Zanurzyłam
się w książki o szabrownikach i polskim osadnictwie na Ziemiach Odzyskanych po
II wojnie światowej. Właśnie dotarłam do tego okresu, spisując dzieje mojej
rodziny na przestrzeni ostatnich stu lat.
Żeby
trochę wyczuć tamten klimat, musiałam (prócz słuchania opowieści mojej mamy i
prawie stuletniej ciotki Geni) poczytać coś, co napisali inni. Jak na razie
jest tego niewiele. Okazuje się, że inni napisali zdecydowanie za mało. A może
ja jeszcze nie dotarłam do reszty?
Urodziłam
się na Ziemiach Odzyskanych. Należę do drugiego pokolenia polskich osadników na
terenach, które w 1945 roku wróciły do Polski po 173 latach niemieckiej niewoli.
Elbląg, w którym się urodziłam, do 1772 roku, czyli do pierwszego zaboru był
miastem pierwszej Rzeczpospolitej. Był polskim miastem! Jednym z naszych
największych portów handlowych. Miastem pięknym i bogatym. A potem na długi czas zabrali
go nam wrogowie (czyli Niemcy). Odzyskaliśmy go dopiero po II wojnie światowej.
Swoje
pierwsze kroki stawiałam w poniemieckim domu na Żuławach, gdzie straszyły
poniemieckie duchy, spałam w poniemieckim łóżku pod poniemiecką pościelą (mam
nadzieję, że chociaż pierzyna i poduszka nie były niemieckie, tylko z polskich
gęsi!), jadłam poniemieckimi sztućcami z poniemieckich porcelanowych talerzy,
bawiłam się kawałkami jakiś zepsutych poniemieckich przedmiotów, które
znajdowałam pod drewnianym gankiem domu moich dziadków. Już jako małe dziecko,
nic nie wiedzące o Niemcach, odczuwałam ogromną obcość tamtej przestrzeni i
tamtych przedmiotów. Czułam się w obowiązku, by tę przestrzeń jak najbardziej
spolszczyć! Chciałam oswoić ją dla nas, Polaków! Dlatego jako dziecko razem z
mamą śpiewałam głośno i z całej siły polskie piosenki, takie jak „Rota” („Nie
rzucim ziemi…, nie będzie Niemiec pluł nam w twarz”) czy „Płynie Wisła, płynie, po polskiej krainie…” i inne
patriotyczne utwory.
Potem,
jak stopniowo poznawałam historię mojej rodziny, zaczęłam tych żuławskich Niemców
nienawidzieć tak okropnie, że aż z tej nienawiści zaczęłam się uczyć języka
niemieckiego (już jako osoba dorosła). Co, jak co, ale język wroga trzeba znać!
Uczyłam się w bardzo porządnym miejscu, to jest w Centrum Herdera w Gdańsku,
gdzie uczą naprawdę dobrze i skutecznie.
Odkąd
pamiętam, słuchałam opowieści o polskich początkach na Ziemiach Odzyskanych.
Rosłam z tymi opowieściami. Żałowałam, że nie mogłam tam być, od samego
początku, od 1945 roku. Wyobrażałam sobie, jak tam wtedy było. Godzina zero.
Null. Pustka. Niemcy (wrogowie) odeszli, a Polacy jeszcze nie przyszli. Godzina
zero. Nie ma żadnej władzy. I wszystko wolno. To, że było wtedy wszystko wolno -
pociągało mnie najbardziej. Wyobrażałam sobie, co ja bym zrobiła z tymi
Niemcami, gdybym miała ze sobą karabin, tak jak wówczas wszyscy Polacy na
Ziemiach Odzyskanych. Wiadomo, dobry Niemiec, to martwy Niemiec!
Moja
rodzina osiadła na Żuławach wiosną 1947 roku. Przyjechali tutaj spod Torunia,
bo tam była straszna bieda. W czasie II wojny Niemcy zabrali im cały dobytek, dom,
gospodarstwo rolne i w bydlęcych wagonach wywieźli na roboty przymusowe do Prus.
Moja mama trafiła na te roboty w wieku zaledwie 12 lat! Aż do końca wojny moja
mama, moja babcia i całe rodzeństwo mojej mamy (siedmioro ich było) byli
niemieckimi niewolnikami. Z tej niewoli wyzwoliło ich dopiero nadejście Armii
Czerwonej w styczniu 1945 roku.
Powiem
to jeszcze raz, by wszyscy zrozumieli: to radzieccy żołnierze z Armii Czerwonej
przynieśli mojej mamie wolność! Uwolnili ją od niewolniczej pracy dla Niemców. Piszę
o tym tak wyraźnie, bowiem niedawno byłam zmuszona iść do Urzędu Miasta (w
ramach konsultacji społecznych), by ostro zaprotestować przeciwko tak zwanej
dekomunizacji nazw ulic. Chciano bowiem zlikwidować ulicę upamiętaniającą
wyzwolenie miasta, w którym teraz mieszkam przez Armię Czerwoną. Przecież wtedy
Iwan pogonił Szwabów, dzięki czemu moja matka odzyskała wolność, a polska
władza chce ten fakt wstydliwie ukryć! Jestem tym naprawdę oburzona! I będę
protestować nadal, chociaż od 2005 roku jestem wiernym wyborcą PiS! Popierm tę
partię w sensie polityki społecznej i patriotycznej, ale nie zawsze zgadzam się
z ich polityką historyczną!
Kiedy
Niemcy odeszli, moja matka pieszo wróciła do swojej wsi pod Toruń. Po wojnie
moja rodzina nie miała prawie nic. Dlatego też przyszła na Ziemie Odzyskane, by
tutaj osiedlić się w tym poniemieckim domu. Przez Niemców straciliśmy nie tylko
cały dobytek, ale także własną małą ojczyznę. Przez Niemców rozpadła się cała
rodzina mojej mamy. Przez Niemców utraciliśmy własną, rodową tożsamość i
tożsamość naszej małej ojczyzny (moja rodzina wcześniej, od pokoleń mieszkała w
Ziemi Dobrzyńskiej). Niemcy wyrzucili nas z naszego dziedzictwa i ojcowizny! I
nikt mi tego nigdy nie zwróci! Zwłaszcza nikt mi nie zwróci tej
wielopokoleniowej, tradycyjnej bytności w jednym, konkretnym miejscu na Ziemi.
Przez Niemców utraciłam to swoje jedyne miejsce. Straciłam swoje gniazdo i jestem wędrownym
ptakiem, tak jak wszyscy z mojej rodziny. My nigdzie nie wrastamy, stale
przeprowadzamy się, stale jesteśmy w drodze. Nie przywiązujemy się ani do
miejsca, ani też do pejzażu. Dzisiaj mieszkam tutaj, bo mieszkam, ale mogę w każdej chwili spakować się i odejść!
Dlatego
odkąd pamiętam, nienawidziłam Niemców i będę ich nienawidzić do końca życia. Nie
ma pojednania! Nie ma przebaczenia! No mercy!
Niech
Niemcy oddadzą, co nam ukradli i zniszczyli! W tym sensie popieram politykę
PiS, by żądać od nich odszkodowań za polskie straty wojenne.
A
teraz polskie książki o Ziemiach Odzyskanych! To są te, do których dotarłam
ostatnio i które przeczytałam.
Najlepsza
z nich to „Żuławiacy. Wspomnienia osadników żuławskich”, zebrał, opracował i
wstępem opatrzył Józef Pawlik, Wyd. Morskie, Gdańsk 1973 (są to opowieści, jak
to było na Żuławach na samym początku, jednego z tych osadników sama poznałam i
zrobiłam z nim wywiad. Wspaniałe opowieści o trudnych początkach Polski na
Żuławach w 1945 roku.).
Na
drugim miejscu w moim osobistym rankingu jest książka Kiliana Schmidta, „Szabrownik”,
wyd. Novae Res, Gdynia 2013 (napisana przepiękną polszczyzną pierwszoosobowa
opowieść o szabrowniku – historyku sztuki z Warszawy, który trafił do Elbląga w
czasie, kiedy jeszcze rządziła tam radziecka komendantura i wybierał z
niemieckich mieszkań dzieła sztuki i obrazy, naprawdę robi wrażenie! Podczas lektury
zazdrościłam narratorowi, że się tak obłowił w tych szwabskich mieszkaniach. W książce znajdują się ilustracje, które nie są podpisane, więc domniemywam, że namalował je autor, który kryje się pod pseudonimem Kilian Schmidt. Ilustracje te do złudzenia przypominają prace Jerzego Domino, plastyka z Elbląga. Czy to on kryje się pod ksywką Kilian Schmidt? Bardzo ciekawe!).
Na
trzecim – Józef Hen, „Prawo i pięść”, wyd. Replika, Zakrzewo 2012 (pierwotny
tytuł „Toast”, powieść o szabrownikach na Ziemiach Odzyskanych i człowieku,
który z nimi walczy. Ale niby dlaczego? Przecież Polacy mieli prawo do tego
szabru! Dobrze napisane, ale przesiąknięte komunistyczną ideologią, zgodnie z
którą prawo do szabru miały tylko radzieckie brygady trofiejne, a indywidualni
Polacy już nie. Według tej powieści nakręcono film „Prawo i pięść” z Gustawem Holoubkiem
w roli komunistycznego obrońcy mienia poniemieckiego. Bohater straszliwie
wkurzający! Film jest tu: https://www.youtube.com/watch?v=iIaw-kgOJqU).
Dalej:
Grzegorz
Majewski, „Piekło odzyskane”, wyd. Erica, Warszawa 2014 (Ziemie Odzyskane, ale
nie moje, bo rzecz dzieje się na Pomorzu zachodnim. AK, UB, szabrownicy, jakieś
walki, gwałty i napaści. Zaczęłam, ale nie dobrnęłam do końca, bo mnie zupełnie
nie wciągnęło. Takie sobie, średnio napisane.)
Inga
Iwasiów, „Bambino”, wyd. Świat Książki, Warszawa 2008 (Powojenny Szczecin,
ludność poniemiecka i polska razem, mało o szabrze, mało o osadnikach, napisane
jakimś dziwacznym stylem, są tam zdania jakby świadomie niepoprawne
stylistyczne, to z pewnością był zamysł autorki, która jest polonistką, więc
wie, jak pisać poprawnie. Przeczytałam ze względu na autorkę, którą poznałam na
kongresie feministycznym i odebrałam jako bardzo dziwną osobę. Zastanowił mnie
oksymoron w jej imieniu i nazwisku: Inga (imię niemieckie) Iwasiów (nazwisko
ukraińskie). Pomyślałam sobie: a co ona właściwie ma wspólnego z Polską?
Niestety, jej książka nic nie wnosi do moich poszukiwań. Mogłam sobie
darować!).
Nadal szukam książek o Ziemiach Odzyskanych!
Jakby ktoś coś wiedział, to proszę o rady.
Źródło
ilustracji: plakat dotyczący Ziem Odzyskanych – Wikipedia, File:Muzeum czerwca w Poznaniu 1.JPG
Ależ co ty opowiadasz, kobieto! Elbląg był pruskim, krzyżackim miastem, przez nich założonym, przez parę wieków zarządzanym, póki nie przeszedł we władanie Korony.
OdpowiedzUsuńDo reszty się nie odnoszę, bo to subiektywne, masz prawo przesadzać. Chociaż gdybyś poznała relacje kobiet gwałconych i mordowanych przez tych "wyzwolicieli" albo poczytała, ilu młodych mężczyzn z Podziemia przez nich zginęło w pierwszych latach PRL-u, może byłabyś bardziej wstrzemięźliwa w peanach na rzecz Armii Czerwonej...
opcja niemiecka się odezwała? ;)
UsuńJeśli poprawianie twoich oczywistych błędów historycznych - jak ten: "Elbląg, w którym się urodziłam, do 1772 roku, czyli do pierwszego zaboru był miastem pierwszej Rzeczpospolitej. Był polskim miastem!" uważasz za odezwanie się opcji niemieckiej, to tak, jestem opcją niemiecką i cię zjem :)
UsuńDrogi Anonimie, nie zjesz mnie, bo ja nie zrobiłam żadnego błędu w cytowanym zdaniu. Na mocy pokoju toruńskiego (1466) Elbląg został miastem POLSKIM!
UsuńNależał do Polski przez ponad 300 lat. Aż do roku 1772, kiedy to miał miejsce I rozbiór Polski. Wtedy ELbląg został zagarnięty przez Prusy. Ale to stale było terytorium "pod zaborem".
W sumie, jakby tak precyzyjnie, z kalkulatorem w ręku zliczyć lata panowania w Elblągu Niemców i Polaków, to wyjdzie prawie po równo. Kiedyś liczyłam :)))
Cóż, mnie wychowanie na Ziemiach Odzyskanych i te poniemieckie talerze doprowadziły do całkiem innych wniosków.
OdpowiedzUsuńA do jakich? Jestem bardzo ciekawa!
Usuń