Leszek
Adamczewski jest autorem kilkunastu książek, w których porusza szeroko pojętą tematykę
II wojny światowej. Jako dziennikarz uprawia tematykę reportażu historycznego,
zbliżonego do tego, co kiedyś prezentował Bogusław Wołoszański w programach
telewizyjnych z serii „Sensacje XX wieku”.
Do
najciekawszych książek Adamczewskiego należą m. in. „Podziemny skarbiec Rzeszy.
Tajemnice fortyfikacji międzyrzeckich”, „Pierwszy błysk. Tajemnice
hitlerowskiej broni jądrowej”, „Skarby w cieniu swastyki. Historia grabieży i
poszukiwań skarbów kultury”, „Zmierzch bogów w Posen. Sensacje z Kraju Warty”, „Łuny
nad jeziorami. Agonia Prus Wschodnich”, „Burza nad Provinz Pommern. Upadek
Prowincji Pomorskiej Trzeciej Rzeszy”, „Dymy nad Gdańskiem. Agonia Prus
Zachodnich”, „Poligon. Sensacje z Kraju Warty”, „Zejście do piekła. Od
Niederschlesien do Dolnego Śląska”, „Berlińskie wrota. Nowa Marchia w ogniu, „Klęska
gauleitera. Sensacje z Kraju Warty.”
W
swej najnowszej książce sięga do tematów już wcześniej poruszanych, a także
dorzuca garść nowych. To jest tył okładki:
A
to spis treści:
Adamczewski
w swoich publikacjach korzysta nie tylko z suchych opracowań historycznych.
Sięga także do wywiadów ze świadkami historii, starych tekstów prasowych oraz
wyników poszukiwań rozmaitych eksploatatorów i poszukiwaczy skarbów (zwłaszcza
Bursztynowej Komnaty, która stanowi jeden z najważniejszych wątków jego książek,
jej motyw przewija się w różnych jego publikacjach).
Książki
Adamczewskiego, napisane przez rasowego reportera, czyta się tak, jak się czyta
teksty prasowe, to jest szybko, łatwo i przyjemnie. Niektóre wiadomości wydają
się sensacyjne, nad innymi warto zadumać się i zastanowić. Osobiście bardzo
lubię te książki, mam ich chyba ze cztery czy pięć i wszystkie dokładnie
przestudiowałam. „Prus w ogniu” nie zdążyłam kupić, bo nabyła je moja
biblioteka, wypatrzyłam je w nowościach, szybciutko wypożyczyłam, no i voila!
Przeczytane! Teraz tylko zrobić notatki i nie trzeba kupować. Trochę kasy zaoszczędzone. Mówiłam, że moje drugie imię to Szkotka? :))) Nienawidzę wydawać pieniędzy niepotrzebnie.
Nie
ze wszystkimi odkryciami i teoriami Adamczewskiego się zgadzam. Np. denerwuje
mnie, że pisząc o bydgoskiej krwawej niedzieli we wrześniu 1939 roku, przyjął
optykę niemiecką, powtarzając tezy bydgoskiego profesora historii Włodzimierza
Jastrzębskiego, który kiedyś, za komuny, pisał, że i owszem, Niemcy mordowali
Polaków. Ale po 1989 roku zaczął jeździć do Niemiec na różne konferencje (Jastrzębski znaczy) i zmienił zdanie. Wtedy właśnie zaczął dowodzić, że było
odwrotnie, że to Polacy mordowali Niemców. No i Adamczewski powtarza za nim te
wszystkie tezy Jastrzębskiego, o czym zresztą pisze, że się na niego powołuje.
Dla
mnie to są nowomodne niemieckie wymysły. Ja w to nie wierzę, ponieważ
wychowałam się w starej Bydgoszczy i słuchałam nieraz, jak moja własna
wychowawczyni w podstawówce, pani Zdzisława Remian, opowiadała nam na lekcjach wychowawczych o tym, jak 3
września 1939 roku niemieccy dywersanci
strzelali z wież kościołów i ze strychów do wycofujących się wojsk
polskich i do bezbronnych polskich mieszkańców Bydgoszczy. Chodziliśmy na
wycieczki po mieście, gdzie „Remianka”
pokazywała nam, skąd strzelali. Pani Remian uczyła nas matematyki i chemii,
więc te lekcje historii regionalnej były pondaprogramowe. Nikt jej nie kazał
nam o tym mówić. Ona sama wyrosła w Bydgoszczy , przeżyła tam okupację
niemiecką i opowiadała o tym, co widziała na własne oczy, lub co widzieli jej
znajomi.
Opowiadała nam też historię krwawego znaku ręki, jaki był widoczny na
murze kościoła jezuitów na Starym Rynku w Bydgoszczy. Był to ślad dłoni księdza
zastrzelonego w tamtym miejscu przez Niemców w niedzielę 9 września, w czasie
masowej publicznej egzekucji wielu Bydgoszczan. Tam stał się cud. Ślad tej ręki
odbił się na murze i nijak nie można było go usunąć. Ani zamalować, ani skuć.
Zawsze wychodził na kolejnej warstwie muru, w końcu Niemcy zmuszeni byli
rozebrać ten kościół. W czasach PRL-u w miejscu tych masowych egzekucji
postawiono pomnik ku czci pomordowanych Polaków. No i ja tam byłam, na
odsłonięciu tegoż pomnika i taką właśnie opowieść usłyszałam od mojej szkolnej
wychowawczyni. Nie mam podstaw, by jej nie wierzyć. Historię o krwawej ręce
słyszałam potem wielokrotnie od różnych osób w Bydgoszczy. Tak, że nie będzie
mi tu Jastrzębski wciskać kitu, że to Polacy zabijali Niemców w czasie krwawej
niedzieli! Pan Adamczewski powienin też mieć tyle przyzwoitości, by nie
powtarzać po Jastrzębskim! A jeśli nawet
Polacy jakiegoś Niemca zabili na początku wojny, to przecież mieli do tego
święte prawo, jako strona napadnięta, prawda? Przecież z punktu widzenia
moralnego i prawnego zabijanie Niemców w czasie II wojny było naszym świętym
obowiązkiem.
Sprawę
bydgoskiej krwawej niedzieli wałkuje Adamczewski także w książce „Prusy w ogniu”
(już po raz kolejny, bo wcześniej pisał o tym w innej publikacji). A poza tym,
pisze tutaj o tym o innych sensacjach, takich jak fikcyjne rozmowy z Hitlerem,
które zostały opisane w książce Hermanna Rauschninga, jak sprawa mostów na
Wiśle w 1939 roku, sprawa słynnego rajdu radzieckich czołgistów Diaczenki przez
Elbląg w lutym 1945 roku, który jakoby przebiegał inną trasą niż to obecnie
jest podawane, tajemnice niedokończonych poniemieckich budowli na Mazurach itd.
Zabrałam
się za studiowanie książek o II wojnie światowej dlatego, że zbieram materiały
do mojej drugiej książki, która będzie opowiadać o wojennych losach mojej
rodziny ze strony matki. Moja mama jako 13-letnia dziewczynka, została wraz ze
swoją matką i bratem wywieziona na roboty przymusowe do Prus Wschodnich.
Wcześniej Niemcy próbowali naszą rodzinę zgermanizować (bo mieszkali pod
Toruniem, na terenie wcielonym do III Rzeszy), kilka razy przysyłali babci
papiery, by podpisała volklistę, ale jej nie podpisała. Niemcom chodziło też o
to, że babcia miała pięciu synów. Gdyby podpisała volklistę, to wszyscy moi
wujkowie zostaliby wcieleni do Wehrmachtu i poszliby walczyć za Niemców. Babcia
jednak była polską patriotką i nie zrobiła tego. Wtedy wyrzucili ich z domu, zabrali cały
majątek, ziemię i gospodarstwo, i w bydlęcych wagonach wywieźli w nieznane, to
jest do niemieckiego bauera. Mama z bratem tam zostali do końca wojny, a babcię
Niemcy zabrali do pracy w fabryce amunicji w Hanau. I tak mieli szczęście! Mogli
trafić gorzej, np. do obozu Szmalcówka w Toruniu, do obozu w Potulicach, a
nawet do obozu koncentracyjnego Stutthof. Nie wiadomo, od czego to zależało, że
trafili akurat do Prus Wschodnich. Widocznie Opatrzność czuwała! Moja rodzina,
mimo straszliwych niemieckich prześladowań, cierpień, głodu i niewolniczej
pracy, przeżyła wojnę. Moja mama widziała Prusy w ogniu, o których pisze pan
Adamczewski. Jest więc dla mnie cennym świadkiem historii. I ja o tym właśnie
będę pisać!
Adamczewski
Leszek, „Prusy w ogniu. Między Królewcem a Berlinem”, wyd. Replika, Zakrzewo
2017
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz