Maria Walewska (powyżej
jej portret malowany przez Francois Gerarda), polska kochanka cesarza Napoleona
Bonaparte, była w PRL-u symbolem niedościgłego, arystokratycznego luksusu. Za
komuny firma kosmetyczna Miraculum nazwała jej nazwiskiem serię drogich kosmetyków
z górnej półki. Perfumy i krem w charakterystycznych, kobaltowych
opakowaniach ze szkła mogły nabyć wszystkie mieszkanki demoludów, jeśli
dysponowały odpowiednimi środkami płatniczymi.
Legendę pani Walewskiej
dodatkowo rozpropagował film „Marysia i Napoleon” z 1966 r. w reżyserii
Leonarda Buczkowskiego, w którym tytułowe role zagrali Beata Tyszkiewicz i
Gustaw Holoubek. A może seria kosmetyków Miraculum została wypuszczona po
filmie? Tak daleko moja pamięć nie sięga.
Zrobiłam sobie kiedyś
wycieczkę śladami pani Walewskiej. Odwiedziłam Kamieniec Suski, dawny
Finkenstein, w którym podobno Marysia i Napoleon przez 3 (słownie: trzy)
tygodnie nie wychodzili z łóżka. To znaczy on czasem na krótko wychodził w
sprawach służbowych, a ona przyglądała mu się wówczas przez firankę. Niewiele
osób widziało ją wtedy w pałacu, poza wiernym mamelukiem cesarza i jego
kamerdynerem. Wieść niesie, że mameluk spełniał funkcje pokojówki Marysi. Trzy tygodnie w łóżku! Ho! Ho! Przez tak długie baraszkowanie można nabawić się
obtarcia naskórka w miejscach intymnych, a nawet zapalenia pęcherza, zwanego
chorobą miesiąca miodowego.
Jadąc do Kamieńca słyszałam,
że nie ma tam co oglądać, bo same ruiny, do tego zagrodzone i nie ma do nich
dostępu. - Ruskie pałac spalili w 1945 roku, a teraz Kulczyk krowy tam hoduje i
nigdzie pani nie wejdzie – ostrzegali wtajemniczeni. – Można tam wejść, jest taka ścieżka do parku,
trzeba skręcić za kościołem w lewo i przejdzie się na teren parku. Na teren
ruin wejść nie można, podobno kupił je najbogatszy Polak, pan Kulczyk, ogrodził
i jest tam teraz gospodarstwo rolne.
Dawna
rezydencja rodu Finkenstein, w której cesarz baraszkował z Marysią, wygląda
teraz tak:
Tylko
brama świadczy o dawnej urodzie tego barokowego zabytku. Przy bramie jest
tablica reklamująca „szlak napoleoński”. Jest tablica, że Napoleon tu był. Wieści
o pięknej Marysi i trzytygodniowym cesarskim seksie – zero. Swoją drogą, jakby
wszędzie mieli stawiać tablice, gdzie Napoleon chędożył jakąś panią, to
musiałoby być ich bardzo wiele. Liczba cesarskich kochanek urasta jakoby do
setki!
Można
zrobić zdjęcie ruinom przez płot. I tyle tego zwiedzania. Ruszamy szukać
kościoła i tajemniczej ścieżki w lewo, którą można przekraść się na teren
parku. Z premedytacją wybraliśmy na wycieczkę dzień Bożego Ciała, bo to święto i
być może ludzie nie pracują i nikt nie pilnuje. Za bardzo… No, ale krowy pewnie
ktoś doi i oporządza? Nawet w Boże Ciało? Za ruinami pałacu stoją obory z cegły, na płocie jakiś
znaczek, coś jakby zakaz fotografowania. No, to nie fotografujemy.
Jest
kościół!
Nieduży,
bo to z założenia nie miał być kościół parafialny, tylko dworski, dla
właścicieli pałacu. Kiedyś ewangelicki, dzisiaj katolicki. Zaglądamy na chwilę
do środka:
Wnętrze
– na bogato! Typowe dla niemieckiej kirchy balkony, jakieś pozostałości
po organach, rzeźby, złoto, ozdoby i barokowe zawijasy… Widać, że Finkensteinowie nie
żałowali kasy na wyposażenie. Jego resztki zachwycają do dziś. Szybko nas
wypraszają, bo tu jakieś zebranie dzieci komunijnych i ich rodziców. Obcy,
wont!
Za
kościołem parkujemy samochód. Patrzymy w lewo – jest ścieżka. I chaszcze. Idziemy
ścieżką, która najwidoczniej prowadzi na tyły pałacu. Ale gdzie tam! Chaszcze
coraz większe i większe, w końcu pojawia się jakieś bagienko. Może to kiedyś
był staw? Może strumyk? Pozostaje domniemanie, że to pewnie pozostałości dawnego dworskiego
parku krajobrazowego. Chaszczy nie fotografuję, bo wyglądają jak normalne chaszcze.
W tych właśnie chaszczach miejscowa, leniwie rozciągnięta na ziemi, ludność męska spokojnie spożywa piwo. Wysłuchujemy zawiłej opowieści, jak to Ruskie w 1945 r. podpalili pałac i powyciągali różne kościotrupy z krypty w kościele. Jeden z mężczyzn radzi nam pojechać do zamku w Szymbarku, bo tam podobno na baszcie ukazuje się duch pani Walewskiej. – Ale ona tam nigdy nie była? – staram się błysnąć wiedzą. – Co tam nie była, jak była, sam ją na baszcie widziałem!
Skoro
tak, to jedziemy do ruin zamku w Szymabarku koło Iławy, który też, ten tego,
Ruskie w 1945 r. i tak dalej… Przed
zamkiem stoi samochód, w nim siedzi człowiek dysponujący kluczem do bramy. Rwie
się do oprowadzania. – Na której baszcie ukazuje się duch pani Walewskiej? – A
na tej, i na tej, na tamtej też! – powiada. – Widział pan? – Ja nie, ale
koledzy widzieli, co tu remonty robili. To któraś z tych baszt, na pewno!
Coś
podzielna ta pani Walewska! Litościwie nie pytam, po ilu piwach byli ci koledzy
w momencie ujrzenia ducha… Na tym przykładzie widać, jak postać cesarskiej
kochanki weszła do lokalnego folkloru polskiej ludności, która napłynęła na te
tereny po II wojnie światowej.
Na
wszelki wypadek fotografuję wszystkie zamkowe baszty w Szymbarku. U góry - jedna z nich. Na środku dziedzińca jest
wykoszona trawa, podłoże trochę nierówne, łażę w kółko, gapiąc się w górę, w
końcu skręcam lekko nogę w kostce. O, to pewnie klątwa pani Walewskiej!
W
ostatnich dniach przeczytałam dwie popularne niegdyś książki biograficzne.
Jedna to powieść Wacława Gąsiorowskiego „Pani Walewska”, całkiem przyjemne
czytadło sprzed stu lat, bardzo nowocześnie napisane, bo ma prawie same dialogi. Czyta się
znakomicie, warte odkurzenia!
Druga
to „Kłopoty z panią Walewską” Mariana Brandysa,
która – zgodnie z tytułem – opowiada raczej o problemach z pisaniem biografii
niż o samej postaci Marii Walewskiej. Źródło tych problemów leży jakoby w tym,
że jakieś papiery rodowe schowali jej spadkobiercy i nie chcą nikomu pokazać. A
w tych papierach największe sekrety ukryte są. Itd., itd, i etc. i etc... Można było krócej o tych kłopotach, po co zaraz całą książkę pisać!
Jakby
ktoś chciał czytać, to powiem, że Gąsiorowski zdecydowanie lepszy w lekturze od
Brandysa!
Brandys Marian, „Kłopoty
z panią Walewską”, wyd. Iskry, Warszawa
1969
Gąsiorowski Wacław, „Pani
Walewska. Powieść historyczna z epoki napoleońskiej”, Ludowa Spółdzielnia
Wydawnicza, Warszawa 1981
Ależ ciekawy post napisałaś. Mam i Gąsiorowskiego i Brandysa, choć ja akurat skłaniałabym się ku temu drugiemu. Może dlatego, że pisze "od kuchni" o kłopotach z powstawaniem książki, procesach, rodzinie, która strzeże swych archiwów.
OdpowiedzUsuńMam jeszcze biografię Claude Dufresne "Pani Walewska" wydaną przez Świat Książki, ale tej zdecydowanie nie polecam.
No, fakt, Brandys pisze o warsztacie!
UsuńPowinnam zadedykować Tobie ;)))
Ciekawe, czy od czasów Brandysa te sekrety rodowe ktoś prześwietlił?
Biografii pióra Dufresne nie znam, to znaczy, nawet nie słyszałam. W ogóle, mało o tej Marii Walewskiej książek. Zasługiwałaby na jakaś większą i porządną biografię! Po polsku! A i film nowy by się przydał.
W książce Dufresne jest ciekawe posłowie Andrzeja Nieuważnego, znawcy tematyki napoleońskiej. Z tego co napisał (książka z 2004 roku) chyba jednak nikt tym archiwum się nie zajął.
UsuńMyślę, że coś ciekawego można znaleźć na stronie OSEN (Ośrodek studiów epoki Napoleońskiej) - http://www.napoleon.pl/
Dzięki! Pójdę tym tropem!
UsuńKierunek - OSEN!
Bardzo ciekawa wycieczka! Gąsiorowskiego czytałam i pamiętam, że miał lekkie pióro, dzięki czemu jego książki czytało się z dużą przyjemnością.:)
OdpowiedzUsuńA ja nie czytałam książek Gąsiorowskiego i teraz nadrabiam zaległości :)))
UsuńBrandysa natomiast czytałam kiedyś cały cykl o epoce napoleońskiej, ale już mało pamiętam.
Bardzo ciekawy wpis; nie wiem jak to możliwe że mi umknął bo czytam wszystko co pani pisze ;) natomiast nie zgodzę się z podsumowaniem. Biografię pióra Brandysa pochłonęłam w kilka godzin, opis problemów jakie napotykał przy jej pisaniu znacznie ją ubarwił, moim zdaniem. Książka Gąsiorowskiego właśnie trochę mnie odstrasza...
OdpowiedzUsuńPozdrawiam M.M