O
książce „Excentrycy” Włodzimierza Kowalewskiego słychać było od jakiegoś czasu
w tonie pochwalnym zarówno z prawicy, jak i z lewicy. Nie wiedziałam, co o tym
myśleć. Do kina nie chodzę, bo mam za daleko, ale doszły mnie słuchy, że
zrobiono według niej niezły film muzyczny. A ponieważ na hasło „sanatorium” (byłam
kilkanaście razy!) reaguję bardzo dobrze, więc złapałam tę powieść, kiedy ją zoczyłam w mojej ulubionej
bibliotece.
Fabuła
jest taka: był sobie braciszek Fabian i siostrzyczka Wanda. On muzyk, ona
dentystka i śpiewaczka amatorka. Przed wojną mieszkali we Lwowie. W 1939 roku
Fabian płynął na statku z Ameryki, więc wojna go praktycznie ominęła. Potem
pozostał w Anglii na emigracji. Kilkanaście lat po wojnie postanowił jednak
wrócić na ojczyzny łono. Ponieważ do Lwowa wracać już nie było po co,
przyjechał do siostry, która pracowała jako stomatolog w Ciechocinku. Wrócił
jako zamożny emigrant, z samochodem, zapasami modnej odzieży i sporą ilością
waluty.
No
i teraz – jest końcówka lat 1950. Ciechocinek grzeje się w resztkach
przedwojennej chwały. Stare pensjonaty i sanatoria niszczeją. Zimą jest tam
pełno turnusów robotniczo-chłopskich, latem przyjeżdża trochę lepsze, „kapeluszowe”
towarzystwo. Ogólna nuda i socjalistyczna przaśność. Fabian nie rozumie jednak
otaczającej go rzeczywistości. Próbuje ratować się muzyką. W tym niszczejącym
kurorcie zakłada amatorski zespół grający jazz czy też swing i ta właśnie muzyka
– jak się zdaje – ma być w wydaniu autora symbolicznym protestem przeciwko
socjalizmowi w PRL-u. Plus oczywiście, nieśmiertelne „tyrmandowe” skarpety w kolorowe
paski, które też tu występują. W zespole Fabiana gra zbieranina ludzi, m. in.
miejscowy milicjant, jacyś lekarze itd. Partie wokalne śpiewa siostra Wanda i
piękna nauczycielka angielskiego z miejscowej szkoły, femme fatale, imieniem
Modesta. No i tak sobie grają i śpiewają,
a w tle dzieją się jeszcze inne rzeczy: Fabian przekopuje stare papiery w swoim
pokoju (spadek po przedwojennym lokatorze), a służby specjalne PRL-u wrabiają
go w jakiś polityczny spisek. Na końcu te obie sprawy znajdują swoje
wyjaśnienie.
No
i cóż… Szału nie ma, dupy nie urywa, jak to mówią ostatnio. Męczyłam tę powieść
dobrych parę dni, prawdę mówiąc, niewiele mnie cała ta historia interesowała.
Książka działała na mnie wybitnie usypiająco, kiedy ją czytałam wieczorami w
łóżku. Pierwsze skojarzenia: nudna narracja, wątła fabuła, prawie zupełny brak
emocji i tego nieuchwytnego czegoś, co zmusza czytelnika do lektury od pierwszego
zdania do ostatniego. Styl całości przypomina nudne przedwojenne teksty,
których dzisiaj już nikt nie czyta. Może jakąś Nałkowską czy Choromańskiego?
Może Iwaszkiewicza? Jasne, że film z tego można zrobić dobry, bo jak się doda
muzykę do akcji to zawsze jest dobrze, a jeszcze jak nakręci to Janusz Majewski
z niezłymi aktorami, to zły być nie może. Jednak jako tekst powieściowy jest to po
prostu zwyczajny gniot, czerstwy, blady i niewypieczony. Przeczytałam bez
satysfakcji! Książka wybitnie przereklamowana!
A
liczyłam na dobrą powieść, no, nie wiem, na jakiś krwisty, sensacyjny romans
kuracyjny. Aż dziw, że u nas w Polsce jest tyle miejscowości uzdrowiskowych, tyle
tam się dzieje ludzkich dramatów i innych historii, a nikt nie napisał na ten
temat niczego sensownego. Ja nie mówię, żeby od razu pisać „Czarodziejską górę”,
bo to wprawdzie też jest romans kuracyjny, ale raczej nudnawy i wyłącznie dla
amatorów. Myślałam, że „Excentrycy” wypełnią tę lukę, ale gdzie tam! Co do filmu
zrobionego na podstawie tego gniota, to na YT znalazłam trailer:
Jeszcze
o Ciechocinku…
O
Ciechocinku z pewnością można by napisać o wiele bardziej interesującą powieść
niż pan Kowalewski (a może nawet monografię historyczną pełną smakowitych
anegdot i smaczków). Przed wojną było to uzdrowisko dla zamożnych polskich
Żydów. Był nawet taki dowcip: spotykają się dwie Żydówki. Jedna mówi: ja byłam
latem w Baden-Baden. Druga na to: a ja w Czechoczynek-Czechoczynek. Po wojnie
rzeczywiście jeździło tam dużo przedstawicieli sfery robotniczo-chłopskiej, ale
to chyba akurat dobry objaw, że bogatych Żydów zastąpili polscy chłopi czy też
robotnicy, których przed wojną na żadne tam uzdrowiska nie było stać. A teraz,
voila! Dostawali skierowanie i dalej się leczyć! Były czasy, że Ciechocinek słynął nie tylko z
przeprowadzanych tam kuracji, tężni solnych na świeżym powietrzu, kwiatowych
dywanów, ale także ze swoich dancingów i ogólnej, kuracyjno-zabawowej atmosfery,
w której samotne panie polowały na panów i śpiewały „turnus mija, a ja niczyja”.
Sama
nigdy nie byłam na kuracji w Ciechocinku. Pojechałam tam tylko raz jeden, pod
koniec lat 1990. Służbowo. Miałam napisać reportaż na temat upadku i ogólnej
degrengolady uzdrowiska. Jakieś przekształcenia tam były, personel strajkował i
tak dalej. Pojechałam przed sezonem, jakoś tak w maju. Było szaro, smutno i
deszczowo. Wysłuchałam narzekania na skrzeczącą rzeczywistość i Balcerowicza,
który zrujnował Polskę całą w ogólności,
w tym Ciechocinek w szczególności. Tężnie nie działały jeszcze, odbywały się
tam jakieś remonty, przekładali gałązki czy coś. Grzybek nie działał. Basen
solankowy na wolnym powietrzu nie działał. Pod tężniami stały Cyganki, które
chciały mi powróżyć oraz handlarze wyprzedający piękną malowaną ceramikę ze
splajtowanych zakładów fajansu w pobliskim Włocławku. Ogólna rozpacz i degrengolada. Reportaż napisałam. Wydrukowali. Zapłacili. Ale potem, zdaje się, było
już lepiej, bo na pocztówkach z późniejszych lat Ciechocinek wyładniał w
porównaniu z tym, co sama tam zobaczyłam.
Tu
moja kolekcja pocztówek z Ciechocinka z ostatnich lat. Bywają tam krewni i
znajomi. Leczą się, może nawet tańczą?
Kowalewski
Włodzimierz, „Excentrycy”, wyd. Marginesy, Warszawa 2015
Mnie się Ciechocinek kojarzy tylko z osobami w wieku przedemerytalnym lub emerytalnym, które jeżdżą tam bynajmniej nie w celu podratowania zdrowia, ale ze względów raczej towarzyskich;))
OdpowiedzUsuńTe względy towarzyskie to też terapia zdrowotna! :)))
Usuń