Translate

środa, 20 kwietnia 2016

Luz Gabas, „Czarownice z Pirenejów” i regresing hipnotyczny




Choruję i choruję, zaś w przerwach, przy okazji nieco lepszego samopoczucie trochę sobie piszę i pomalutku urządzam mieszkanie. Niech Bóg błogosławi sklepy w Internecie! Można kupić prawie wszystko, nie wychodząc z domu. Rozmyślam nad opcją zamawiania wody mineralnej w butelkach w takim sklepie. Żeby tak jeszcze mój malutki lokalny rzeźnik i moja baba z rynku od śmietany prosto od krowy – mieli swoją stronę w sieci… Ach, rozmarzyłam się!

Tak więc - na czytanie mało czasu pozostaje. W tzw. międzyczasie przeczytałam „Trylogię” Henryka Sienkiewicza (no, rok Sienkiewicza zobowiązuje!) już po raz nie wiem który, ale co tu pisać nowego o „Trylogii”, prócz tego, że zmęczony codziennością umysł wchodzi w tamten świat jak w wygodne, znoszone buty? No, miło jest poczytać sobie Sienkiewicza i tyle. 

A poza tym, jak zwykle szukam wszędzie ciekawych, a mało znanych zjawisk paranormalnych. No i bum! Oto znalazłam coś ciekawego: w zapadłych wioskach w hiszpańskich Pirenejach w 1562 roku był zbiorowy proces czarownic, o czym dowiedziano się dopiero w  1980. r. ze starych papierów znalezionych w tamtejszej parafii. W tamtej okolicy przetrwały do dziś podania i wierzenia na temat czarownic, np. że nocami grają one na skrzypcach. Prawda, że lepsze to niż przeraźliwy krzyk irlandzkiej banshee? 

Najciekawsze informacje dotyczące czarownic znalazłam w posłowiu „Czarownic z Pirenejów”. Natomiast jeśli chodzi o sam utwór literacki, to muszę stwierdzić, że Luz Gabas napisała mało strawnego i nudnego romansowego gniota, którego motywem przewodnim jest regresja hipnotyczna. 

Otóż, główna bohaterka, nieco już podstarzała panna (ok. 40 lat) z Madrytu dostaje nagle psychozy depresyjno-maniakalnej, ma zawroty głowy, omdlenia, lęki, poty i koszmary senne (ja bym powiedziała, że to początki klimakterium, ale co tam ja!). Bierze zwolnienie lekarskie i w celu odpoczynku psychicznego jedzie w góry, do rodzinnego domu swych przodków, gdzie mieszka siostra jej matki z wujem-dziwakiem (postać wzorowana na łotrze gotyckim z powieści Ann Radcliffe). 

Tam poznaje młodą współczesną czarownicę oraz demonicznego Włocha z długimi włosami, który jeździ po górach na czarnym rumaku i odbudowuje zrujnowany zamek, który dostał w spadku. Oczywiście, big love jest błyskawiczna! Potem bohaterka wraca do Madrytu, idzie do psychiatry, który urządza jej sesję hipnozy (regresing to w istocie hipnoza). I okazuje się, że nasza bohaterka wyłapuje informacje z przeszłości (nazwijcie to jak chcecie: pamięć genetyczna, podświadomość zbiorowa, reinkarnacja i tak dalej) i wszystkie jej kłopoty zdrowotnie pochodzą właśnie z tej pamięci przodków. 

Okazuje się – cóż za odkrycie! – że żyła dawno temu jako 16-letnia córka pana pobliskiego zamku (tego samego, który odbudowuje demoniczny Włoch na czarnym koniu), że tegoż Włocha spotkała już w tym poprzednim życiu,  że się bardzo kochali, a potem ona została skazana na śmierć za czary. To tak mniej więcej w skrócie. Narracja prowadzona jest dwutorowo, wątek współczesny przeplata się z wątkiem retro. No, można byłoby przeczytać z przyjemnością, gdyby było tam więcej napięcia. Ale, niestety, cała ta opowieść jest nudna jak flaki z olejem i bardzo przewidywalna. Sam pomysł z regresingiem plącze się w ostatnim czasie po powieściach kobiecych od Jude Deveraux począwszy, po Kate Moss i jej „Labirynt”. Ogólnie jest to rzecz wtórna i pełna zapożyczeń, głównie z powieści gotyckiej i wiktoriańskich „ghost story”.

Śmiać mi się chciało z tego powieściowego regersingu, bo pamiętam jak metoda ta cudownie służy do nabijania ludzi w butelkę i wyciągania od nich kasy. Pisałam kiedyś artykuł o jednej takiej pani od hipnozy, która miała gabinet w Bydgoszczy na Starówce i zdarzyło mi się podczas zbierania materiału do tekstu godzinami siedzieć tam, w tym ciemnym gabinecie oświetlonym jedną tylko świeczką, dusić się od smrodu tlących się trociczek z Indii (w celach poznawczych tyle przesiedziałam w takich gabinetach, że prawie dostałam w końcu alergii od tej słodkomdlącej, śmierdzącej paczuli) i słuchać bzdur, które owa pani wciskała różnym naiwniakom, którzy przychodzili do niej na „kurację”. Pani „cofała” ich w czasie i każdy z pacjentów był w poprzednim wcieleniu co najmniej egipskim kapłanem, jak nie królem w średniowiecznej Europie. I tak to wygląda, niestety. Sama się nie poddałam tej kuracji, bo jeszcze mogłaby by mi woda sodowa do łba uderzyć, jakbym się dowiedziała, że w poprzednim życiu byłam królową.  Lub cesarzową. Albo papieżem. Bo takie głównie opcje padały w owym bydgoskim gabinecie. 

To tak na marginesie…

Na koniec mówię Wam, że powieść Luz Gabas o czarownicach w Pirenejach można sobie spokojnie darować, ale jeśli kogoś interesują klimaty związane z wiedźmami w Hiszpanii, to sobie wpiszcie w Gugle „brujos, el turbon, laspuelas” – a wyskoczy wiele ciekawych stron, ze zdjęciami parku tematycznego poświęconego czarownicom włącznie. 

Gabas Luz, „Czarownice z Pirenejów”, tłum. Barbara Jaruszuk, wyd. Muza, Warszawa 2016

4 komentarze:

  1. Zdrowia Ci życzę. Widzę, że w chorobie czytujesz ciekawe książki, bo o czarownicach to na pewno jest ciekawa.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki!
      Czytuje nie tylko o czarownicach, ale też o innych zjawiskach nie z tej ziemi :)

      Usuń
    2. Oczywiście czarownice i czary traktujemy jako żart, bo trudno, żeby w to wierzyć.

      Usuń
    3. No, niekoniecznie. Są rzeczy na ziemi i niebie, o których się filozofom nie śniło :))) Sama widziałam takie rzeczy, że trudno, by zaprzeczała, że zjawiska paranormalne (czy - jak wolisz - czary) istnieją ;)
      Oj, istnieją, istnieją, ale prawdziwą czarownicę bardzo trudno jest znaleźć. Podobnie jak prawdziwego radiestetę czy bioenergoterapeutę. Tropiłam takie zjawiska przez ladnych parę lat.

      Usuń