Z
ogromnym wysiłkiem udało mi się w końcu przeczytać w całości i do końca „Rodzinę
Połanieckich”. Wymęczyła mnie ta lektura troszeczkę. Ale było warto! Cóż, nie
spodziewałam się czegoś takiego po zacnym Henryku…
Powieści
Sienkiewicza znam i kocham od dziecka. Wychowałam się na „Trylogii” i „Krzyżakach”,
a „W pustyni i w puszczy” czytałam chyba kilkaset razy, w wieku szkolnym kółko
wracałam do tej książki. Ale powieści współczesne? Te tam „Płoszowskie-Połanieckie”?
A w życiu! Dawno temu uznałam, że to się czytać nie da i że to jest całkiem
inny Sienkiewicz niż ten, którego kocham za teksty historyczne. Nie
przeczytałam powieści współczesnych nawet na studiach polonistycznych, choć
były na liście lektur. Widziałam kilka razy serial „Rodzina Połanieckich” i
uznałam, że to mi wystarczy na egzamin. Jakoś się wybronię!
No
i tak sobie żyłam z tą nieznajomością „Rodziny Połanieckich” i dobrze mi z tym
było. Jakoś tak w 2012 roku (jak wynika z moich zapisków) zabrałam się za to,
umieściłam nawet wtedy jakiś zapis na blogu, który wtedy prowadziłam. Pisałam
wtedy tak:
„Nigdy nie rozumiałam,
jak ktoś może zasnąć przy czytaniu powieści. A mnie się właśnie wczoraj zdarzył
taki niebezpieczny wypadek przy czytaniu „Rodziny Połanieckich”. Na szczęście, leżałam
na własnej kanapie, pod własnym kocykiem, a nawet dwoma i w żaden sposób nie
zagroziło to mojemu życiu lub zdrowiu.
Mimo to, fakt jest
faktem – pan Henryk swą powieścią współczesną uśpił mnie totalnie i na amen.
Było to mniej więcej w okolicach dwusetnej strony to było. Serio, 200 stron
przeczytałam uczciwie. Potem się przebudziłam i dzielnie parłam dalej, ale
nadal co parę stron wyłączała mi się świadomość. W końcu zajrzałam na koniec,
sprawdziłam, że Marynia urodziła dziecko, wróciła do Krzemienia, a Stach mimo
zdrady kocha ją nadal i w ogóle jest happy end.
No, nie powinien
Sienkiewicz chyba pisać powieści współczesnych. Stanowczo nie powinien. Moje
boje z „Rodziną Połanieckich” trwają już dość długo, bo to była moja lektura
obowiązkowa z pozytywizmu na studiach i wtedy nawet nie próbowałam jej czytać,
polegając na swojej pamięci i wielokrotnym oglądaniu pana Stacha i Maryni w
wydaniu serialowym.”
To było sześć lat temu.
Czy coś się zmieniło od tamtej pory? Książka Sienkiewicza pewnie się nie
zmieniła, za to ja uległam zmianie, to jest zestarzałam się czy też
spierniczałam. I jako stara pudernica (facet to byłby stary piernik), będąc już
pod sześćdziesiątkę, dojrzałam do tego, by czytać powieści współczesne
Sienkiewicza. Od jakiegoś czasu nosiłam się z zamiarem powrotu do „Rodziny
Połanieckich” i jak z nieba spadła mi ta książka, to jest znalazłam ją w koszu
z makulaturą w mojej bibliotece. Nowiutki, nie czytany jeszcze egzemplarz z
1987 roku. Złapałam go zaraz i wzięłam do domu.
Ległam na swojej
otomanie, zaczęłam czytać i oto stał się cud! Popłynęłam! Uwiódł mnie otwierający
powieść piękny opis letniej nocy na wsi, kiedy pan Stach zawitał do Krzemienia,
spodobał mi się piękny, precyzyjny język i wyraziste postaci bohaterów. Około dwusetnej
strony miałam znowu kryzys, prawie zasnęłam jak sześć lat temu, ale jakoś ominęłam
te rafy i płynęłam dalej. Przebrnęłam przez usypiające opisy świętej Maryni,
Madonny tej powieści, i jeszcze bardziej świętej Litki, która spełnia tam funkcję
anioła patronującego z niebios związkowi Połanieckich. W nagrodę za to drugi tom
zrobił się naprawdę ciekawy, a już miłosna afera Zawiłowskiego z panną Linetą
Castelli tak mnie pochłonęła, że zaczęłam czytać z wypiekami na twarzy. Wiem,
że postać Linety i jej ciotki to karykatura, owoc zemsty autora na pewnej
pannie (Maria Romanowska), która wyszła za niego za mąż i uciekła zaraz po
ślubie. Być może przestraszyła się seksu z podstarzałym pisarzem? On miał wtedy
pod pięćdziesiątkę, ona niespełna dwadzieścia lat, czy coś koło tego. Można ją
zrozumieć! No więc, panna Lineta to obraz Marii Romanowskiej, zaś jej ciotka
Broniszowa to podobno wypisz-wymaluj przybrana matka jednej z żon Henryka
Sienkiewicza. Jest to kapitalna postać, jakby żywcem wzięta z jakiejś komedii Aleksandra
Fredry.
W trakcie lektury nie
mogłam z początku powstrzymać się od porównywania powieści Bolesława Prusa („Lalka”
i „Emancypantki”) z „Rodziną Połanieckich”. Mruczałam sobie, że po co ten
Sienkiewicz wystartował nie w swojej konkurencji i że było się trzymać powieści
historycznej! Wyszukiwałam też podobieństwa i aluzje do twórczości Prusa.
Początkowo miałam wrażenie, że Prus lepszy. Ale potem doszłam do wniosku, że to
nie są jednak takie same konkurencje, że Stach Połaniecki i Stach Wokulski to
są dwa zupełnie inne Stachy. Nie ma co tego porównywać! Bo Sienkiewicz nie pisał przecież powieści „z
Warszawą w tle”, tylko opowieść o łajdactwach męskich i żeńskich. Ulało mu się
nieco żółci, ale opisał, co wiedział. Znakomicie pokazał anatomię (psychologię?)
męskiej i żeńskiej zdrady, przedstawił galerię oszustów matrymonialnych (np.
tacy Maszkowie - on się z nią ożenił dla pieniędzy, ona wyszła za niego za mąż
dla pieniędzy, po ślubie oboje byli rozczarowani), pokazał, jak człowiek o
świetlanych ideałach, prawie romantyczny kochanek, zamienia się w zakłamanego
filistra i niewiernego męża. W tej powieści jest kilka pozytywnych postaci, ale
reszta? Strach się bać!
Dałabym tę książkę do
poczytania każdej zakochanej pannie młodej przed ślubem – jako przestrogę, co
może się stać po pewnym czasie z zakochanym w niej mężczyzną, i jak szybko
zacznie się rozglądać za innymi. Nie jestem już młodą naiwną panną, ale mnie także
– jako osobie chorobliwie sentymentalnej i wychowanej na powieściach Jane Austen -
przydały się te wszystkie obserwacje i kubeł zimnej wody wylany na głowę przez
pana Henryka. To była naprawdę bardzo pouczająca lektura!
Jak to miło, że są
jeszcze książki niby znane, a jednak nieznane. I że mogą mnie one jeszcze
zaskoczyć!
Szkoda tylko, że ten mój znaleziony egzemplarz tej powieści rozpadł się zupełnie podczas lektury. W latach 80. był taki klej do książek, że po tym, jak jedna osoba coś przeczytała – następowała totalna dekonstrukcja danego egzemplarza. Czyli – mam go jeszcze, ale cały jest w strzępach, każda kartka lata osobno. Tylko okładka mi się podoba, jest taka trochę rokokowa, a jednocześnie mroczna. Sienkiewicz zresztą tak to ustawił, że kochankom zostawił sferę nocy. W nocy łatwiej ukryć te różne łotrostwa?
W każdym razie – dawno nie miałam tak wielkiej satysfakcji czytelniczej. Choć to przecież taka gorzka opowieść!
Sienkiewicz
Henryk, „Rodzina Połanieckich”, PIW, Warszawa 1987
A ja miałam wielką satysfakcję czytelniczą czytając Pani post! :)
OdpowiedzUsuńCieszę się, że odkryłam tego bloga. Miło się czyta tak piękną polszczyznę przeplataną humorem .
Dziękuję!
Pozdrawiam serdecznie. :)
Bardzo mi miło! Dziękuję za tak uprzejme słowa!
UsuńPozdrawiam i zapraszam na kolejne wizyty!
Jak ją czytałam to satysfakcji czytelniczej też nie miałam. Wie Pani, coraz bardziej intryguje mnie ta Pani otomana. Czy mogłaby Pani zrobić post na jej temat. ZE ZDJĘCIAMI!
OdpowiedzUsuńOj, tam, otomana :)
UsuńTo zwykła wersalka, ale tak ją nazywam!
Może kiedyś ją pokażę? Jako miejsce moich czytelniczych wzruszeń? :)))
Czasem czytam też w fotelu, ale to rzadziej.
Ale zaraz? Satysfakcja czytelnicza?
UsuńNo właśnie, ja ją miałam tym razem przy lekturze, ale dopiero pod koniec. Bardzo ciekawa sprawa z tą Linetą Castelli! Warto by sprawdzić w książce Barbary Wachowicz, jak to bylo z tymi Mariami w życiu Sienkiewicza. Kiedyś czytałam, ale tak dawno, że nie pomnę.
Lubie tę książkę i film nakręcony na jej podstawie. Mają taki szczególny klimat. Szkoda tylko, że Sienkiewicz musiał przejść przez przykrości drugiego małżeństwa, żeby to napisać.
OdpowiedzUsuńMnie też żal Sienkiewicza! Ale przerobił te swoje kłopoty na literaturę. Nie każdy tak potrafi.
UsuńPanna Lineta Castelli i jej ciotka Broniszowa to kapitalne postaci komediowe.