Tego
Was w szkole nie uczyli! Wiecie, że w 1934 roku sanacyjna bojówka, dobrze
zorganizowany oddział w liczbie 150 osób, zdemolował redakcję i drukarnię
endeckiego dziennika „Słowo Pomorskie” w Toruniu, po czym odmaszerował,
śpiewając pieśń „Pierwsza brygada”? A policja zareagowała z zaplanowanym
opóźnieniem…
Jakie
były przyczyny tej napaści? Ano, ostra walka pomiędzy sanacją a endecją!
W
latach 1930. na Pomorzu wśród dziennikarzy i wydawców trwała walka o dusze, a
raczej o czytelnika. Jedną z wiodących gazet na tym terenie był dziennik „Słowo
Pomorskie” wydawany od 1921 roku w nakładzie 30 tysięcy egzemplarzy i związany
z Narodową Demokracją. Inne wydawnictwa nie miały wtedy dużych szans, by
konkurować ze „Słowem Pomorskim”.
A
jednak!
Na
początku 1930 roku zaczął ukazywać się w Toruniu „Dzień Pomorski”, pismo
prorządowe, związane z sanacyjnym Bezpartyjnym Blokiem Współpracy z Rządem
popierającym Józefa Piłsudskiego. Gazeta była jednak tak nudna i beznadziejna,
że nikt nie chciał jej kupować, a tym bardziej czytać. Próbował ją promować
ówczesny wojewoda pomorski Wiktor Lamot, człowiek Piłsudskiego, wywodzący się z
Małopolski i zupełnie nie znający pomorskich realiów. W pewnym momencie
wojewoda Lamot nakazał podległym sobie starostom przymusową popularyzację
prorządowego pisama. W tej sytuacji starostowie nakazali sołtysom obowiązkową
prenumeratę „Dnia Pomorskiego”. Tak było m. in. w powiecie Wąbrzeźno.
Przez
pewien czas redakcja „Dnia Pomorskiego” prowadziła na swoich łamach ostrą
krytykę przeciwko narodowcom na Pomorzu. W końcu rządowe siły sanacyjne
postanowiły zniszczyć główną endecką gazetę tego regionu, czyli bardzo poczytne
„Słowo Pomorskie”.
Napad
odbył się 31 stycznia 1934 roku. Tego dnia wieczorem, o godzinie 18.25, na
ulicy świętej Katarzyny, gdzie mieściła się siedziba „Słowa Pomorskiego”,
pojawił się zorganizowany tłum, około 200 osób, wznoszący okrzyki „Niech żyje
nowa konstytucja!” (chodziło o projekt nowej konstytucji przygotowywany właśnie
przez BBWR). Potem napastnicy zaczęli
wybijać szyby i łomotać do drzwi ekspedycji i administracji. W końcu do środka
wpadło około 150 osób uzbrojonych w żelazne drągi, sztaby i siekiery. Wewnątrz
było tylko kilka kobiet urzędniczek, chłopiec na posyłki i jeden tylko
mężczyzna – kierownik administracji. Wszyscy zaskoczeni i zupełnie bezbronni.
Rozjuszony
tłum zaczął demolować pomieszczenia biurowe, zrywać ze ścian zegary, włamywać
się do kasy (potem okazało się, że zginęło z niej 300 złotych). Kiedy
sekretarka, a jednocześnie kasjerka, pani Brylska, rzuciła się do telefonu, by
dzwonić na policję, napastnicy przecięli kable telefoniczne.
Potem
napastnicy wtargnęli do drukarni, gdzie zdemolowali nowoczesne, nie tak dawno
kupione maszyny drukarskie, porozrzucali czcionki po podłodze, a także
poprzecinali przewody elektryczne doprowadzające prąd do maszyn. Trwało to
bardzo szybko, zaledwie dziesięć minut, tak, jakby zostało wcześniej bardzo
dokładnie przemyślane i zaplanowane. Po wyjściu z drukarni sanacyjna bojówka
uformowała kolumnę i odmaszerowała, śpiewając głośno „Pierwszą brygadę”.
Zaalarmowana policja w końcu się zjawiła, ale
z dużym opóźnieniem, bo dopiero prawie po godzinie. Okazało się, że w trakcie
napadu został ranny jeden człowiek, znany lekarz toruński dr Jakobson, który
akurat przechodził tamtędy ulicą.
Wyrządzone
szkody były bardzo znaczne w sensie materialnym. Po tym napadzie cały Toruń
dosłownie wrzał. „W mieście panuje ogromne wzburzenie przeciwko sprawcom
niecnego napadu, jak również przeciwko podżegaczom” – napisał 2 lutego 1934
roku „Dziennik Bydgoski”, pismo wcale nie endeckie, tylko chadeckie. (Dziennik
Bydgoski 1934/26 2 lutego)
Jednak
tego samego dnia „Słowo Pomorskie” pisało optymistycznie na pierwszej stronie: „Zniszczenie
maszyn nie może mieć wpływu na pełnienie na Pomorzu służby publicystycznej.
Placówka nasza stoi na usługach narodowego i katolickiego społeczeństwa
Pomorza.”
Napaść
sanacji na „Słowo Pomorskie” odbiła się szerokim echem, wspomniały o niej pisma
regionalne oraz warszawskie, m. in. „Gazeta Warszawska” i „Nowiny Codzienne”. Pisma
opozycyjne wobec rządu uznały, że sytuacja jest groźna i takie napady mogą się
powtarzać. Wspólnie zarządziły, by każdy członek administracji, nawet kobiety,
pracował uzbrojony w broń palną. Czasy były niebezpieczne, bo zdarzały się
wówczas napaści na dziennikarzy i wydawców połączone z pobiciem, tak
potraktowano m. in. niechętnych sanacji Jerzego Zdziechowskiego, wydawcę pisma
warszawskiego „ABC” i pisarza Tadeusza Dołęgę-Mostowicza.
PS.
Od wiosny siedzę w
starych gazetach z okresu I wojny światowej i międzowojnia, bo zbieram
materiały do książki o historii mojej rodziny ze strony matki, która mieszkała
wtedy w Ziemi Dobrzyńskiej. Czytam więc dzienniki wydawane w Toruniu, Bydgoszczy,
Płocku, Włocławku i Inowrocławiu. I czasem takie różne ciekawe smaczki
znajduję, jak ten powyższy.
Obecna wykładnia naszej
historii jest taka, że Marszałek Piłsudski wielkim człowiekiem był i Polski
zbawicielem. A to niezupełnie było tak, jak dzisiaj głoszą. Jak się okazuje, Piłsudski
i sanacja uczynili ludziom wiele złego. Zwłaszcza pomorskim endekom, czego
dowodzi nie tylko powyżej opisana sprawa, ale także przykład księdza Józefa Wryczy z Wiela, o którym może wkrótce napiszę.
Też ciekawa sprawa!
Źródło ilustracji: File:Torun Hartknoch.jpg
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz