W
najnowszym numerze kwartalnika „Prowincja” ukazał się właśnie dalszy ciąg
wspomnień mojej mamy Haliny Łukawskiej.
Opowiada
tam, jak zapamiętała styczeń i luty 1945 roku. Przebywała wtedy na robotach
przymusowych w miejscowości Birnkenfelde (dzisiaj Grzymała, powiat Sztum) w
Prusach. Jej właścicielem był Niemiec Arthur Radtke, który próbował uciekać
wraz ze swoimi robotnikami, kiedy zbliżał się front radziecki. Jednak nie
zdążył. Został zastrzelony przez radzieckich żołnierzy przy drodze w
miejscowości Dąbrówka Malborska.
Po
wielu perypetiach moją mamę i jej brata wyzwolili radzieccy żołnierze 2. Frontu
Białoruskiego, którzy wkroczyli tam w ramach operacji wschodnio-pruskiej. Było
to 25 stycznia 1945 roku. A potem grupa polskich robotników z Birkenfelde prawie
miesiąc wędrowała piechotą do domu, spotykając po drodze wojsko radzieckie i
niemieckie. W pewnym miejscu dostali się na linię ognia pomiędzy strzelającymi
do siebie żołnierzami obu armii. Dosłownie cudem uszli z życiem!
Mojej
mamie najbardziej wryły się w pamięć obrazy wyzwolonego Dzierzgonia, przez
który przechodzili wieczorem 25 stycznia:
„Wkrótce doszliśmy do Dzierzgonia. Tam zobaczyłam na własne oczy, co
naprawdę znaczy wojna. Było strasznie. Miasto wyglądało jak jakieś piekło.
Szliśmy środkiem jezdni, rozglądając się na boki. Część domów płonęła podpalona
przez Rosjan. Radzieccy żołnierze w białych kombinezonach kulali się z górki,
od strony kościoła, coś krzyczeli i strzelali z karabinów w powietrze na wiwat.
Chyba byli już mocno pijani. Wyglądali jak jakieś diabły z piekła rodem. W
powietrzu latały pióra z rozprutych pierzyn i poduszek. Baliśmy się okropnie.
Jeszcze bardziej bały się nasze konie przy wozie. Przeraziły się ognia i tych wystrzałów.
Co jakiś czas stawały i cofały się spłoszone. Z wielkim trudem przejechaliśmy
przez płonące miasto. Tych wojennych obrazów z Dzierzgonia nie zapomnę do końca
życia.”
W ostatni piątek (8 grudnia) byłam w Sztumskim Ośrodku Kultury na
promocji tego numeru „Prowincji”. Mama też miała pojechać, ale jak się
dowiedziała, gdzie będzie to spotkanie, to zrezygnowała. Dlaczego? Bo właśnie tam,
gdzie znajduje się ten ośrodek kultury, dokładnie tamtą ulicą, która nosi
obecnie nazwę Mikołaja Reja, a za Niemców nazywała się pewnie jakoś inaczej,
moja mama szła w grudniu 1942 roku, razem ze swoją matką i bratem starszym o
trzy lata. Przywieziono ich do Sztumu w bydlęcych wagonach, prowadzili ich w
kolumnach gestapowcy z psami w mundurach. Mama pamięta, że od dworca w Sztumie
szło się jakoś pod górkę do miasta. Było jej ciężko iść, bo była przerażona i
zmęczona po długiej podróży, a do tego niosła jakieś ciężkie tobołki ze swoimi
rzeczami zawinięte w koc. Miała wówczas tylko dwanaście lat! Szli wtedy do
Arbeistamtu, który mieścił się w sztumskim zamku zbudowanym przez krzyżaków.
No i nie chciała znowu oglądać tej ulicy, ani w ogóle Sztumu.
- Pewnie będą tam chcieli, żebym coś powiedziała na tym spotkaniu… -
mówiła.
A ja wiem, że ona ma słabe serce. No i cukier też mógłby jej skoczyć.
Więc pojechałam tam w jej zastępstwie.
Kiedy poproszono mnie o zabranie głosu, opowiedziałam o obawach mojej
mamy i o tym, że tutaj obok, po tej właśnie ulicy Niemcy pędzili w czasie wojny
polskich niewolników.
Jest jeszcze jeden powód, dla którego – jak się okazało – lepiej było,
że pojechałam tam ja, a nie moja matka. Pisałam wcześniej, że niemiecki
właściciel matki nazywał się Radtke, prawda? No i co ja widzę w tym Sztumie?
Wchodzę do tego ośrodka kultury, a tam w holu wisi jakaś tablica, niżej
stoi szklana gablotka, a wyżej jest napis „Gerhardt Radtke” i coś tam, coś tam…
Jakiś bardzo zasłużony ten Gerhardt Radtke, działacz społeczny, hodowca gołębi
i tak dalej.
A ja wtedy poczułam się tak, jakbym samego diabła zobaczyła!
- O Boże! Trzymajcie mnie. Tu jest Radtke, ratunku! – pomyślałam. I omal
trupem nie padłam! To było jak zły sen! Nie wiem, co by było z moją matką,
jakby zobaczyła to, co ja. Mnie ciśnienie skoczyło, a co dopiero jej!
Przyjechałam potem do domu i długo nie mogłam się uspokoić po tych
wszystkich emocjach. Zdawałam relację mojej mamie z tego spotkania, a ona pyta,
no i co ja tam dokładnie powiedziałam.
- Powiedziałam, jak było, że w grudniu 1942 roku szłaś tam ze swoją mamą
i bratem…
Patrzę, a moja matka ma łzy w oczach. Prawie się popłakała. Wzruszyła
się, choć to normalnie jest twardo stąpająca po ziemi kobieta.
A ja potem prawie całą noc nie spałam z wrażenia. W sumie to jestem
zadowolona, że mogłam tym ludziom w Sztumie opowiedzieć o wojennej drodze
krzyżowej mojej rodziny. Drodze krzyżowej, która przebiegała tuż obok i została
zapomniana. Tyle mówi się teraz o Golgocie Polaków na Wschodzie, a zapomina się
o tym, co Niemcy nam zrobili. Było o tym głośno zaraz po wojnie, ale potem, po
1989 roku, w ramach fałszywie pojmowanego pojednania z Niemcami, zaczęto
wyciszać kwestię niemieckich zbrodni wojennych. A przecież nie można zapominać
o tym, co my, Polacy, wycierpieliśmy od nich w czasie II wojny światowej.
Aaa, jeszcze jedno!
Dobra wiadomość jest taka, że jak stałam pod tą wystawką Radtkego, to podszedł do
mnie pracownik z wydawnictwa i poprosił o kontakt. Okazało się, że jest
zainteresowany wspomnieniami mojej mamy. Bardzo mnie to cieszy! Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło!
„Prowincja.
Kwartalnik Społeczno-Kulturalny Dolnego Powiśla i Żuław” 2017/4
Z jakiego wydawnictwa? Cieszę się razem z Panią, bo - bez obrazy - ale kto czyta kwartalnik 'Prowincja'?
OdpowiedzUsuńWydawnictwo nazywa się Region.
UsuńKwartalnik "Prowincja" ma 400 egzemplarzy nakładu. Jest naprawdę lokalny. Myślę, że czyta tyle osób, ile jest nakładu, przemnożone przez dwa, może trzy...
Ale to sympatyczne pismo, robią fajne spotkania promocyjne. Było naprawdę miło: tort, ciasteczka, kawa, herbata, czerwone wino i Krzysztof Czyżewski z Sejn jako gość wieczoru.
Gratuluję.
Usuń