„Boża podszewka” Teresy Lubkiewicz-Urbanowicz to znakomicie napisana
autobiograficzna saga rodzinna, która przedstawia rozkwit i upadek rodziny
Jurewiczów z Wileńszczyzny.
Jurewicze z Juryszek od niepamiętnych czasów żyli w tym samym miejscu. W
momencie dziania się tej opowieści mieli 100 hektarów ziemi i niewielki drewniany
dworek otoczony sadkiem. Nie było to ziemiaństwo, ale drobna, trochę już schłopiała
szlachta. Nie stać ich było na salony, powozy i służbę w białych fartuszkach
podającą do stołu. Sami pracowali na roli, ramię w ramię, z parobkami i dziewkami
folwarcznymi. Jedli to samo co służba, czyli zupę „podkłótkę” i „świńską kaszę”
ze skwarkami.
Akcja powieści rozpoczyna się na początku XX wieku, wraz z narodzinami najmłodszej,
dziewiątej córki Jurewiczów, Maryśki (matki autorki), która do końca życia miała kompleks, że nie była dzieckiem chcianym i
kochanym. W rodzinie było poza tym czterech synów i cztery córki, zaś ojciec,
Andrzej Jurewicz, był tak jurny, że obłapywał młodsze służące i mieszkające w
sąsiedztwie chłopki, do których lubił zachodzić niby to „na bliny”. Większa część „Bożej podszewki” to historia rodziny widziana z
perspektywy nadwrażliwej Maryśki. Poznajemy dzieje Jurewiczów
na tle wielkiej historii, która co i rusz puka do ich drzwi. Najpierw jest
spokojny czas przed I wojną światową, kiedy w Juryszkach życie płynęło tak, jak
sto lat temu, a jedynym zgrzytem było to, że litewski ksiądz nie chciał wysłuchać spowiedzi po polsku, potem nadchodzi I wojna, potem wszystko zaczyna się zmieniać, a na
zabitą dechami prowincję dochodzą wieści ze świata. Synowie rozglądają się za
żonami, córki szykują swoje skrzynie posażne, pakując do nich haftowaną pościel,
holenderskie koce i litewskie killimy.
Jurewicze nie wiążą się z byle kim, musi to być osoba równie zamożna,
zaopatrzona w pieniądze, hektary i – koniecznie - szlacheckie pochodzenie (Andrzej Jurewicz trzymał swoje szlacheckie papiery w skrzyni na strychu).
Maryśka długo czeka na odpowiedniego kandydata, w końcu wychodzi za mąż za
niemłodego już sędziego i rodzi córkę Gieniusię, porte parole autorki. Wkrótce
to Gieniusia staje się centrum powieściowej narracji. Kiedy nadchodzi II wojna
światowa, Jurewiczom szczęśliwie udaje się uniknąć wywózek „za pierwszych
Sowietów”, za Niemców pędzą samogonkę i podejmują we dworze kolacyjkami partyzantów polskich,
litewskich i radzieckich. Jeszcze jakoś żyją, chociaż w strachu. Całkowity
upadek zaczyna się wraz z nadejściem „drugich Sowietów”, kiedy nie pomaga już
nawet samogonka pita w ramach protekcji z komandirem Saszką. Rodzina Jurewiczów
staje się ofiarą represji prowadzonych wobec ludności polskiej na
Wileńszczyźnie, kiedy to nowa radziecka władza zmuszała Polaków do wyjazdu „do
Polski”, czyli na Ziemie Odzyskane. Jeśli nie chcieli wyjechać, to sama ich wywoziła
w innym kierunku, przeważnie do Kazachstanu. Drugi tom „Bożej podszewki”
opowiada o losach Jurewiczów na Dolnym Śląsku. Przedstawia też dzieje tych, którzy pozostali w Juryszkach.
Autorka napisała tę powieść na motywach historii rodziny swojej matki.
Pozostawiła prawdziwe imiona, zmieniła tylko nazwę ich siedziby (Juryszki
naprawdę nazywały się Rakuciniszki) i nazwisko (naprawdę byli to Mickiewicze).
Na podstawie tej powieści powstał serial „Boża podszewka”, który wzbudził
ogromne protesty środowisk kresowych. Nie mam pojęcia, co się nie podobało
Kresowiakom w tym, bardzo dobrze zrobionym, serialu.
Być może chodziło o pewien proces mitologizacji Kresów, o którym mowa jest w
drugim tomie powieści? „Juryszki też nieoczekiwanie zmieniały się w jej
wspomnieniach. Stary dom rozrastał się, piękniał. Okna stawały się coraz
większe i większe, prawie takie jak tu (na Dolnym Śląsku –M. O.), weneckie.
Powiewały w nich tiulowe firanki, na drzwiach miękko układały się aksamitne
portiery, a służące, te brudne Walunie i Antolki, uwijały się po salonie w
fartuszkach i czepeczkach na głowie. – Co ciocia mówi? – zdziwiła się kiedyś
Gienia, przysłuchując się, jak Józia opowiadała o tym pani Huwaldowej. –
Przecież służące chodziły tam zawsze boso. – Co ty tam pamiętasz! – machnęła ręką
ciotka. – Byłaś tylko dzieckiem. Nie masz o niczym zielonego pojęcia. Wy
mieszkaliście w Wilnie. Kiedy dorośli o czymś rozmawiają, nie wtrącaj się –
upomniała ja surowo.”
Tak więc, być może niezgodnie z obowiązującą dziś manierą pisania o
Kresach, Lubkiewicz-Urbanowicz opisała je nie od strony serca, ale „od dupy strony”, czyli pokazała jak
naprawdę żyli ludzie na wsi kilkadziesiąt lat temu. Trzeba pamiętać, że owe tiulowe
firanki i aksamitne portiery mogło mieć przed wojną ziemiaństwo, które posiadało
tysiące hektarów areału rolnego i mogło sobie pozwolić na takie fanaberie.
Drobny szlachetka na stu hektarach musiał nieraz sam gnój wywalać z obory, słoma z butów mu wyłaziła naprawdę, mył się
porządnie w balii raz w tygodniu, a jego żona tym tylko różniła się od chłopek,
że szła w pole w butach i czasem w koralach na szyi.
Nie można absolutnie zarzucić autorce „Bożej podszewki”, że źle czy
niesprawiedliwie opisała środowisko kresowe. Bohaterowie jej powieści pokazani
zostali z miłością i zrozumieniem, a ich wady to wręcz zalety w porównaniu z
paskudnymi, chciwymi Galileuszami (przyszywana ciotka i wujek z Galicji) i ludźmi
z innych terenów Polski. Autorka z wiedzą i wyczuciem przedstawiła warunki
życia na wsi, które dzisiejszym mieszczuchom mogą wydawać się szokujące (np. klasyczna
wiejska drewniana wygódka, sikanie na stojąco uprawiane przez wiejskie baby nienoszące majtek pod długimi spódnicami lub sypanie pieprzu na klepisko stodoły podczas wiejskiego
wesela, kury włażące sobie spokojnie do domu i spacerujące po stole, młode jagniątka trzymane zimną w sieni, by nie zmarzły itp klimaty). A to wszystko prawda. Takie są uroki życia codziennego na wsi. Kury łażące po stole widziałam ostatnim razem w gospodarstwie rolnym pod Warszawą w 1978 roku. Tam też mieszkali potomkowie szlachty (tylko mazowieckiej, nie kresowej).
Powieść ta jest słodko-gorzka. Momentami można się uśmiechnąć z powodu
sytuacyjnego humoru lub dowcipnych wiejskich kresowych powiedzonek, momentami zapłakać
nad tragicznym losem ostatnich przedstawicieli polskiej szlachty na Kresach.
Tamte polskie dwory zostały planowo zrównane z ziemią przez władzę radziecką, a
na ich miejscu powstały kołchozowe pola. Komu się udało, ten wyjechał "do Polski". Komu się udało, ten wrócił z wywózki
do Kazachstanu, a kto nie miał szczęścia – pozostał tam na zawsze. Dzisiaj to jest już inne państwo - Białoruś.
Trochę w gardle ściska, jak się o tym pomyśli.
Lubkiewicz-Urbanowicz Teresa, „Boża podszewka”, Wyd. Prószyński i S-ka,
Warszawa 1998
Lubkiewicz-Urbanowicz Teresa, "Boża podszewka. Część druga", Wyd. Prószński i S-ka, Warszawa 1998
Pierwszy tom czytałam lata temu, drugiego nigdy nie miałam okazji. Myślę że czas sobie przypomnieć.
OdpowiedzUsuńJa sobie właśnie przypominam serial. Doskonały!!! Jest na YT.
UsuńTak. Oglądałam serial, wieki temu i czytałam książkę. Rzeczywiście, Kresowiacy mieli powody do oburzenia, bo serial jest bezlitosny. Myślę, że jednak prawdziwy.
OdpowiedzUsuńTo bardzo słuszna uwaga: ten serial był faktycznie bezlitosny, a jednocześnie prawdziwy!
UsuńDzięki za wizytę!