji!
Ale
na razie – poczytajmy sobie przepiekną opowieść pani Kaye, poczytajmy sobie także
Kiplinga czy innych autorów opiewających wspaniałą kolonialną przeszłość
brytyjskiego imperium!
Na
podstawie „Dalekich pawilonów” nakręcono w 1984 roku cudowny serial, w którym były
słonie, konie, egzotyka, indyjskie pejzaże, zabytki, tysiące statystów i słynny aktor Omar Sharif w
jednej z głównych ról. Budżet tego serialu był po prostu kolosalny! I to się
naprawdę dobrze oglądało! Pamiętam go dobrze z tamtych czasów. Porównywano go
wtedy z „Ptakami ciernistych krzewów”, bo też był o zakazanej miłości.
Po
książkę pani Kaye sięgnęłam na mocy opisanych powyżej porównań pomiędzy
Anglikami w Indiach a Polakami na Kresach. Wyszukałam w mojej bibliotece stare
wydanie sprzed ćwierć wieku. I cóż za zbieg okoliczności! Okazuje się, że
Wydawnictwo Poznańskie wydało właśnie wznowienie tej powieść w dwóch tomach. A
to wcześniejsze było w czterech. Bardzo mnie cieszy ta wiadomość, bo być może
będę jeszcze wracać do tego tekstu. Kupiłabym, ale strasznie drogie…
Jedyny
mój zarzut jest taki: marne tłumaczenie. Poszukałam w sieci oryginału po
angielsku, podczytałam trochę; normalna taka angielszczyzna, nie za trudna. Jakbym
miała całość po angielsku, to może nawet bym przebrnęła. Jednak dwaj tłumacze,
panowie Zbigniew Batko i Lech Niedzielski, nie popisali się. Język ich
przekładu jest ciężki, a zdania ciągną się na pół strony. Ja rozumiem, że być
może autorka tak je pisała. Ale cóż to za problem dla tłumacza – skrócić długie
zdanie tak, by dobrze wyglądało i dobrze czytało się po polsku? Przecież
Tadeusz Żeleński-Boy tak właśnie robił w przypadku tłumaczeń powieści
Honoriusza Balzaka czy „W poszukiwaniu straconego czasu” Prousta. Proust to
pisał zdania na parę stron! I co? Tłumacz miał to tak zostawić? Skoro mógł
ulepszyć?
Powiadają,
że z tłumaczeniami jest jak z żoną: może być wierna, ale brzydka, albo piękna,
ale niewierna. Ja wolę to drugie rozwiązanie. Moim zdaniem, przekład spółki
Batko-Niedzielski jest może i wierny, ale za to koszmarnie brzydki! Męczyłam
się przy czytaniu tych koszmarnie długich zdań, myśląc przy tym, co bym
zmieniła, wycięła i skróciła nieco. Ciekawe, czy Wydawnictwo Poznańskie poprawiło
nieco to tłumaczenie?
Kaye
M. M., „Dalekie pawilony”, t. 1-4, tłum. Lech Niedzielski (t. 1-2), Zbigniew
Batko (t. 3-4), Oficyna Wydawnicza „Alma-Press”, Warszawa 1994
Widziałam okładki nowych powieści. Powiem Pani, że czytałam 'Kima' i 'Księgę dżungli' i niekoniecznie to do mnie przemawia. Pisze Pani o tęsknocie za dawnymi czasami. Anglicy dużo budowali itd, ale jednak zawsze byli okupantami.
OdpowiedzUsuńA tęsknota za Kresami? Szlachta tęskni, ale potomkowie chłopów? Moi dziadkowie tam mieszkali, ale na wsi. Wszyscy ciężko pracowali. No to były Kresy po równo ukraińskie, jak i polskie, ale i żydowskie. Wielonarodowe.
Razi słowo 'polskie Kresy'. To zawłaszczanie miejsca. Zresztą, to historia i nikt z potomków Kresowiaków Polaków nie pojechałby tam mieszkać!
Wszystko rozumiem! Ale ja uważam inaczej ;)))
UsuńNatomiast powieść naprawdę warto przeczytać, bo jest po prostu dobra. Nie propaguje kolonializmu, wręcz przeciwnie.
Jak znajdę czas. Troszkę nie lubię książek o Indiach.
UsuńLiteratura postkolonialna to coś mi znanego, chociażby z Doris Lessing "Trawa śpiewa". A recenzja nie powiem, piękna i zachęcająca. Pozdrawiam !
OdpowiedzUsuńDoris Lessing czytałam dawno temu, jak dostała Nobla. Ale nic już nie pamiętam - dzięki za przypomnienie! Też pozdrawiam!
Usuń