„Między
ustami a brzegiem pucharu” Marii Rodziewiczówny to jedna z jej nielicznych
powieści wydanych za czasów PRL-u. Miałam ją wtedy w ręku, ale nawet nie pamiętam, czy w ogóle ją wówczas przeczytałam w całości. Przerażał mnie
wtedy ten tytuł pachnący zakazanym romansem. A jako nastolatka o
intelektualnych pretensjach trzymałam się z daleka od wszelkich romansów (choć „Trędowatą”
Heleny Mniszkówny, owoc mocno zakazany, podczytywałam ukradkiem, kiedy dorwałam
czasem codzienną gazetkę, którą ojciec przynosił z biura).
No,
a potem, w latach 1980. ta właśnie powieść Rodziewiczówny została sfilmowana
(reż. Zbigniew Kuźmiński). I wyszedł z tego ładny, stylowy melodramat, który
pokazywali późną nocą w telewizji (z uwagi na obecne tam pikantne sceny).
Niedawno
kupiłam sobie „Między ustami a brzegiem pucharu” z jakąś babską gazetką i przeczytałam
właśnie z przyjemnością, jako że wszelkie wielkie ambicje intelektualne jakoś
mnie z wiekiem opuściły, niczym młodzieńcze pryszcze.
No
i cóż my tu mamy?
Jest
to klasyczna powieść tendencyjna, a może raczej romans z tendencjami
dydaktycznymi. Rzecz dzieje się w czasach zaborów. Główny bohater to hrabia Wentzel
Croy-Dulmen, młody hulaka, dziedzic wielkiej fortuny (zamek nad Renem, te
rzeczy…). Pewnej nocy hrabia spotyka w Berlinie piękną dziewczynę, która
spieszy do domu z lekarstwem dla chorego i jest napastowana przez niechcianego
zalotnika. Hrabia otacza ją opieką, odprowadza do domu i zakochuje się od
pierwszego wejrzenia. Po krótkim śledztwie okazuje się, że dziewczyna jest
Polką, szlachcianką z Wielkopolski. A z Polakami to Wentzel ma problem,
ponieważ sam jest pół-Polakiem. Właśnie z Wielkopolski pochodziła jego
nieżyjąca matka, która z wielkiej miłości wyszła za niemieckiego arystokratę,
urodziła syna, a potem wkrótce zmarła. Wentzel nie zna kraju matki, ani języka
polskiego i strasznie się obraża, kiedy ktoś z kolegów nazywa go Polakiem.
Uważa to za wielką obelgę i pojedynkuje się z tego powodu.
Jednak
krew nie woda… Wkrótec Wentzel w ślad za piękną Jadzią trafia w Poznańskie.
Okazuje się, że jego wybranka jest wychowanicą jego rodzonej babki,
właścicielki majątku. Wentzel zjawia się i próbuje zawalczyć o serce Jadzi, jak
również o przychylność babki.
Takie
jest zawiązanie akcji.
No,
a potem to już jest z górki. Ciąg dalszy łatwy jest do przewidzenia.
Opowiastka
Rodziewiczówny jest uroczo staroświecka i uroczo patriotyczna. Siła miłości do
pięknej Polki powoduje, że Wentzel po pewnym czasie sam zaczyna uważać się za
Polaka.
Lektura
łatwa, miła i przyjemna. Doskonała na jesienne i zimowe wieczory.
Na
YT można zobaczyć kawałek filmu „Między ustami a brzegiem pucharu”, scena
pojedynku:
A tu można posłuchać całości:
Rodziewiczówna
Maria, „Między ustami a brzegiem pucharu”, wyd. Edipresse Polska S.A.,
Warszawa 2012
Książkę (dokładnie to wydanie) kupiłam za przysłowiowe grosze niedawno w popularnej sieci sklepów :)
OdpowiedzUsuńOdświeżyłam lekturę i miałam podobne odczucia "uroczo staroświecka i uroczo patriotyczna".
Bardzo podobał mi się film z Jackiem Chmielnikiem i Katarzyną Gniewkowską. Świetny jako kamerdyner był Henryk Bista.
Mnie także podobał się tamten film. Bardzo przystojny młody Jacek Chmielnik!
UsuńCo do wydania, to czytam narzekania innych blogerek na tę serię i zupełnie ich nie rozumiem. Stare wydania Rodziewiczówny (za wyj. "Dewajtisa" wydanego w serii Biblioteki Narodowej), z początku lat 1990. byly tragiczne. Kiczowate okładki, słaby klej, mało widoczna czcionka. A tu - no, może okładki też nie są szczytem stylu edytorskiego, ale za to klej dobry, całość trzyma się kupy i można wywijać ksiażką w różne strony, czcionka wyraźna, a format poręczny do trzymania w ręku. Fakt, że się to czasem niszczy jak parę osób przeczyta. Mam tak wydaną prawie całą serię Dołęgi-Mostowicza i kilka książek Rodziewiczówny (i dalej je zbieram na różnych wyprzedażach w supermarketach, zdarzają się tam nawet w cenie 4,99).
Nooo a najbardziej urocze jest nabijanie się z nieszczęsnego Głębockiego, mającego problemy z relacjami społecznymi [sarkazm].
OdpowiedzUsuń