Choruję
i choruję, zaś w przerwach, przy okazji nieco lepszego samopoczucie trochę sobie
piszę i pomalutku urządzam mieszkanie. Niech Bóg błogosławi sklepy w Internecie!
Można kupić prawie wszystko, nie wychodząc z domu. Rozmyślam nad opcją
zamawiania wody mineralnej w butelkach w takim sklepie. Żeby tak jeszcze mój
malutki lokalny rzeźnik i moja baba z rynku od śmietany prosto od krowy – mieli
swoją stronę w sieci… Ach, rozmarzyłam się!
Tak
więc - na czytanie mało czasu pozostaje. W tzw. międzyczasie przeczytałam „Trylogię”
Henryka Sienkiewicza (no, rok Sienkiewicza zobowiązuje!) już po raz nie wiem
który, ale co tu pisać nowego o „Trylogii”, prócz tego, że zmęczony codziennością
umysł wchodzi w tamten świat jak w wygodne, znoszone buty? No, miło jest
poczytać sobie Sienkiewicza i tyle.
A
poza tym, jak zwykle szukam wszędzie ciekawych, a mało znanych zjawisk
paranormalnych. No i bum! Oto znalazłam coś ciekawego: w zapadłych wioskach w hiszpańskich
Pirenejach w 1562 roku był zbiorowy proces czarownic, o czym dowiedziano się
dopiero w 1980. r. ze starych papierów
znalezionych w tamtejszej parafii. W tamtej okolicy przetrwały do dziś podania
i wierzenia na temat czarownic, np. że nocami grają one na skrzypcach. Prawda,
że lepsze to niż przeraźliwy krzyk irlandzkiej banshee?
Najciekawsze
informacje dotyczące czarownic znalazłam w posłowiu „Czarownic z Pirenejów”. Natomiast
jeśli chodzi o sam utwór literacki, to muszę stwierdzić, że Luz Gabas napisała
mało strawnego i nudnego romansowego gniota, którego motywem przewodnim jest
regresja hipnotyczna.
Otóż,
główna bohaterka, nieco już podstarzała panna (ok. 40 lat) z Madrytu dostaje
nagle psychozy depresyjno-maniakalnej, ma zawroty głowy, omdlenia, lęki, poty i
koszmary senne (ja bym powiedziała, że to początki klimakterium, ale co tam
ja!). Bierze zwolnienie lekarskie i w celu odpoczynku psychicznego jedzie w
góry, do rodzinnego domu swych przodków, gdzie mieszka siostra jej matki z
wujem-dziwakiem (postać wzorowana na łotrze gotyckim z powieści Ann Radcliffe).
Tam
poznaje młodą współczesną czarownicę oraz demonicznego Włocha z długimi włosami,
który jeździ po górach na czarnym rumaku i odbudowuje zrujnowany zamek, który
dostał w spadku. Oczywiście, big love jest błyskawiczna! Potem bohaterka wraca
do Madrytu, idzie do psychiatry, który urządza jej sesję hipnozy (regresing to
w istocie hipnoza). I okazuje się, że nasza bohaterka wyłapuje informacje z
przeszłości (nazwijcie to jak chcecie: pamięć genetyczna, podświadomość
zbiorowa, reinkarnacja i tak dalej) i wszystkie jej kłopoty zdrowotnie pochodzą właśnie z tej pamięci przodków.
Okazuje
się – cóż za odkrycie! – że żyła dawno temu jako 16-letnia córka pana
pobliskiego zamku (tego samego, który odbudowuje demoniczny Włoch na czarnym
koniu), że tegoż Włocha spotkała już w tym poprzednim życiu, że się bardzo kochali, a potem ona została
skazana na śmierć za czary. To tak mniej więcej w skrócie. Narracja prowadzona
jest dwutorowo, wątek współczesny przeplata się z wątkiem retro. No, można
byłoby przeczytać z przyjemnością, gdyby było tam więcej napięcia. Ale,
niestety, cała ta opowieść jest nudna jak flaki z olejem i bardzo przewidywalna.
Sam pomysł z regresingiem plącze się w ostatnim czasie po powieściach kobiecych
od Jude Deveraux począwszy, po Kate Moss i jej „Labirynt”. Ogólnie jest to
rzecz wtórna i pełna zapożyczeń, głównie z powieści gotyckiej i wiktoriańskich „ghost
story”.
Śmiać
mi się chciało z tego powieściowego regersingu, bo pamiętam jak metoda ta
cudownie służy do nabijania ludzi w butelkę i wyciągania od nich kasy. Pisałam
kiedyś artykuł o jednej takiej pani od hipnozy, która miała gabinet w
Bydgoszczy na Starówce i zdarzyło mi się podczas zbierania materiału do tekstu
godzinami siedzieć tam, w tym ciemnym gabinecie oświetlonym jedną tylko
świeczką, dusić się od smrodu tlących się trociczek z Indii (w celach
poznawczych tyle przesiedziałam w takich gabinetach, że prawie dostałam w końcu
alergii od tej słodkomdlącej, śmierdzącej paczuli) i słuchać bzdur, które owa
pani wciskała różnym naiwniakom, którzy przychodzili do niej na „kurację”. Pani
„cofała” ich w czasie i każdy z pacjentów był w poprzednim wcieleniu co
najmniej egipskim kapłanem, jak nie królem w średniowiecznej Europie. I tak to
wygląda, niestety. Sama się nie poddałam tej kuracji, bo jeszcze mogłaby by mi
woda sodowa do łba uderzyć, jakbym się dowiedziała, że w poprzednim życiu byłam
królową. Lub cesarzową. Albo papieżem.
Bo takie głównie opcje padały w owym bydgoskim gabinecie.
To
tak na marginesie…
Na
koniec mówię Wam, że powieść Luz Gabas o czarownicach w Pirenejach można sobie
spokojnie darować, ale jeśli kogoś interesują klimaty związane z wiedźmami w
Hiszpanii, to sobie wpiszcie w Gugle „brujos, el turbon, laspuelas” – a wyskoczy
wiele ciekawych stron, ze zdjęciami parku tematycznego poświęconego czarownicom
włącznie.
Gabas
Luz, „Czarownice z Pirenejów”, tłum. Barbara Jaruszuk, wyd. Muza, Warszawa 2016
Zdrowia Ci życzę. Widzę, że w chorobie czytujesz ciekawe książki, bo o czarownicach to na pewno jest ciekawa.
OdpowiedzUsuńDzięki!
UsuńCzytuje nie tylko o czarownicach, ale też o innych zjawiskach nie z tej ziemi :)
Oczywiście czarownice i czary traktujemy jako żart, bo trudno, żeby w to wierzyć.
UsuńNo, niekoniecznie. Są rzeczy na ziemi i niebie, o których się filozofom nie śniło :))) Sama widziałam takie rzeczy, że trudno, by zaprzeczała, że zjawiska paranormalne (czy - jak wolisz - czary) istnieją ;)
UsuńOj, istnieją, istnieją, ale prawdziwą czarownicę bardzo trudno jest znaleźć. Podobnie jak prawdziwego radiestetę czy bioenergoterapeutę. Tropiłam takie zjawiska przez ladnych parę lat.