Przeczytałam
właśnie piękną sagę rodzinną utrzymaną w klimacie „Przeminęło z wiatrem”. „Róże”
Leili Meachem to wspaniała, wciągająca opowieść o miłości, przyjaźni, honorze,
zdradzie i wybaczeniu, familijnych obowiązkach, tajemnicach oraz klątwach
przekazywanych z pokolenia na pokolenia. Powieść opisuje prawie sto lat
bytowania trzech rodzin w fikcyjnym miasteczku Howbutker we wschodnim Teksasie.
Howbutker
założyli w XIX wieku emigranci z Anglii (potomkowie dwóch rodzin Warwicków
i Toliverów) i Francji (rodzina Du
Mont). Osiedli tam i zaczęli rozwijać rodzinne firmy. Warwickowie stworzyli
plantację bawełny o nazwie Somerset, Toliverowie – fabrykę papieru, a Du
Montowie – sklep odzieżowy. Na samym początku ojcowie założyciele podjęli pewne
ustalenia: będą się przyjaźnić po wieczne czasy, będą sobie pomagać w
interesach, ale nie będą sobie pożyczać pieniędzy, by nie zniszczyć tej
przyjaźni. Ustalili też pewną symbolikę. Ponieważ przodkowie Warwicków i
Toliverów brali kiedyś udział w angielskiej „wojnie róż” (wyguglujcie sobie, co
to było), więc postanowili w Howbutker uprawiać róże w swoich ogrodach. W razie
jakiś konfliktów czerwona róża miała być dla nich znakiem prośby o wybaczenie,
biała róża – symbolem wybaczenia. A różowa – miała znaczyć „nie wybaczam”.
Akcja
powieści rozpoczyna się w latach 1980., kiedy to wiekowa już Mary Toliver Du
Mont spisuje u prawnika swój testament. Później następuje retrospekcja i
czytamy o tym, jak na początku XX wieku 16-letnia Mary po śmierci ojca
odziedziczyła plantację Somerset. Kilka lat potem wybuchła wielka namiętność
pomiędzy Mary i Percy Warwickiem, synem zaprzyjaźnionej rodziny. Jednak
dziewczyna nie mogła cała oddać się tej miłości, bo była rozdarta emocjonalnie
pomiędzy uczuciem do rodzinnej ziemi a miłością do mężyczyzny. Percy chciał
bowiem, by pozbyła się niepotrzebnej jego zdaniem plantacji, gdyż on
odziedziczy po ojcu papiernię i będzie z
tego mógł utrzymać rodzinę. Chciał, by jego przyszła żona poświęciła się tylko
jemu i ich przyszłym dzieciom. Na to Mary nie mogła się zgodzić. Powodowała nią
miłość do ziemi i wierność rodzinnej tradycji. Bardzo ciekawie została pokazana
miłosna „chemia” pomiędzy parą głównych bohaterów, ich wzajemne przyciąganie i
odpychanie się, które następuje wraz z rozwojem akcji. A fabuła jest bardzo
skomplikowana.
Lata
20., kiedy Mary zaczęła kierować plantacją Somerset, były trudne dla
producentów bawełny. W wyniku wojny secesyjnej murzyńscy niewolnicy uzyskali
wolność i nie było już komu pracować na polach bawełny. Niby byli jacyś
dzierżawcy (chyba też czarni?), ale mimo to dawne wielkie plantacje upadały. To
jest bardzo ciekawy i szeroko rozbudowany wątek w tej powieści. Tak się tym
zainteresowałam, że wyguglałam sobie różne ciekawostki o tym, jak się sadzi,
uprawia i zbiera bawełnę. Najbardziej zaskoczyło mnie to, że krzew bawełny
pochodzi z tej samej rodziny roślin, co róża chińska. Ich kwiaty są bardzo podobne.
Przy okazji obejrzałam sobie zdjęcia starych pałaców plantatorów bawełny i
posłuchałam pieśni amerykańskiego Południa z okresu wojny secesyjnej. Lubię,
jak lektura jakiegoś tekstu sklania mnie do poszukiwań okołoliterackich.
Powieść
czyta się naprawdę wspaniale! Wciąga niesamowicie od pierwszej strony do
ostatniej! To jest to samo amerykańskie Południe, które opisała Margaret
Mitchell w „Przeminęło z wiatrem”, ale już później. Autorka prowadzi swoich
bohaterów przez cały XX wiek; podglądamy jak wyglądała ich praca (to przede
wszystkim!), jak brali udział w I i II wojnie światowej, jaki wpływ wywarła na
nich nowoczesność, która wchodziła na amerykańskie Południe w okresie
międzywojennym. Ale „Howbutker to miasto, w którym jeszcze wciąż rządzą biali
ludzie” – czytamy o tym miejscu. Jeszcze w latach 1980. są tam stare
rezydencje, w których są biali panowie i czarna służba, jest też pamięć o
dawnej, świetnej przeszłości.
Książka
jest napisana w starym, eleganckim stylu, tak jak niegdyś pisano romantyczne powieści
popularne. Przypomina mi nie tylko „Przeminęło z wiatrem”, ale także sagi
rodzinne Susan Howatch takie jak „Cashelmara” czy „Pennmarric” (były wydane po
polsku w latach 1990. i od tamtej pory nie były wznawiane, a rewelacyjnie się
je czyta).
„Róże”
to późny debiut. Ich autorka pisała tę książkę na emeryturze (wcześniej
pracowała jako wykładowca literatury na uniwersytecie), a wydała ją dopiero w
wieku 65 lat. Powieść ta od razu stała się bestsellerem w Stanach
Zjednoczonych. Przetłumaczono ją też na różne języki obce. Idąc za ciosem Leila
Meacham napisała drugą część tej opowieści pt. „Plantacja Somerset”. Jest to
prequel „Róż”. A ja już zapisałam się na to w bibliotece. Bo to się naprawdę
dobrze czyta. Uwielbiam takie historie. Jak widać, amerykańskie Południe wciąż
kryje w sobie pokłady tematów do literackiej eksploatacji.
Meacham Leila, „Róże”, tłum. Joanna Piątek,
wyd. Sonia Draga, Katowice 2010
Już sobie zapisałam, lubię też takie klimaty :))
OdpowiedzUsuńŻyczę miłej lektury!
UsuńJuż mi się podoba! Co prawda "Przeminęło z wiatrem (jeszcze) nie czytałam, ale wydaje mi się, że historia by mi się spodobała.
OdpowiedzUsuńOoo, to może warto zacząć od "Przeminęło z wiatrem"? Ta powieść ma MOC! :)))
UsuńBardzo fajny wpis. Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńBardzo dziękuję za wizytę! Zapraszam ponownie! Pozdrawiam!
Usuń