Młodzi
tego pewnie nie pamiętają, ale dla mojego pokolenia Barbara Piasecka Johnson to
był KTOŚ! To była Polka, która dokonała rzeczy niezwykłej: udało się jej złapać
na męża starego amerykańskiego milionera. Obrzydliwie bogatego milionera!
Praktycznie nie znając języka angielskiego, została trzecią żoną Sewarda
Johnsona I, właściciela słynnego koncernu kosmetycznego Johnson and Johnson z
New Jersey.
Przypominam,
że w tamtych latach wyjeżdżało się do Ameryki tak, jakby dzisiaj ktoś miał polecieć
w kosmos. Wyjeżdżało się na zawsze i na stałe. Wyjeżdżało się po lepszą
przyszłość dla siebie i dla rodziny. - A jeśli wrócę, to tylko rols-rojsem –
powiedziała Basia, kiedy wyjeżdżała. No i wróciła!
W
latach 1990. Barbara Piasecka Johnson, już jako bogata i piękna wdowa,
przyjeżdżała do Polski i próbowała nam pomagać. Wszędzie przyjmowana była
niczym dobra wróżka z bajki, która wyjmie z kieszeni miliony i nam da. M. in.
miała wykupić upadającą stocznię w Gdańsku, by pracujący tam ludzie nie
stracili pracy. Pamiętam olbrzymie artykuły na jej temat w polskiej (wtedy
jeszcze nie wykupionej przez niemieckie koncerny, ale naprawdę polskiej!)
prasie, słynne zdjęcia w stoczni, na których stoi roześmiana swoim słynnym,
olśniewającym uśmiechem, a ówczesny prezydent Lech Wałęsa trzyma ją pod łokieć.
Autorzy tamtych artykułów opisywali nie tylko jej ogromny majątek, ale także
urodę, religijność, patriotyzm, zamiłowanie do sztuki (była kolekcjonerką
obrazów, zgromadziła naprawdę imponującą kolekcję dzieł sztuki) i skłonności do
filantropii. To była „nasza Basia kochana”, której spełnił się amerykański sen „od
pucybuta do milionera”.
Basia
akurat przeszła drogę od kucharki do milionerki, przy czym podobno kucharką
była nie najlepszą. Podobno tak źle gotowała, że Seward Johnson i jego druga
żona, dla których początkowo pracowała w ich rezydencji, nie chcieli jeść na
śniadanie przyrządzonej przez nią owsianki, więc zlikwidowano jej miejsce pracy
i została pokojówką. A potem gdzieś w rezydencji spotkała właściciela i
oczarowała go doszczętnie swoją młodością i witalnością. Powiedział jej wtedy,
że ma twarz jak ziemniak, ale uśmiech cudowny. Później została konsultantką
milionera w jego fundacji oceanograficznej, a w następnej kolejności żoną. Przeżyła
z nim kilkanaście lat, a po śmierci przeszła straszliwy, pełen prania brudów,
proces ze spadkobiercami milionera, który zakończył się ugodą.
Na
okładce książki Ewy Winnickiej widnieje zdjęcie Barbary Piaseckiej Johnson
przed jej amerykańską rezydencją tuż po zakończeniu tego procesu, kiedy
triumfująca milionerka podnosi do góry ręce w geście zwycięstwa.
„Milionerka.
Zagadka Barbary Piaseckiej Johnson” to pierwsza w języku polskim biografia tej
słynnej kobiety. Wcześniej ukazał się na naszym rynku wydawniczym jakiś
amerykański paszkwil, w którym przedstawiono ją jako „kucharkę”, która weszła w
buty milionerki.
Ewa
Winnicka też nie jest zbyt łaskawa dla swojej bohaterki. Można wręcz odnieść
wrażenie, że jej nie lubi. A może tylko chciała rozprawić się z mitem pięknej,
bogatej wróżki zza oceanu i trochę obrzydzić jej obraz w polskich oczach? Swoją
opowieść zaczyna od łzawej historii jakiejś puszczalskiej panienki, która
wyjechała do Ameryki za pracą, tam zadała się z żonatym lekarzem, którzy
pracował w rezdencji Barbary Piaseckiej Johnson i nosił przezwisko Śmirnow, od
wódki Smirnoff, którą jakoby pochłaniał w nadmiernych ilościach. Kiedy
dowiedział się o ciąży swojej kochanki, uciekł do Polski. Dziewczyna z
dzieckiem mieszkała w koszmarnych warunkach, w wynajmowanym pokoiku, a łazienkę
dzieliła z kilkunastoma obcymi mężczyznami. Kiedy pani Basia się o tym
dowiedziała, kazała ją natychmiast przywieźć z córką do siebie (trochę wbrew
jej woli) i zainstalować w domku dla służby na terenie rezydencji. Utrzymywała
ją tam przez parę miesięcy. Ale to wszystko na nic, dziewczyna była wciąż niezadowolona
i jeszcze po latach narzekała na złe traktowanie przez milionerkę.
I
takich opowieści jest w książce więcej. Autorka solidnie odwaliła swoją robotę, dotarła do
naprawdę wielu osób, które znały Barbarę Piasecką Johnson w Polsce i w Ameryce.
I z tej układanki zestawia swoją książkę, która jako całość – w sensie
literackim - prezentuje się naprawdę dobrze. Czyta się to szybko, lekko i
przyjemnie. Tyle tylko, że nic właściwie z tej lektury nie wynika.
Wydaje
mi się, że po przeczytaniu tej książki nie wiem o Barbarze Piaseckiej Johnson
więcej niż wiedziałam wcześniej, z lektury polskich gazet sprzed dwudziestu
lat (no, że z niewielkimi szczegółami wiem więcej). Tym bardziej, iż Ewa Winnicka skupiła się raczej na wadach swojej
bohaterki, a nie jej pozytywnych dokonaniach. Czytamy więc, że była kapryśna,
że miała humory, czasem krzyczała na ludzi, którzy źle pracowali, że była zbyt
perfekcyjna przy budowie swojego pałacu, że ściagnęła wzór bramy z jakiegoś
pałacu w Warszawie, że mówiła po angielsku z obcym akcentem, że nie miała
dobrego gustu i tak dalej. Wydaje się, że autorka kupiła narrację uprawianą
przez amerykańskie gazety, które relacjonowały przebieg procesu o spadek. Zamożni
Amerykanie z wyższych sfer jej nie lubili, nigdy nie wybaczyli „kucharce”, że
złapała swojego milionera na męża. A
może to była zazdrość Amerykanek, że oto przyszła jakaś obca ze słowiańskiego
kraju i udało się jej to, co nie udało się Amerykankom? A przecież to nie była
zwykła kuchta, jak o niej pisano, tylko osoba wykształcona, absolwentka
historii sztuki na uniwersytecie wrocławskim, z wiedzą, którą mogła zakasować
niejedną damulkę z amerykańskich wyższych sfer.
Na
pewno musiało jej być trudno, bo pożycie seksualne z takim starcem nie mogło
należeć do przyjemności. Na szczęście, może tego pożycia nie było tak wiele, o
czym świadczy takie zdarzenie. Tuż po ślubie ktoś mówi, że teraz pora na
chrzciny. Na to Barbara: chyba moich szczeniaków! (bardzo kochała zwierzęta,
a szczególnie psy, w jej rezydencji było pełno jej jamników i innych, dużych
psów). No i właśnie o takich aspektach
życia milionerki chętnie bym poczytała. Co lubiła? Jaka była naprawdę? Tego mi
w tej książce zabrakło.
Przeczytałam
tę książkę bardzo szybko, czując się trochę popędzana przez panie z biblioteki,
bo za mną już jest kolejka zapisanych osób. Ale niedosyt pozostał. Za mało tam
było samej Barbary, za wiele tych innych ludzi, którzy o niej mówili. Nie
ukrywam, że mnie ta osoba naprawdę fascynuje. Nie czytam biografii żadnych tam
aktorów, komediantów czy celebrytów. Ale Polka, która doszła w Ameryce do tak
wielkich pieniędzy była tylko jedna. Ona nie tylko odziedziczyła kasę po starym
Johnsonie, ale także wielokrotnie ją pomnożyła poprzez swoje różne inwestycje.
Do tego musiała mieć nie tylko urodę, ale także głowę na karku.
Z
książki można jednak wyciągnąć jedną naukę: nieważne ile dajesz ludziom. Możesz
dać bardzo wiele, ale i tak później życzliwi obrobią ci dupę. A więc może nie
dawać wcale?
Winnicka
Ewa, „Milionerka. Zagadka Barbary Piaseckiej Johnson”, wyd. Znak, Kraków 2017
Bardzo fajna konkluzja na koniec recenzji i taka prawdziwa. ;) Ciekawie piszesz, dodaję do obserwowanych i będę zaglądać. :)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam.
Witam w moich niskich progach i dziękuję za wizytę!
UsuńZapraszam na przyszłość!
Pozdrawiam!
Czytałam tą książkę. Podzielam Twoją opinię i chcę dodać, że dla mnie książka jest napisana chaotycznie. Na początku w ogóle nie wiedziałam o co chodzi, a potem było skakanie z jednego wątku w drugi.
OdpowiedzUsuńA to prawda, że jest tak jakiś taki chaos. Zastanawiałam się nawet, czy to celowy zabieg autorski, czy po prostu tak jej wyszło, że nagrywała różnych ludzi, a potem wrzuciła to wszystko do jednego worka, zamieszała i voila!
UsuńMoże to nowoczesny sposób pisania reportaży? Autorka jest wszak cenioną reportażystką ;)
Pozdrawiam!