Po raz kolejny
przeczytałam „Przez wojenną zawieruchę” Borisa Gorbaczewskiego i muszę
stwierdzić, że to naprawdę znakomicie napisana książka. Wspomnienia wojenne,
ale beletryzowane, z dialogami. Czyta się to niczym dobrą powieść – łatwo i
szybko.
Autor, Boris
Gorbaczewski, to radziecki Żyd, komunista i ateista w drugim pokoleniu. Jego
matka w wieku 17 lat walczyła w wojnie polsko-bolszewickiej w 1920 r. Ojciec,
choć szczery komunista, był ofiarą stalinowskich czystek w latach 30. i spędził
kilka lat w łagrze. Mimo takich rodzinnych przejść, syn nie stracił wiary w
Stalina i szczytne idee komunizmu. Kiedy czytałam jego wspomnienia wojenne,
stawał mi przed oczami także wierzący w czerwoną ideologię żydowski komisarz z
filmu „Wróg u bram” (reż. Jean-Jacques Annoud), który lansował we frontowej gazetce
wyborowego strzelca Zajcewa koszącego Niemców pod Stalingradem.
Boris Gorbaczewski był
przez większość część swojej wojskowej kariery takim właśnie politrukiem. I to
jest właśnie niebywała okazja – zobaczyć II wojną światową oczami radzieckiego
komisarza, młodego i naiwnego chłopaka, którego frontowe przemyślenia niebezpiecznie
zbliżają się do tego, co zaprezentował Sergiusz Piasecki w „Zapiskach oficera
Armii Czerwonej”. Tyle tylko, że wspomnienia Gorbaczewskiego, niestety, nie są
parodią myślenia sowieckiego sołdata, ale szczerym do bólu przedstawieniem
życia w Związku Radzieckim i radzieckiej armii. Pokazują także, jaki był
stosunek sowieckich politruków do Polaków, bo tu i ówdzie autor wypowiada o nas
takie sądy, od których włosy stają dęba na głowie.
Już pierwszy kontakt z
Polakami na Litwie wzbudził podejrzenia Gorbaczewskiego, bo polski chłopak,
który podjął się roli przewodnika dla Armii Czerwonej - wyprowadził ją wprost
na stanowiska niemieckie, po czym zniknął. Gorbaczewski dziwi się i nie
rozumie, dlaczego tak się stało. Nie domyśla się nawet, że Litwa to już nie
Sowiety, czemu daje wyraz przy emocjonalnych opisie niemiecko-sowieckiej
granicy z 1939 r. Dziwi go także działalność naszej Armii Krajowej, która –
według niego - całkiem niepotrzebnie uaktywniła się właśnie wtedy, kiedy do
Polski weszły wojska radzieckie. A już w ogóle nie mieści mu się w głowie, że
Sudety i Dolny Śląsk po wojnie Stalin przyznał Polsce w zamian za zabrane
ziemie na wschodzie. A to były – jak pisze - takie ładnie zagospodarowane niemieckie
okolice i on miał tam taką śliczną, niemiecką kochankę, zaś przybycie Polaków
repatriowanych z Kresów skończyło jego powojenną sudecką idyllę.
Młody Boris na początku
wojny trafia do szkoły oficerskiej w Tiumeniu, ale nie kończy jej, gdyż
kursanci są potrzebni na froncie. Od lata 1942 r. walczy na bardzo trudnym
odcinku - w okolicy miasta Rżew na Białorusi, gdzie ze zdziwieniem dowiaduje
się, jak wygląda w praktyce słynny rozkaz Stalina „ani kroku w tył”. Po prostu,
żołnierze zostają wzięci w mordercze kleszcze: z przodu - Niemcy, z tyłu –
własne oddziały NKWD strzelające do uciekinierów z pola bitwy.
Walki w okolicach Rżewa
przeszły do historii wojskowości jako „rżewskaja miasorubka”, czyli rżewska jatka.
Życie żołnierza na tym froncie nie było długie. Statystyczny sołdat przeżywał
tam około 7 dni, a potem trzeba było zastąpić go innym żołnierzem. Autor nie
szczędzi szczegółów życia frontowego. Przedstawia portrety żołnierzy i
dowódców, pisze o kłopotach z wyżywieniem i umundurowaniem, o ciężkich warunkach
życia w okopach, nocnych wyprawach na zwiad, masowej dezercji żołnierzy na
stronę niemiecką, snajperach i snajperkach, a nawet o objazdowym frontowym
burdelu, w którym „służyły” Rosjanki, które uciekły z niemieckiej niewoli i
przekradły się przez front do swoich. W nagrodę zrobiono z nich prostytutki
wyposażone w książeczki wojskowe.
Później Gorbaczewski
awansuje i zostaje politrukiem, a dokładnie obejmuje stanowisko komsorga, czyli
zawodowego działacza Komsomołu w wojsku. Jako komsomolec walczy z Niemcami i
uświadamia politycznie sołdatów na Białorusi, Litwie, w Prusach Wschodnich i
dochodzi aż do Bałtyku. Wiosną 1945 r. zostaje przerzucony w Sudety, do
miasteczka Friedeberg, gdzie przeżywa trwający kilka tygodni upojny romans z piękną
Niemką imieniem Lotta, staje się dumnym właścicielem zarekwirowanego
poniemieckiego motocykla i w ogóle bawi się świetnie. Ze wzruszeniem pisze, że
choć był później trzy raz w Polsce, nigdy nie pojechał w tamte strony, gdzie
przeżył młodzieńczą miłość zakończoną tak nieszczęśliwie, bo byłoby to dlań
zbyt bolesne. Przy okazji, opisuje działalność sowieckich oddziałów
trofiejnych, które latem 1945 r. zbierały wszystko, co się dało z Niemiec i
wysyłały do ZSRR. Jak wszystko w Sowietach, takie oddziały działały planowo,
gdyż miały z góry napisane, ile maszyn do pisania, do szycia, rowerów,
radioodbiorników i innego dobra miały zabrać od Niemców i wysłać do ojczyzny.
Po wojnie Gorbaczewski
został dziennikarzem, w latach 90. wyemigrował
do USA, gdzie wydawał pismo dla rosyjskich emigrantów „Wiestnik Rod Ailenda”.
Jego pamiętnik wojenny nie był pisany na bieżąco, bo sowieckim żołnierzom nie
wolno było prowadzić takich notatek. Pisał go po latach, początkowo dla
krajowego odbiorcy. Większa część tej książki została wydana wcześniej po
rosyjsku jako „Rżewskaja miasorubka. Wriemja otwagi”. Będąc już w Ameryce,
Gorbaczewski dopisał ciąg dalszy, obejmujący przygody w Prusach Wschodnich i
Sudetach. Wersja rosyjska została przetłumaczona na angielski, „Rebis” wydał
tłumaczenie z tłumaczenia, czyli z wersji angielskiej, która nazywa się „Through
the Maelstrom”.
Na koniec mała próbka stylu
Gorbaczewskiego, tu kawałek o wyzwoleniu Treuburga (Olecka) i o tym, jak
działała tam niemiecka propaganda: „„Prawie na każdym skrzyżowaniu wkopano
słupy z napisami: „Dobrze się przyjrzyjcie, co bolszewicy zrobili z pierwszym
miastem (s. 432) zajętym w Prusach Wschodnich. Oto, jak potraktują wszystkie
miasta i wsie naszej ukochanej ojczyzny i Niemów. Brońcie Wielkiej Rzeszy przed
czerwonymi barbarzyńcami.” Później z zeznań jeńców dowiedzieliśmy się, że kiedy
walczyliśmy jeszcze z wrogiem na podejściach do miasta, sami Niemcy na rozkaz
Josepha Goebbelsa wygnali mieszkańców, a potem wysadzili i spalili najbardziej
reprezentacyjne budynki: kościół, wodociągi, kinoteatr i bank. Przez kilka
godzin zwozili ludzi z okolicy, a następnie ekipy filmowe i dziennikarzy, żeby
na filmie i w gazetach pokazali ruiny miasta oraz rzekomo przestraszonych i
smutnych mieszkańców. Zniszczyli nawet park z przepięknymi łabędziami, spalili
prawie wszystkie drzewa, zastrzelili łabędzie i rozpuścili pogłoskę, że
„azjatyckie hordy” wybiły i zjadły ptaki.
Kiedy nasza kolumna maszerowała
główną ulicą, miasto było opustoszałe. Nie pojawił się ani jeden człowiek.
Rozpaczliwie muczały krowy, w oddali szczekały psy.”
Książka Gorbaczewskiego
była wydana najpierw po rosyjsku w wydawnictwie „Eksmo”, z rosyjskiego
przetłumaczona na angielski (to wydanie zostało uzupełnione o pewne rozdziały),
a potem przetłumaczona z angielskiego na polski. Wydawnictwo Rebis wydało
tłumaczenie z angielskiego.
A oryginał po rosyjsku
można czytać tu:
Gorbaczewski
Boris, „Przez wojenną zawieruchę. Wojna żołnierza Armii Czerwonej na froncie wschodnim:
1942-1945”, tłum. z ang. Katarzyna Bażyńska-Chojnacka, Piotr Chojnacki, wyd.
Rebis, Poznań 2011
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz