Władysław
Hermaszewski to najstarszy brat Mirosława Hermaszewskiego, pierwszego polskiego
kosmonauty. Rodzina Hermaszewskich cudem ocalała z masakry wsi Lipniki na
Wołyniu, w czasie której Ukraińcy zamordowali 186 osób (jednej nocy!).
Hermaszewscy
herbu Zaremba to była polska szlachta zagrodowa, która od pokoleń mieszkała na
Wołyniu. Jako pierwszy osiedlił się tam pradziad autora, Wincenty Hermaszewski,
kiedy wrócił ze zesłania na Syberię po powstaniu listopadowym. Zamieszkał wtedy
w Małańsku koło Sarn i był pracownikiem w dobrach hrabiego Michała Małańskiego.
Dziadek
autora, Sylwester Hermaszewski „dorastał, wychowywał się i zdobywał edukację na
dworze w Małańsku razem ze swoim rówieśnikiem, najmłodszym hrabią Emanuelem
Małańskim. Tam się poznali i zaprzyjaźnili do tego stopnia, że po odziedziczeniu
dóbr i przeniesieniu się do majątku w Zurnem koło Berezna dziedzic hrabia Emanuel
Małański zaangażował na stałe u siebie mojego dziadka Sylwestra jako swojego
najbliższego przyjaciela i powiernika oraz współtowarzysza swoich hulanek i
podróży po świecie.”
Hrabia
Małański z Zurna to był wielki oryginał i ekscentryk. Tracił pieniądze na
liczne przyjemności. Lubił wino, kobiety i śpiew, wybrał się w podróż dookoła
świata (w towarzystwie Sylwestra Hermaszewskiego), a po powrocie kupił sobie aeroplan,
którym latał nad swoimi dobrami, aż się samolot nie rozbił. Miał jeden z
pierwszych samochodów z okolicy. Był tak zabawowym człowiekiem, że nie miał
czasu, czy też ochoty, by się żenić.
W
przeciwieństwie do niego Sylwester Hermaszewski pragnął założyć rodzinę i
osiąść gdzieś na roli. Jak sobie wymarzył, tak też i uczynił. Porzucił służbę u
hrabiego, a za zaoszczędzone pieniądze kupił sobie w 1910 roku kilkadziesiąt
hektarów zalesionych gruntów w przyległych do Lipnik Policach (dawny powiat
kostopolski). Ziemia ta pochodziła z parcelacji dóbr hrabiego, który popadł w
tak poważne tarapaty finansowe, że w końcu był niewypłacalny i ziemię
sprzedawali jego wierzyciele. Będący już w dojrzałym wieku Sylwester
Hermaszewski ożenił się z siedemnastoletnią panną Marią z Hutnickich, która
urodziła mu później kilkanaścioro dzieci, w tym ojca autora, Romana
Hermaszewskiego.
Roman
Hermaszewski, ojciec Władysława, odbył służbę wojskową i ożenił z Kamilą z
Bielawskich. Mieli razem siedmioro dzieci, z których najstarszy był Władysław,
a najmłodszy Mirosław, przyszły kosmonauta. W 1934 roku rodzina zamieszkała w
pięknym, dużym domu w Policach. Wszystko tam było nowe: dom, obora i stodoła.
Całość zbudowana z drewna, jak to w większości budowało się na Wołyniu. Przed
wybuchem wojny Władysław rozpoczął naukę w Bereźnie, gdzie siostry zakonne
prowadziły szkołę podstawową z internatem dla dzieci z okolicy. Rodzina żyła
dość dobrze, jak na tamtejsze warunki, nie znała biedy i głodu. W ich domu
mówiło się tylko po polsku, bo byli Polakami-katolikami, ale wszyscy dobrze znali
również język ukraiński, gdyż z Ukraińcami obcowali na co dzień. Języka
ukraińskiego polskie dzieci musiały się uczyć w szkole. Ukraińcy mieszkali w
sąsiednich wsiach, byli przeważnie trochę biedniejsi od Polaków, często
pracowali u nich na polach w sezonie letnim. Jowialny dziadek Sylwester lubił
ładne, młode Ukrainki, które pracowały u niego na polu, klepał je po tyłkach i
szczypał w piersi, a one się o to nie
obrażały, tylko chichotały zalotnie. Dziadek częstował je jabłkami z sadu i śpiewał z nimi ukraińskie dumki.
Ta
idylla polsko-ukraińska na Wołyniu skończyła w 1939 roku, wraz z pierwszym
wejściem Sowietów. Wtedy zaczęły się
pierwsze napaści na Polaków, deportacje na Sybir i rozruchy ukraińskie. W
czasie wywózek Polaków opuszczone przez nich domy najpierw grabili
enkawudziści, a po nich plądrowali je miejscowi Ukraińcy. Jeszcze gorzej
zrobiło się, kiedy weszli Niemcy i pozwolili Ukraińcom rozwijać swój
nacjonalizm. W Bereźnie odbywały się ukraińskie demonstracje, marsze i pochody –
na wzór hitlerowskich. Ukraińcy z tryzubami na czapkach chodzili po mieście i
wołali „smert’ Lacham” i „smert’ Żydam”. A potem zaczęły się krwawe masakry.
Na
pierwszy rzut poszli Żydzi, których latem 1942 roku zamknięto do getta w
Bereźnie. Zaraz potem zaczęło się pacyfikowanie polskich wsi w okolicy. Polacy
nie czuli się bezpiecznie w małych przysiółkach, więc zaczęli ściągać do
większych miejscowości, by tam tworzyć lokalne oddziały samoobrony. Tak właśnie
postąpili Hermaszewscy, którzy opuścili swój dom w Policach i poszli mieszkać
do oddalonych o dwa kilometry Lipnik, gdzie mieszkali wtedy dziadkowie
Hermaszewscy. Wieś Lipniki także utworzyła oddział samoobrony. Był jednak
problem z bronią palną, której po prostu nie było (jakieś nieliczne sztuki
broni i amunicji wykradł Władysław z piwnicy niemieckiego rusznikarza w
Bereźnie, ale to była kropla w morzu potrzeb), był także problem z dowództwem, bo
nie było komu prawidłowo pokierować obroną wsi.
Niewiele
dały nocne straże i dyżury. Wieś Lipniki została napadnięta przez Ukraińców
nocą z 26 na 27 marca 1943 roku. Zrobił się wielki chaos i bałagan, wszyscy
uciekali przed siebie w panice. W trakcie ucieczki matka autora, która biegła z
małym, półtorarocznym najmłodszym Mirkiem uwiązanym na plecach, została
postrzelona w głowę. Ukrainiec myślał, że ją zabił i poszedł dalej, ona jednak
dostała tylko postrzał w ucho, upadła i straciła przytomność. Kiedy się
ocknęła, wstała zakrwawiona i znowu zaczęła biec. Po jakimś czasie zorientowała
się, że nie ma plecach swojego dziecka. W panice biegała wokół, w końcu
spotkała męża i najstarszego syna Władysława. Oni kazali jej uciekać, a sami
szukali dziecka. Władysław znalazł leżącego na ziemi Mirka, owiniętego w kurtkę
ich ojca. Z początku niemowlę wydawało się martwe, jednak chyba było tylko
przemarznięte i wkrótce doszło do siebie.
Masakra
w Lipnikach była straszliwa. Ukraińcy zabili wtedy 186 osób, w tym również oboje
dziadków Hermaszewskich. Przeżyli tylko ci z mieszkańców wsi, którym udało się uciec
do pobliskiej miejscowości Zurne. Wszystkich pozostałych, a zwłaszcza starców,
kobiety i dzieci, banderowcy zabili, a całą wieś spalili. Hermaszewscy, to jest
dwoje rodziców i siedmioro i dzieci, szczęśliwie przeżyli tę masakrę. Uciekli
potem do Bereźna, gdzie wegetowali, głodując i marznąc. Nie mieli jedzenia, nie
mieli w co się ubrać, ani gdzie mieszkać. Głód był tak straszny, że mimo tego,
że bali się banderowców, zdecydowali się latem wybrać do Polic, by zebrać zboże
ze swoich pól.
W
sierpniu 1943 roku ruszyła do opuszczonych Polic grupa mężczyzn wozem konnym na
żniwa. Był z nimi autor tych wspomnień oraz jego matka. Udało im się skosić
zboże, powiązać je w snopy i wrzucić na wóz. Ruszyli już w drogę powrotną,
kiedy nagle z wysokiego zboża po drugiej stronie drogi padły strzały. Roman
Hermaszewski, ojciec autora, dostał postrzał w samą pierś. Dowieziono go
jeszcze do szpitala w Bereźnie, ale wykrwawił się i umarł tego samego dnia. W
ten sposób Kamila Hermaszewska została sama z siódemką dzieci do wyżywienia.
W
tej sytuacji Władysław Hermaszewski wybrał się jeszcze raz sam, nocą, do ich domu
w Policach, by odkopać ukrytą tam w ogrodzie skrzynkę z biżuterią i złotymi
monetami. To był jedyny sposób na zdobycie środków, aby kupić rodzinie jakieś
jedzenie. Miał szczęście, bo nikogo tamtej nocy nie spotkał.
Później
Niemcy chcieli ich wywieźć z Berezna na roboty przymusowe, ale po drodze
spotkali życzliwego niemieckiego konwojenta, który okazał się volkdojczem,
Polakiem z pochodzenia. On umożliwił im ucieczkę z tego niemieckiego
transportu. W końcu doczekali drugiego wejścia Sowietów na Wołyń. Walka z
Ukraińcami jeszcze się jednak nie skończyła. Banderowcy nadal szaleli w
okolicy, rodzina nie mogła wrócić do swojego domu. Szesnastoletni wówczas
Władysław Hermaszewski został członkiem tzw. istriebitelnych batalionów, to
jest sowieckich formacji wojskowych, które walczyły z ukraińskimi bandami na
kresach wschodnich. W ich szeregach było wielu bardzo młodych Polaków. Na
szczęście nie był skoszarowany, dzięki czemu mógł jeździć po okolicy i zajmować
się handlem. Dzięki temu rodzina jakoś przeżyła. Matka z kolei zarabiała
szyciem dla sąsiadów i znajomych.
Później,
jak wielu innych Polaków, musieli wyjechać z Wołynia. Jako repatrianci znaleźli
się na Ziemiach Odzyskanych. Pojechali do Wrocławia. Część rodziny osiadła także
w Kwidzynie na Powiślu. A cudem uratowany z tej masakry mały Mirek dorósł, wstąpił do wojska, został pilotem i w 1978 roku poleciał w kosmos wraz z Piotrem Klimiukiem na statku Sojuz 30. Pilotem wojskowym był także nieżyjący już autor tej książki, Władysław Hermaszewski.
Autor
tej książki trzy razy wracał na Wołyń, do swojej małej ojczyzny. Okazało się,
że tam już nie ma śladu po Polakach. Nie ma wioski Lipniki, nie ma Polic, nie
ma już nic. W miejscu wielkiej, ludnej wsi polskiej rozciągały się kołchozowe
pola.
Warto pamiętać, że masakra
w Lipnikach to robota oddziału UPA, którym
dowodził Iwan Łytwynczuk (powyżej - na zdjęciu z Wikipedii), pseudonim Dubowyj, pochodzący
z Dermania na Wołyniu, syn prawosławnego duchownego, student prawosławnego
seminarium duchownego w Krzemieńcu. Łytwynczuk był organizatorem oddziałów UPA
na terenie północno-wschodniego Wołynia i jednym z ludzi odpowiedzialnych za
całe ludobójstwo Polaków na Wołyniu. Dowodził także eksterminacją Janowej
Doliny na Wołyniu, gdzie jego ludzie zamordowali około 600 Polaków. Obecnie
jest czczony na Ukrainie jako bohater narodowy. Zginął w 1951 roku, w potyczce z siłami NKWD w
rejonie horochowskim, wysadzając bunkier, w którym go oblegano. W miejscu,
gdzie zginął, Ukraińcy postawili pamiątkowy krzyż.
A
to jest jego robota. Oto zdjęcia ofiar Łytwynczuka pomordowanych w Lipnikach,
gdzie zginęło 186 Polaków:
Źródło
zdjęć:
1.Wikipedia,
Файл:Литвинчук-Дубовий.gif
2. File:Lipikach.jpg
Hermaszewski
Władysław, „Masakra w Lipnikach. Wołyń 1943”, wyd. Bellona, Warszawa 2015
Mam, czytałam a nawet przygotowywałam referat na temat tej książki na studiach. Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńO! To bardzo interesujące!
UsuńA na jakich to studiach? Na historii?