Ależ
mnie ta książka walnęła! Nie wgryzałam się w nic tak wnikliwie od czasów lektury
pamiętnej „Akuszerki” fińskiej autorki Katji Kettu. Z tym, że nie bójcie się,
Katia Petrowska nie ma nic wspólnego z brutalnym turpizmem tamtej Katji z
Finlandii. Katia pisze w zupełnie inny sposób! Łączy je jednak to, że obie
urządzają podróż w przeszłość, śladami swoich przodków. Katja Kettu czerpała
natchnienie z wojennej przeszłości swego kraju i losów swojej babci. Katia
Petrowska tak samo: pisze o II wojnie światowej oraz o swoich babciach i
dziadkach, a raczej babuszkach i dieduszkach, bo tak ich kiedyś nazywała po rosyjsku,
zanim wyemigrowała ze swojego kraju na zawsze.
Od
razu mówię: jest pewien problem nie
tylko ze zdefiniowaniem gatunku, do którego można zaliczyć tę książkę (powieść
drogi? opowieść? reportaż historyczny? fiction pomieszana z non fiction?), ale także z tożsamością
autorki. U nas nazywa się Katia Petrowska (tak pisze wydawca na okładce), w Niemczech, w swojej nowej niemieckiej ojczyźnie – Katja Petrowskaja, a na Ukrainie, w swojej
starej ojczyźnie, nosiła nazwisko Катерина
Миронівна Петровська (Katerina Mironowna Petrowska). W każdym razie urodziła
się w Kijowie w roku 1970. Mam wrażenie, że w czasach, kiedy mieszkała w
Związku Radzieckim i potem jeszcze na Ukrainie – uważała się za Rosjankę i rosyjski
był jej językiem ojczystym-macierzystym, czyli domowym. Tu uwaga: w języku
rosyjskim rozróżnia się pojęcia Russskij i Rosjijanin. Russkij to człowiek
etnicznie ruski, Słowianin. Natomiast Rossijaninem może być każdy, kto mieszka
w Rosji i posługuje się na co dzień językiem rosyjskim, na przykład Uzbek,
Tadżyk, Kazach, Jakut, a także Żyd. Tak więc Katerina Mironowna Petrowska była kiedyś Rosjanką. Chyba?
Katia Petrowska
pochodzi bowiem z żydowskiej rodziny. Właściwie można by powiedzieć: z rodziny,
którą można by określić jako typowa żydokomuna. Jej ojciec to znany radziecki
literaturoznawca Miron Siemionowicz Petrowskij, matka to nauczycielka historii.
Troje dziadków Katii było Żydami, a tylko jeden był Ukraińcem. Brat Katii to
Yohanan Petrovsky-Shtern, który mieszka w Ameryce i wrócił do żydowskich
korzeni także pod względem religijnym (jest autorem książki wydanej również po
polsku książki „Shtetl”, o żydowskich miasteczkach w Galicji). Ten właśnie brat
wrócił także do prawdziwego nazwiska rodzinnego.
Bo oni wszyscy, to jest Petrowscy, nazywali się kiedyś
Sztern (Stern – gwiazda), ale dziadek Katii przybrał pseudonim Siemion
Petrowski w czasie rewolucji bolszewickiej, czy też zaraz po niej. W każdym
razie był żydowskim komunistą i zrobił to, co w tamtym czasie robiło wielu
Żydów, którzy przystali do bolszewików, to jest wymyślił sobie nową tożsamość.
Brat tego dziadka, który nazywał się Judasz Stern, był oskarżonym w głośnym
moskiewskim procesie w 1932 roku, gdzie jeszcze z jednym towarzyszem został
oskarżony i skazany na śmierć za dokonanie zamachu na niemieckiego ambasadora w
Związku Radzieckim. W ogóle cała rodzina Sternów-Petrowskich była bardzo
bolszewicka i partyjna. Jedna z żydowskich babuszek Katii, nie pamiętam już
która, wstąpiła na przykład do partii z poręczenia samego Wiaczesława Mołotowa,
który przez jakiś czas był jej bliskim sąsiadem. I tak dalej, dośpiewajcie
sobie sami.
Tak
więc – rodzina Sternów miała ciągoty do bolszewizmu, była komunistyczna i stała
się Petrowskimi. Z drugiej strony, to jest ze strony matki, była inna tradycja,
bowiem to byli nauczyciele głuchoniemych w Wiedniu, Warszawie i Kijowie. Podobno,
jak pisze Katia, u Żydów jest tak, że muszą się oni modlić na głos. Jak to nie
jest na głos, to się nie liczy. Dlatego jest u nich problem z głuchoniemymi,
którzy nie potrafią mówić i modlić się właściwie. Pradziadek Katii uczył ich
mówić taką metodą, że nauczyciel trzymał w ustach zaostrzony ołówek, a drugi
koniec tego ołówka trzyma w ustach uczeń, który ćwiczy wymowę dzięki drganiom
ołówka. Tak to opisała teoretycznie, nie wiem, jak to działa w praktyce. Poza
tym pradziadek i jego rodzina uczyli głuchoniemych tańca i śpiewu. Taka to była
pedagogiczno-artystyczna rodzina. Nauczycielką głuchoniemych była babuszka
Rosa, która urodziła się w 1905 roku w Warszawie, kiedy jeszcze Warszawa leżała
w granicach imperium rosyjskiego. A potem
wyjechali do Kijowa. Z kolei mąż babuszki Rosy był ukraińskim agronomem. Tak to
mniej więcej wygląda. Poskładałam sobie to wszystko i uporządkowałam, bo Katia
pisała o tym dość chaotycznie i bardzo żywiołowo. Przyjemnie się czyta jej
wynurzenia, ale – jak dla mnie – panuje tam pewien bałagan, który musiałam
uporządkować dla siebie, bo inaczej nie mogłabym zrozumieć tej książki.
O
czym właściwie jest ta książka? Nie, nie o losach babuszek i dieduszek,
absolutnie nie! Książka jest o Katii i o jej poszukiwaniach. Czego? Ojczyzny? Tożsamości?
Rodzinnnego języka? (rosyjski, ukraiński, polski, jidysz, niemiecki) Katia
podróżuje w czasie i przestrzeni. Zaczyna swą podróż na dworcu w Berlinie, bo
od lat mieszka w tym mieście, zakochała się bowiem w Niemcu, wyszła za niego za
mąż i została tam. Wcześniej studiowała literaturoznawstwo i slawistykę na
uniwersytecie w Tartu w Estonii. No, więc, Katia, a może raczej Katja, jak to
piszą Niemcy, na początku jest w Berlinie. Robi notatki po niemiecku, bo to
jest teraz jej rodzinny język. Wsiada w pociąg i jedzie. I tak jeździ sobie w
różne miejsca, nie informując czytelnika, gdzie i kiedy była. A po co?
Ważniejsze są jej wewnętrzne wrażenia i refleksje. Podczas lektury miałam
nadzieję, że Katja litościwie oszczędzi nam opisów Holocaustu. Ale nie, w
pewnym momencie Katja trafia do Babiego Jaru pod Kijowem (teraz już całkiem w
Kijowie), gdzie leżą jacyś członkowie jej rodziny, bo Niemcy jak weszli do
Kijowa, to od razu zrobili to miasto Judenfrei. Potem jeszcze Katja odwiedza
Mauthausen, bo tam w czasie wojny przebywał jako więzień jej ukraiński
dieduszka.
Między
innymi w Babim Jarze, a może zupełnie gdzie indziej, spoczywa prababuszka Katii
(teraz już Katii, bo to w Kijowie), czyli babka jej ojca. Rodzina Siemiona
Petrowskiego uciekła z miasta przed Niemcami latem 1941 roku. Mieszkali na
piątym piętrze z babuszką, która miała chore nogi. Ona nie chciała się
ewakuować, bo była już stara i chora. Ojciec Katii nie wie, jak miała na imię.
Może Estera? No, jakoś tak w tym stylu. Była Żydówką z Odessy i znala jidysz.
Stąd właśnie wziął się tytuł książki „Może Estera”. Ojciec Katii był dzieckiem,
nie interesował się, jak babcia miała na imię. Po prostu – babuszka. Wyjechali
z Kijowa na siedem lat, a jak wrócili to już jej nie było. Niemcy ją zabili.
Jak? Gdzie? W jakich okolicznościach – tego Katia dobrze nie wie. Ale wysnuwa
sobie jakieś barwne i malownicze opowieści i przypuszczenia, że babuszka
podeszła na ulicy do niemieckich oficerów i przemówiła do nich w jidysz.
Książka
Katii Petrowskiej była pisana w ramach stypendium, jakie autorka dostała od
niemieckiej fundacji Robert Bosch Stiftinung (w ramach programu „Grenzgaenger”). Katja pisała ją w domu pracy twórczej Kunstlerhaus Lucas w Meklemburgii. A potem, w
2013 roku, dostała nagrodę (25 tysięcy euro) Ingeborg Bachmann za najlepszy
debiut. Widocznie w ten sposób Niemcy uważają, że mogą spłacić dług za
zamordowanie członków jej rodziny w Kijowie lub Babim Jarze. A Katja Petrowska
bryluje w niemieckich środkach przekazu, głosząc tezę, że swoją książką chciała
„przywrócić niewinność” językowi niemieckiemu. Bywa także w ukraińskiej
telewizji. Widziałam jeden wywiad z nią, w którym prowadzący zadawał jej długie
i niejasne pytania po ukraińsku, a ona siedziała sobie i odpowiadała mu długo i
barwnie po rosyjsku, zupełnie na nie temat, przy czym parę razy pytała, a jakie
było pytanie? Bo zapomniałam… Na swój sposób urocza osoba, bardzo żywiołowa i
inteligentna, ale do bólu chaotyczna.
Przeczytałam
tę książkę z tak ogromnym zainteresowaniem, ponieważ sama jestem w podobnym
punkcie swoich genealogicznych poszukiwań, jak Katja na berlińskim dworcu. Na
razie zajmuje mnie los mojej babci Marty i mojej mamy Haliny w czasie II wojny
światowej. Z tym, że ja nie mam co liczyć na pomoc niemieckich fundacji i pobyt
w luksusowym, zapewne, niemieckim domu pracy twórczej. Bo nie jestem Żydówką,
tylko Polką! A Niemcy mają głęboko gdzieś wszystkie krzywdy, jakie uczynili
nam, Polakom. Nawet nie chcą słyszeć o zapłaceniu nam wojennych reparacji. Tak więc,
moją drugą książkę i moje poszukiwania genealogiczne sponsoruję ja sama, no i moja mama
Halina, która została wypędzona z domu przez Niemców i wywieziona na roboty
przymusowe w wieku zaledwie 12 lat.
A
Żydzi mają z Niemcami całkiem inny deal. Dzięki temu Katja dostała kasę na
napisanie książki, dzięki której „niemiecki język ma odzyskać niewinność”.
Napisała ją po niemiecku właśnie. A nie po rosyjsku, choć to byłoby pewnie dla
niej łatwiejsze. Na tym przykładzie widać wyraźnie, jak bardzo Żydzi nie posiadają
ani ojczyzny, ani języka, tylko tułają się po świecie, mieszkając to tu, to
tam.
Ale
książka jest dobra i ciekawa, naprawdę!
Petrowska
Katia, „Może Estera”, tłum. Urszula Poprawska, wydawnictwo Uniwersytetu
Jagiellońskiego, Kraków 2016
A tu wywiad z Katią Petrowską:
Nie spodziewałam się kompletnie, że to może być tak fascynująca książka. Już sam Twój tekst daje nieźle do myślenia. Z przyjemnością ją przeczytam.
OdpowiedzUsuńŻyczę przyjemnej lektury i wielu wzruszeń przy tej opowieści!
Usuń