No! W końcu udało mi
się przeczytać trzytomową sagę rodzinną „Most Królowej Jadwigi” Jerzego
Sulimy-Kamińskiego, której akcja dziecje się w Bydgoszczy. Ta książka jest tym,
czym dla Gdańska „Blaszany bębenek” Gunthera Grassa.
Nie należy zabierać się
za jakąś książkę, skoro czytelnik nie jest jeszcze gotowy. U mnie tak było z
trylogią Sulimy-Kamińskiego. Skoro mieszkałam w Bydgoszczy, to uważałam, że
powinnam przeczytać tę powieść. Zaczynałam raz, drugi, trzeci i nic! Nie
chwytało! Odkładałam ją, bo nudziła mnie straszliwie. Żadnej tam akcji ani nic
ciekawego nie znajdowałam. Nie wiedziałam, czym się ludzie w Bydgoszczy
zachwycają! W międzyczasie tak się złożyło, że nawet poznałam autora, to znaczy
wysłano mnie z gazety, bym przeprowadziła z nim wywiad. To było jakoś tak pod
koniec lat 1990. Sulima-Kamiński mieszkał gdzieś na Jarach w okolicy, gdzie
ulice miały owocowe nazwy. Agrestowa, Porzeczkowa, Czereśniowa i tak dalej.
Gdzieś tam w sąsiedztwie mieszkał także słynny opozycjonista Jan Rulewski.
Wiem, bo u niego w domu też kiedyś byłam i coś o nim pisałam.
Jerzy Sulima-Kamiński
okazał się uroczym człowiekiem! Parzył nam osobiście herbatkę w dzbanku i
podawał w porcelanowych filiżankach. Miał pokój pełen książek, w tym zauważyłam
półeczkę wydawnictw bydgoskiej oficyny Limbus poświęconych New Age i ezoteryce.
To mnie zaskoczyło, bo wcześniej kojarzyła tego pisarza zupełnie z czymś innym.
Pogadaliśmy o tym i owym, tak ogólnie o życiu, miałam z tego zrobić materiał w
stylu pisarz w domowym otoczeniu, ale nie zdążyłam, bo mnie wywalili z roboty.
Naszą gazetę Ilustrowany Kurier Polski kupili wtedy redemptoryści z Torunia i
miał to być dziennik wydawany przez koncern ojca Tadeusza Rydzyka. Jak kupili,
tak zaczęli zwalniać. Ja poleciałam pierwsza. Chyba dlatego, że prowadziłam
cotygodniową stronę poświęconą parapsychologii? Innego powodu nie widzę. Po
mnie też polecili inni, nawet nie było kogo się zapytać.
Wracając do Sulimy…
- A co pan czyta,
proszę pana? – między innymi zadałam mu takie banalne pytanie, zaraz po tym,
jak rozejrzałam się po jego półkach z książkami.
- Proszę pani, w moim
wieku to ja już mogę czytać tylko klasykę. Szkoda mi czasu na byle jakie
książki - odpowiedział pisarz. I te
słowa zapamiętam chyba na całe życie!
No, po prostu – szkoda czasu
na byle jakie książki! A miał wtedy już jakoś tak koło siedemdziesiątki.
Po tym, jak poznałam
Sulimę-Kamińskiego, próbowałam znowu zabrać się za jego epopeję, która w
Bydgoszczy miała status bestsellera. Uważałam, że powinnam ją przeczytać tym
bardziej, że przecież akcja tej powieści dzieje się na Okolu, w dzielnicy, w
której spędziłam całe swoje dzieciństwo i młodość. No, ale nie zaskakiwało
jakoś. Później, kiedy profesor Andrzej Dyszak, którego znałam jeszcze z czasów
pracy na WSP w Bydgoszczy, wydał książkę o gwarze bydgoskiej w książce
Sulimy-Kamińskiego, a ja dowiedziałam się o tym z Internetu, miałam kolejne
podejście. Tym razem zdobyłam nawet na własność egzemplarz jego książki. To
znaczy wyszukał go mój kolega na Allegro i przysłał mi do domu. Bo ja ciągle
jakoś nie potrafię korzystać z Allegro, niestey. No, ale dalej nie zaskakiwało.
I dopiero teraz, kiedy
sama jestem już prawie w wieku emerytalnym, a do tego właśnie zanurzyłam się w
przeszłości bydgoskiej na użytek spisywania wspomnień mojej mamy, pomyślałam
sobie, a może jednak raz jeszcze zajrzeć do tego „Mostu Królowej Jadwigi”?
Zajrzałam i przepadłam! Nagle wszystko zaskoczyło! Czytałam i oderwać się nie
mogłam. Przed oczami stanęła mi ulica Królowej Jadwigi, gdzie w latach 1930. na
trzecim piętrze mieszkał mały Jerzuś, pierwoszoosobowy narrator tej powieści.
Według tego, jak opisał swój widok z okna, ustaliłam (?) nawet, która to była
kamienica. Weszłam w tamten świat całkowicie!
Pierwszy tom „Mostu
Królowej Jadwigi” opisuje okres tuż przed wojną, drugi – czas niemieckiej
okupacji w Bydgoszczy, zaś trzeci – to czasy powojenne. Fabuła doprowadzona
jest gdzieś tak do połowy lat 1950. Bohaterem zbiorowym tego utworu jest
bydgoskie drobnomieszczaństwo, a we wstępie sam autor napisał, że bohaterem
jest „polskość w Bydgoszczy”. Bo Bydgoszcz to były kiedyś kresy. Zachodnie, ale
zawsze kresy. Tu się mieszał żywioł polski z niemieckim. Czytamy więc o
trudnych związkach polsko-niemieckich przed wojną i w jej trakcie. Czytamy o
równie trudnych związkach polsko-polskich, kiedy w mieście nad Brdą mieszali się
„krzyżacy” (czyli starzy Bydgoszczacy) z „antkami z Kongresówki”. Czytamy o
ludziach, jakich już nie ma, ale jakich ja jeszcze sama pamiętam z dzieciństwa.
O ludziach, którym się zdawało, że mówią po polsku, a tak naprawdę mówili gwarą
bydgoską, która już teraz jest chyba w zaniku.
Właśnie, gwara!
Trudnością w odbiorze tej książki dla osoby z innego rejonu Polski może być to,
że jest pisana właśnie taką gwarą, w której jest wiele naleciałości z
niemieckiego. Jeśli ktoś zna niemiecki, łatwo ją zrozumie. Jeśli nie – cóż, na
końcu drugiego tomu jest słowniczek tej gwary. Szkoda, że nie ma przypisów w
tekście, na dole każdej strony, wtedy czytałoby się łatwiej. Z początku ten
język był też dla mnie pewnym problemem, ale później zaprzyjaźniłam się z nim
na tyle, że wszystko rozumiałam.
Od razu mówię – ja sama
jestem z antków! Moja rodzina była w Bydgoszczy przelotem. Dosyć długim, ale
tylko przelotem. Moja mama poszła ze wsi do miasta, czyli do Bydgoszczy w 1953
roku, w dniu, kiedy umarł Stalin. No, tak się akurat zbiegło! Mieszkała tam i
pracowała w kontroli jakości w Belmie na Okolu, a potem na Białych Błotach.
Zajmowała się sprawdzaniem jakości zapalników do granatów, bo tam produkowano
amunicję dla całego Ukladu Warszawskiego. Po ślubie w Bydgoszczy mieszkali
oboje moi rodzice i ja. Mój ojciec pracował w Bydoskim Biurze Projektów
Budownictwa Przemysłowego i nie znosił krzyżaków. Jako typowy antek (spod
Sochaczewa) przychodził z pracy i narzekał, że znowu w biurze mówili po
krzyżacku.
- Oni wieszają mantel
na biglu, a nie płaszcz na wieszaku! – mówił.
Ja sama z gwarą
krzyżacką zaznajomiłam się, kiedy poszłam do szkoły. Wszyscy wokół mówili po
krzyżacku.
- Mam to leżeć do góry
na półce – powiedziała mi raz nauczycielka.
- Gdzie? Jak? – nie rozumiałam.
A to po prostu kalka z
niemieckiego. Niemiecka składnia. Później sama zaczęłam tak mówić.
A Sulima-Kamiński w
swej powieści pisze, jak było mu trudno wyjść z tej gwary. Jak ciężko było
przestać mówić „ja, ja” zamiast „tak”. Nauczył go tego pod karabinem żołnierz
radziecki latem 1945 roku. Takie i inne opowieści znajdziecie w „Moście
Królowej Jadwigi”, która jest poniekąd powieścią autobiograficzną, choć trudno
jest dojść, co jest tam prawdą, a co zmyśleniem. W każdym razie – to jest
naprawdę dobra książka!
A tu film "Most łączy pokolenia" pokazywany niedawno w Bydgoszczy z okazji 90. rocznicy urodzin Jerzego Sulimy-Kamińskiego:
A tu film "Most łączy pokolenia" pokazywany niedawno w Bydgoszczy z okazji 90. rocznicy urodzin Jerzego Sulimy-Kamińskiego:
Sulima-Kamiński Jerzy, „Most
Królowej Jadwigi”, wyd. Pomorze, Bydgoszcz
1984, t. 1
Sulima-Kamiński Jerzy, „Most
Królowej Jadwigi”, wyd. Pomorze, Bydgoszcz 1986, t. 2
Sulima-Kamiński Jerzy, „Most
Królowej Jadwigi”, wyd. Pomorze, Bydgoszcz 1988, t. 3
Ta gwara to chyba podobna do śląskiej ze względu na germanizmy...
OdpowiedzUsuńSzkoda czasu na byle jakie książki! I jeszcze - życie jest zbyt krótkie, by pić marne wino;) A tak poważnie, to trzeba do tego dorosnąć. Gwara ubarwia niesamowicie. Moja babcia z bydgoskiego sztrajbowała i sztrykowała. Może w końcu w tym roku sfinalizuję wyjazd na Pałuki, bo serce tęskni. Pozdrawiam:)
OdpowiedzUsuńSztrykować to robić na drutach. Ale sztrajbować? Tego nie znam.
UsuńHeklować - robić na szydełku. W tej powieści występują heklowane deczka - serwetki szydelkowe.
Jedź, szukaj tych korzeni! Ja Twoje nazwisko panieńskie znam z Bydgoszczy, w klasie biologiczno-chemicznej u nas w szkole była Lucyna P., mój rocznik, mieszkala na Błoniu. Może jakaś krewna?
Oj, miało być "szrajbować", czyli pisać. Rzeczywiście w Bydgoszczy najwięcej osób z tym nazwiskiem. Sama jestem ciekawa spotkań:) Kiedyś na "naszej klasie" sporo się nas znalazło.
Usuń