W
mojej wędrówce po sagach rodzinnych doszłam do słynnej powieści Tomasza Manna „Buddenbrookowie.
Dzieje upadku rodziny”. Jest to moje kolejne, któreś już tam spotkanie z tym
tekstem. I chyba nie ostatnie, bo do Buddenbrooków się wraca. Tym bardziej, jak
się nie czyta całości.
Moja
pierwsza styczność z tym utworem była jeszcze w liceum, chyba w pierwszej
klasie. Szkolna bibliotekarka wcisnęła mi pierwszy tom z nadzieją, że
przeczytałam. Zaczęłam, i ach, co za nudziarstwo! – Czy ja kogoś zabiłam, żeby za
karę czytać takie rzeczy? – pomyślałam sobie i odddałam książkę z powrotem. Z
tamtej pierwszej lektury zapamiętałam jednak, że jakaś niemiecka bogata rodzina
siedzi sobie w żółtym salonie, zmrok zapada a oni gadają o niczym. Na długie,
długie lata Tomasz Mann stał się dla mnie symbolem nudziarza nad nudziarzami i
nie ruszłam jego książek w ogóle. Po 40. udało mi się przeczytać „Czarodziejską
górę” i był to dla mnie wielki wyczyn, którego do tej pory nie powtórzyłam w całości (to znaczy potem czytałam ponownie,
ale pomijałam te długaśne dialogi).
„Buddenbrooków”
przeczytałam po raz pierwszy też po 40., ale później niż „Czarodziejską górę”.
Stało się tak dlatego, że nagle zostałam posiadaczką tej powieści, bo
znalazałam ją w koszu na makulaturę (czytaj: bookcrossing) w mojej bibliotece.
Wzięłam do domu, bo egzmeplarz był nie zniszczony. - Może kiedyś zajrzę? –
pomyślałam sobie. No i zajrzałam! Udało mi się przeczytać trzy pierwsze części,
to znaczy przebrnęłam przez to początkowe posiedzenie w salonie. Poczytałam też
sobie o dojrzewaniu Toni Buddenbrook, jej pobycie na pensji, okropnym
konkurecie Grunlichu i pierwszej, niespełnionej miłości do młodego Mortena,
którego spotkała w czasie wakacji nad morzem. Polubiłam Tonię Buddenbrook,
która wydała mi się inną wersją Elżbiety Bennet z „Dumy i uprzedzenia” Jane
Austen. Jej wstrętny konkurent do złudzenia przypominał mi głupkowatego i
zarozumiałego pastora Collinsa z tejże powieści, który smalił cholewki do
Elżbiety, a potem odrzucony, szybciutko ożenił się z inną.
Potem
widziałam film zrobiony według „Buddenbrooków”, to znaczy ten ostatni, z 2008
roku. I wtedy jeszcze raz zabrałam się do tej powieści, tym razem dochodząc do
opisu małżeństwa i rozwodu Toni oraz jej powrotu na łono rodziny. Wyobraźcie
sobie, co za katastrofa! Elżbieta Bennet wyszła za pastora Collinsa! Jakie
tortury musiałaby przeżywać w tym związku! Zdaje się, że wtedy poczytałam sobie
jeszcze o drugim małżeństwie Toni i jej drugim rozwodzie. I dałam spokój, bo
dalej mnie nudziło.
Teraz
przeczytałam już więcej. Doszłam już prawie do połowy drugiego tomu. Dalej nie
zmogłam. Nudzi mnie. Może przeczytam kiedy indziej? Później! Jak będę starsza.
W drugim tomie Tonia nie jest już tak bardzo na pierwszym planie, jak w
pierwszym. Jest to raczej już opowieść o rodzinie i jej rozwoju. Nawet mnie
zafrapowało to niemieckie mieszczaństwo z Lubeki i sposób, w jaki się dorabiało
swoich fortun. Ale, jak pojawiła się żona Tomasza Buddenbrooka ze swoimi
skrzypcami, jak przyszedł na świat ich cherlawy synek Hanno, jak ta rodzina
zaczęła skręcać w artystyczne nastroje zamiast liczyć pieniądze, to znowu
porzuciłam tę powieść. Wiem, co się stanie z Hanno i całą rodziną, ale na razie
nie mam ochoty o tym czytać. Być może za parę lat znowu powrócę do tej powieści
i tym razem przeczytam ją do końca? Tego nie wiem, zagwarantować Wam nie mogę,
że przeczytam, ponieważ drugi tom jest smutny, im bliżej końca, tym więcej
przygnębienia i przeczucia śmierci. Nie lubię takich tekstów!
Zastanawiałam
się, jak to możliwe, że tak młody autor jak Tomasz Mann napisał taki tekst w
wieku zaledwie dwudziestu paru lat (książka wyszła jak miał tylko 26 lat). Skąd
u młodego człowieka taka znajomość natury ludzkiej? Geniusz? A gdzie tam! On,
proszę ja Was, po prostu opisał swoją rodzinę, korzystając z gotowców. Miał
gotowe teksty z rodzinnej kroniki, jakieś listy, zapiski, pamiętniki, no i żywe
opowieści rodzinne. Podejrzewam, że z takiego materiału wielu młodych pisarzy
zrobiłoby arcydzieło, nie tylko Tomasz Mann. No i dali mu za to nagrodę Nobla.
A
więc, rodzina Buddenbrooków to po prostu rodzina Mannów z Lubeki.
Dom
Buddenbrooków – to dom Mannów (jeden z dwóch, jakie posiadali w Lubece). Ten
dom został mocno zniszczony w czasie II wojny światowej, potem odbudowany, a
obecnie znajduje się tam muzeum rodziny Mannów.
Tonia
Buddenbrook to rodzona ciotka autora (siostra ojca), która naprawdę nazywała się
Elizabeth Mann, i do końca życia opowiadała o swoich dwóch nieudanych
małżeństwach. Po wydaniu powieści rodzina zaczęła nazywać ją Tonią.
Stary
Johann Buddenbrook to naprawdę Johann Siegmund Mann, pradziadek Tomasza Manna.
Jean
Buddenbrook to naprawdę Johann Siegmund Mann junior, dziadek Tomasza Manna.
Tomasz
Buddenbrook to naprawdę Thomas Johann Heinrich Mann, ojciec Tomasza Manna.
I
tak dalej, i tak dalej… Podejrzewam, że każda osoba występująca w tej powieści
miała swój realny odpowiednik. Czyli właściwie należy tę powieść traktować jako
dokument z epoki, a nie dzieło literackie. Szkoda, że dowiedziałam się tego
wszystkiego dopiero teraz, w dobie internetu, kiedy można wszystko sprawdzić jednym
kliknięciem i poczytać sobie o tym w niemieckiej Wikipedii. Żal, że żaden
polski wydawca nie opublikował do tej pory krytycznego wydania „Buddenbrooków”,
np. w serii Biblioteka Narodowa.
Myślę,
że wiedząc o tym, że autor pisze o swojej rodzinie, inaczej podchodziłabym
wcześniej do tego tekstu. Jeśli chodzi o rodzinne opowieści, jestem gotowa
znieść nawet nudę i niepotrzebne przeciąganie akcji.
Aaaa, zapomniałabym!
Równolegle
z czytaniem „Buddenbrooków” oglądałam sobie ich ekranizację. Jest taki świetny
serial z 1979 roku, który jest bardzo dokładną adaptacją tekstu. Znalazłam go
na YT. No i ćwiczyłam na nim swoją znajomość niemieckiego. Czytałam sobie jeden
rozdział, oglądałam jeden odcinek, i tak na przemian. To bardzo dobra metoda
nauki języka obcego! Są też inne ekranizacje.
Mann
Tomasz, „Buddenbrookowie. Dzieje upadku rodziny”, tłum. Ewa Librowiczowa, wyd.
Czytelnik, Warszawa 1983
Źródło
ilustracji:
1.
File:Buddenbrookhaus um 1870.jpg
2.
File:Elisabeth Mann.jpg
3. File:Johann
Buddenbrook (d. Ä.).jpg
4. File:Jean
Buddenbrook.jpg
5. Datei:Vater Thomas
Manns.jpg
Zabierałam się kiedyś tej sagi,ale nie dałam rady. Może już dojrzałam? Muszę sprawdzić :)
OdpowiedzUsuńSą takie książki, których nie można czytać za młodu. I cały Mann do nich należy. Teraz mam jeszcze w domu "Hochsztaplera Feliksa Krulla", ale nie wiem, kiedy się za to zabiorę.
UsuńJa "Buddenbrook'ów" przeczytałam w wieku dwudziestu czterech lat i czytałam z zaciekawieniem. Wtedy też kupiłam w antykwariacie "Hohsztaplera Feliksa Krulla" i podobał mi się.Rzecz w tym, że z obu książek nie pamiętam nic, ani jedniuchnej sceny.Magda
OdpowiedzUsuńMoże warto powtórzyć? To są takie powieści, do których się wraca i za każdym razem można w nich znaleźć coś nowego. Tak samo "Czarodziejska góra".
UsuńPozdrawiam!