Macie
takie książki, które czytacie ZAWSZE jak jest straszna niepogoda na dworze,
albo leżycie parę dni w łóżku z chorobą? No, z taką lżejszą chorobą, bo przy
cięższej mózg zwykle nie pozwala na lekturę.
Ja
mam wiele takich książek, jako że byłam bardzo chorowitym dzieckiem i większość
dzieciństwa spędziłam w łóżku pod pierzyną. Plusem dodatnim tych dziecięcych schorzeń było
to, że sama nauczyłam się czytać gdzieś pomiędzy 5 a 6 rokiem życia. Te wczesne
lektury „łóżkowe” to były dla mnie wiersze Janiny Porazińskiej, „Przez różową
szybkę” Szelburg-Zarębiny, „Ferdynand Wspaniały” Kerna, baśnie Andersena, „Dzieci
z Leszczynowej Górki” nie wiem kogo, „Mary Poppins” Mary L. Travers, „Historia
amuletu” Edith Nesbit, „Wyspa skarbów” Stevensona, „W pustyni i w puszczy”
Sienkiewicza, „Dlaczego kąpiesz się w spodniach wujku” Astrid Lindgren, „Samotny
biały żagiel” Katajewa, później książki Juliusza Verne, Dumasa, Hugo, Dickensa,
w końcu „Sto lat samotności” Marqueza czytane nie wiem, ile razy w ogólniaku.
Na studiach takich książek nie miałam, po pierwsze dlatego, że już mniej chorowałam
i nie spędzałam całych dni w łóżku, a po drugie – miałam wtedy alergię na
czytanie dla rozrywki, bo musiałam zaliczać całe tony lektur na zajęcia z
literatury. No i czasu brakowało na przyjemne książeczki, takie o których można
powiedzieć po rosyjsku, że są „ujutne”, a po niemiecku „gemutlich”. Takie miłe,
przytulne, zabawne i koniecznie z dobrym zakończeniem. Książki – lekarstwa i
balsam dla duszy…
Kiedy
po czterdziestce znowu wpadłam w krąg chorobowy i znów zaczęłam często
polegiwać w łóżku, moją książkową przytulanką wielokrotnego użytku stały się głównie
powieści Jane Austen, „Przeminęło z wiatrem” Margaret Mitchell, „Maria i
Magdalena” Magdaleny Samozwaniec, książki Rodziewiczówny, Dołęgi-Mostowicza, Sienkiewicza
(ale tylko Trylogia). Teraz jak kupuję jakąś powieść, to zastanawiam się przede
wszystkim, czy jest „wielokrotnego użytku”, to znaczy, czy wrócę do niej
jeszcze kiedyś, czy przytulę się do niej na okres smutku i choroby, czy stanie
się moją pocieszycielką w zły czas. Pod tym kątem pasują mi powieści pani Gaskell
(tylko nie koszmarnie depresyjna „Północ-Południe”, gdzie w dwóch tomach jest aż
5 pogrzebów, a bohaterka jest wkurwiająco głupia), sióstr Bronte (bywają
smutne, ale ogólnie czyta się je znakomicie) i Paulliny Simons. Powoli dochodzę
do wniosku, że chore osoby w ogóle nie powinny czytać lektur pełnych
negatywnych emocji, bo to pogarsza stan zdrowia. Stąd idą na bok wszystkie
książki o rzeczach nieprzyjemnych i depresyjnych, różne tam lektury
historyczno-obozowo-łagrowo-więzienne. Pożytek z nich jest bowiem tylko taki,
że człowiek nabawi się czarnych myśli i złych emocji. A negatywnym emocjom
mówimy stanowcze NIE!
Wspaniałą
autorką książek pocieszycielek jest współczesna angielska pisarka Rosamunde
Pilcher (rocznik 1924 i jeszcze żyje!), która w starszym wieku napisała szereg
mądrych życiowo i lekkich w odbiorze opowieści z wątkiem miłosnym w tle. Jej najsłynniejszą
powieścią, którą wydała w wieku 62 lat, jest potężnych rozmiarów saga rodzinna pt.
„Poszukiwacze muszelek”, bestseller lat 1980., utwór znajdujący się na liście
100 najlepszych książek BBC, dwukrotnie już sfilmowany. Jest to wspaniały fresk
historyczny obejmujący historię jednej rodziny od końca I wojny światowej do
czasów współczesnych.
Główną
bohaterkę Penelopę Keeling poznajemy kiedy ma 64 lata i właśnie przyjechała do
domu taksówką ze szpitala po zawale. Penelopa jest wdową, ma troje dorosłych
dzieci mieszkających w Londynie, zaś ona sama jest szczęśliwą posiadaczką
stylowego domu z kamienia w słynnym angielskim Costwolds, gdzie przeprowadziła
się kilka lat temu po sprzedaniu wielkiej kamienicy w Londynie. Czas choroby
staje się dla Penelopy okresem wspomnień, przed jej oczami przewija się
niezwykła historia jej rodziny: ojca, słynnego malarza z epoki wiktoriańskiej i
o wiele młodszej od niego matki pochodzącej z Francji. Tytułowi „Poszukiwacze
muszelek” to obraz namalowany przez ojca Penelopy i przedstawiający troje
dzieci zbierających muszelki na plaży w Kornwalli (dwóch chłopców i
dziewczynka, a tą dziewczynką jest właśnie mała Penelopa).
Penelopa
wraca pamięcią do czasów swego dzieciństwa i młodości, wspomina okres II wojny
światowej, służbę w wojsku, swoje małżeństwo i całe dalsze życie. Z tym tonem retrospekcji skontrastowana jest
sytuacja współczesna, w której pazerne dzieci chcą oskubać starą matkę z całego
jej dziedzictwa, to jest dokładnie jeszcze za jej życia sprzedać na aukcji
zarówno „Poszukiwaczy muszelek”, jak i inne obrazy, które Penelopa ma po swoim
ojcu. Chociaż Penelopa nie ma dobrych układów z własnym potomstwem, znajduje
porozumienie z parą młodych ludzi, którzy
przebywają u niej w charakterze pomocników i wraz z nimi spełnia największe
marzenie swojego życia – jedzie do Kornwalii, którą opuściła 40 lat wcześniej i
nigdy później nie udało się jej tam pojechać.
Jest
to tzw. historia życiowa, pełna mądrości, pogody i optymizmu, przepełniona
stoickim nakazem cieszenia się chwilą, bo życie tak szybko mija i zawsze lepiej
żałować tego, co się zrobiło, niż tego, czego się nie zrobiło. Autorka pięknie
i z wyczuciem pisze o stosunkach rodzinnych i miłości w różnych jej aspektach. Książka
ma około 700 stron, poświęciłam na jej lekturę kilka dni, a mój zryty przez
chorobę (patrz poprzedni post o rzyganiu) mózg cudownie się przy tym relaksował. Czytało mi się to znakomicie,
tym bardziej, że sama pomału zbliżam się do wieku Penelopy i rozumiem wiele jej
rozterek. Wniosek ostateczny: trzeba to zakupić, postawić na półkę i zażywać
jak lekarstwo w trudnych chwilach. Czytałam rozlatujący się egzemplarz biblioteczny.
Trzeba mieć! To będą dobrze zainwestowane pieniądze!
Niestety,
nie udało mi się znaleźć ekranizacji „Poszukiwaczy
muszelek”, tylko jakieś marne skrawki na YT:
A
w Kornwalii współcześni malarze angielscy malują obrazy zainspirowani powieści
Rosamunde Pilcher. W 2014 roku, z okazji 90 rocznicy urodzin pisarki, była
organizowana „The Shell Seekers Art. Exhibition”, czyli wystawa obrazów
malowanych pod wpływem „Poszukiwaczy muszelek”:
Teraz już nie pamiętam tytułu książki właśnie tej autorki, ale wiem, że mnie wciągnęła. To prawda, są takie książki, a raczej: są tacy autorzy i ich książki, które można czytać PO PROSTU i są wstanie wprowadzić Cię w inny świat. Wciągają... Dzięki Tobie powrócę do tej autorki :)
OdpowiedzUsuńA ja już się rozglądam za innymi książkami Rosamunde Pilcher, chyba coś znajdę w antykwariatach.
UsuńNigdy o niej nie słyszałam, a zapowiada się ciekawie:)
OdpowiedzUsuńja już sobie wypożyczylam kolejną książkę tej autorki, czyli "Wrzesień"
Usuń