Translate

niedziela, 17 grudnia 2017

Krzysztof Ziemiec, „Wysiedleni. Akcja Wisła 1947” (i trochę dodatkowych informacji o Akcji Wisła z pierwszej ręki)




Dziennikarz telewizyjny Krzysztof Ziemiec napisał książkę o Akcji Wisła. Jest to zbiór siedemnastu reportaży, z czego cztery poświęcone są Polakom poszkodowanym przez Ukraińców, a pozostałe Ukraińcom. Tak więc, jakby zasada obiektywnego pokazywania racji obu stron została zachowana. 

Jednakże…

Zdaje się, że Krzysztof Ziemiec zamierzał napisać książkę o ukraińskich ofiarach Akcji Wisła. Jeździł po Polsce w poszukiwaniu jej bohaterów. Ci poszkodowani Polacy znaleźli się tak jakby przy okazji; jedna z nich była żoną Ukraińca, z którym był umówiony na wywiad, a inni znaleźli się jakoś po drodze.

Temat Akcji Wisła, czyli wysiedleń Ukraińców z terenów południowej i południowo-wschodniej Polski nie jest jeszcze zgrany. Prócz książek popularnych w PRL-u, takich jak „Łuny w Bieszczadach” Jana Gerharda, powstało na ten temat niewiele tekstów.  Ponieważ w tym roku mija okrągła rocznica tych wywózek, więc coś tam się o tym pisze i przypomina ten temat. Mnie do tej pory wpadła w ręce niedawno wydana książka „Akcja specjalna „Wisła”” Jana Pisulińskiego, historyka z IPN, dzieło opasłe, pisane naukowym językiem historycznym, a przez to sztywnym i dość drętwym. Przejrzałam, przekartkowałam właściwie, ale bez większych emocji. Nie chciało mi się przez to przedzierać.

Natomiast książkę Krzysztofa Ziemca przeczytałam z zainteresowaniem i dość dokładnie. Niektóre fragmenty nawet dwa razy. Ziemiec nie jest ostrym reporterem, pisze o wszystkim dość łagodnie, w stylu, który w redakcjach, gdzie kiedyś pracowałam, nazywano „pisaniem od metra” albo „babuleniem”. Pisano tak wtedy, kiedy dziennikarz był płacony od ilości napisanych słów. A więc, zamiast przejść od razu do rzeczy, snuje taką opowieść: „Jadę, jadę i co widzę? A to jakiś człowiek na poboczu drogi stoi… Zatrzymuję więc samochód i rozmawiam z nim… ”  i tak dalej. Może to być nawet sympatyczne, byle nie w nadmiarze.  

W książce tej na początku znajdziemy krótki rys tego, czym w ogóle była Akcja Wisła, jak i kiedy została przeprowadzona, kto był jej obiektem, gdzie trafili ludzie, którzy zostali w jej ramach przesiedleni i co się z nimi później stało. Nie będę tu się szeroko rozwodzić, przypomnę jednak, że Akcja Wisła została przeprowadzona wiosną i latem 1947 roku. Wywieziono wtedy około 140-150 tysięcy Ukraińców z terenów, gdzie wciąż operowały niebezpieczne bandy UPA i nie tylko. Wioski ukraińskie były dla nich zapleczem, gdzie znajdowały wikt i opierunek. Na tamtych terenach toczyła się wtedy regularna wojna polsko-ukraińska, bo Ukraińcy mieli wtedy takie hasło: „Pamiętaj Lasze, że po San nasze” i chcieli sobie w naszym kraju zrobić „samostijną Ukrainę” z całego województwa rzeszowskiego i kawałka lubelskiego. Bez likwidacji tych wiosek w Bieszczadach (i nie tylko w Bieszczadach) nadal ginęliby młodzi Polacy powołani do wojska. 

Tu mała dygresja: właśnie tam gdzieś zginął pierwszy narzeczony mojej cioci. Nazywał się Eugeniusz Kowalski i pochodził z jakiejś wioski pod Golubiem-Dobrzyniem. W 1945 roku wrócił z robót przymusowych w Prusach i zaraz powołano go do wojska. Wysłano go w Bieszczady, by walczył z Ukraińcami i już stamtąd nie wrócił. Nikt nie wie, co się z nim dokładnie stało. Zabity? Zaginiony w akcji? Zamęczony przez banderowców? Nie wiadomo. Nawet rodzina nic się nie dowiedziała, jaki był jego koniec. W tamtym czasie wojsko polskie wysyłało niedoświadczonych polskich chłopaków z poboru, co to nigdy nie trzymali karabinu w ręku przeciwko doświadczonym w bojach banderowcom, którzy często mieli za sobą służbę wojskową w niemieckim wojsku, np. w dywizji „SS Galizien”. Tak to wyglądało.

Pierwsze wysiedlenia Ukraińców, o których mało się dzisiaj wie, zaczęły się już zaraz po wyzwoleniu od Niemców. Już w 1944, 1945 i 1946 roku deportowano na drugą stronę granicy, na Ukrainę (czyli do ZSRR) około 480 tysięcy Rusinów. Takie dane podaje Ziemiec, a ja za nim. Oni za bardzo nie chcieli iść do Sojuza i kombinowali, by zostać w Polsce. Ale pomogło nasze wojsko, pomogło NKWD i się przeprowadzili. Ale zostało jeszcze ich cała masa u nas. Dalej toczyły się walki, o których wspomniałam powyżej. Ukraińcy napadali na polskie wsie, palili domy, zabijali ludzi. Ziemiec przytacza relacje dwóch kobiet: Marii Tymejczyk (Polka, żona Ukraińca) ze wsi Rybne koło Wołkowy i  Heleny Kucharz z Myczkowiec, których rodziny wymordowali banderowcy. 

Języczkiem u wagi, który ostatecznie wywołał Akcję Wisła, było zamordowanie generała Karola Świerczewskiego na drodze pod Baligrodem w Bieszczadach. Wtedy Ukraińcy napadli na konwój samochodów, którym jechał. Generał zginął w czasie strzelaniny, jaka się wówczas wywiązała. Aczkolwiek chodzą słuchy, że napaść ukraińska była faktem, ale tak naprawdę Świerczewski został zastrzelony wówczas od tyłu, przez swoich, w ramach jakiś tam porachunków wewnątrzpartyjnych (zdaje się, że był radziecką „wydmuszką”, ale to temat na inną opowieść). W każdym razie, zasadzka była ukraińska. I to był dobry powód, by zrobić z Ukraińcami ostateczne rozwiązanie. Nie, nikt ich nie zabijał. Tylko pewnego pięknego dnia, jakoś tak w kwietniu, do ich wiosek przyjechały samochody, Polacy kazali im spakować się w dwie, trzy godziny, wsadzono ich do pociągów, osoby związane z UPA powędrowały do obozu w Jaworznie, a reszta pojechała zasiedlać Ziemie Odzyskane. Ci wywiezieni materialnie to nawet zyskali na tej przeprowadzce, bo tam u siebie mieszkali w nędznych, drewnianych chałupinach, a po Niemcach dostali porządne, murowane domy i zagrody. No, ale był żal i płacz! I to jaki! Niejeden jeszcze do dzisiaj płacze, co opisał Krzysztof Ziemiec. Jedni wrośli tam na stałe, inni próbowali wracać, ale nie zawsze mogli. No, i nie zawsze było do czego, bo to ich mienie pozostawione w Bieszczadach czy gdzie indziej, zostało upaństwowione, a wioski często spalone i śladu po nich nie ma. Widziałam takie miejsce po wiosce ukraińskiej w Pieninach, na hali za Jaworkami. Tylko układ gruntu i jakieś stare drzewa owocowe wskazują, że tam kiedyś była.

Czytałam te ich opowieści i wypatrywałam, czy oni czują się winni zbrodni UPA. Czy też czują się ofiarami? A oni tylko rozpaczają? UPA? Jakie UPA, panie kochany – mówią do Ziemca. To jakieś bandy były, my nawet nie wiemy jakie, no, bandy i tyle. Z ich relacji wychodzi na to, że nikt nie miał nic wspólnego z UPA, nawet matka jakiegoś gościa, co siedziała w Jaworznie, bo jej brat był banderowcem, a ona prawdopodobnie (jak się można domyślić) współpracowała z nim. Ale rodzina uważa, że ona siedziała tam za niewinność. Wychodzi na to, że Rusini nie mieli, nie mają i mieć nie będą żadnego poczucia winy za to, co zrobili nam w czasie wojny. Nie czują się odpowiedzialni za to, że UPA zamordowało na Wołyniu i w Galicji około 200 tysięcy Polaków, a i później, po wojnie, dalej mordowało nas w Bieszczadach. Tamtejsi Polacy mówią, że spokój z Ukraińcami to się zrobił dopiero po śmierci Świerczewskiego, jak już ich wywieziono w nieznane.

Podsumowując, powiem tak: z punktu widzenia Polaków lepiej by zrobiono, gdyby w ramach Akcji Wisła wywieziono te 140 czy 150 tysięcy Ukraińców do ZSRR. Niechby tam żyli sobie spokojnie na Ukrainie, a nie u nas! Ale, jak się zdaje, w Akcji Wisła chodziło też o to, by zasiedlić resztę domów na Ziemiach Odzyskanych, które w 1947 roku stały jeszcze puste i nie było na nie chętnych polskich osadników. No i mamy przez to nadal mniejszość ukraińską w Polsce, co nie jest dla nas korzystne. To zawsze jest bowiem potencjalny wróg wewnętrzny. A jak doliczyć do tego tych Ukraińców, co stale przyjeżdżają do nas z Ukrainy? Szkoda gadać!

U nas teraz Ukraińców, świeżych emigrantów wszędzie pełno. Ostatnio dzwonią do mnie z Multimediów, a tam jakaś Ukrainka po polsku z rusińskim akcentem gada. Daria ma na imię. Idę na pocztę, a tam ten sam akcent, bo mnie jakaś Olga z Ukrainy obsługuje. Strach się gdzieś obrócić, by nie natknąć się na Ukrainkę. A czy ja wiem, czy jakiś jej dziadek nie rezał Polaków??? Zawsze patrzę na nich jakoś tak podejrzliwie. Ja się ich boję!

Bezpośrednim świadkiem Akcji Wisła była moja matka, która mieszkała już wtedy na Żuławach, kiedy przywieziono tam Ukraińców wysiedlonych z Lubelskiego. Rodzina mojej mamy znalazła na Żuławach nowy dom po wojnie po czasach wojennej zawieruchy. Przyjechali tam szukać szczęścia w kwietniu 1947 roku, a wkrócte potem przywieziono tam Ukraińców. Oto fragment relacji mojej mamy:

W naszej wsi wkrótce po nas pojawili się Ukraińcy. Latem 1947 roku przywieziono ich pod strażą na Żuławy. Zdaje się, że to wojsko organizowało ten ich przyjazd. Od razu było widać, że są jacyś nowi ludzie. Oni byli naprawdę bardzo biedni, nawet jeszcze biedniejsi od nas. To byli Ukraińcy wysiedleni ze swoich domów w ramach Akcji Wisła, czyli walki polskiego rządu z banderowcami. Nasze wojsko paliło ich wsie, bo tam były bazy UPA, a mieszkańców wysiedlano i przewożono na Ziemie Odzyskane.
(…) Na początku byli w rozpaczy. Wszyscy bardzo płakali, bo nagle ich zabrano i wywieziono z domów. Stracili swoje domy i ziemię, a także krewnych. Ich rodziny były porozdzielane. Opowiadali, że jak ich wysiedlali, to dali im do wyboru: mogli iść albo na polską stronę albo na radziecką, to jest na Ukrainę. Oni wybrali Polskę, ale było im bardzo ciężko rozstawać się ze swoimi stronami.
Najbliżej nas, przy tej drodze gruntowej, z prawej strony, zamieszkała Kasia Semkowa z rodziną. Miała dwóch nieletnich jeszcze synów, to jest Władka (na którego wołała „Wladyk”) i trochę młodszego Michała. Z Kasią mieszkała też jej matka i głucha babka. Na początku ktoś od nas poszedł tam do nich zobaczyć, kto przyjechał i zapoznać się z nowymi sąsiadami. Oni mówili z nami po polsku, a ze sobą w rodzinie po ukraińsku. Dowiedzieliśmy się, że przyjechali gdzieś spod Hrubieszowa z Lubelskiego. Drugi dom przy tej samej drodze też zajęli ludzie nazwiskiem Semków. Czy to może była rodzina Kasi Semkowej? A może jacyś dalsi krewni? Tego dokładnie nie wiem.
Jednego Ukraińca gmina przysłała na kwaterę do naszego domu. To był starszy, samotny człowiek. Nazywał się Bodnar. Skierowano go do nas, bo my mieliśmy duży dom, a dla niego na początku nie było nigdzie wokół miejsca. To był bardzo biedny człowiek. Miał ze sobą tylko trochę odzieży i beczkę z solonym twarogiem. Częstowaliśmy go swoim jedzeniem. Nie mieliśmy wtedy wiele, ale podzieliliśmy się tym, co było. On chciał się nam odwdzięczyć.  Powiedział, bym wzięła twarogu z jego beczki i nagotowała wszystkim pierogów. Zajrzałam do jego beczki i posmakowałam ten twaróg. Wydał mi się strasznie kwaśny, ale zrobiłam te pierogi tak, jak u nas się gotowało. Okazały się niedobre i bardzo kwaśne. Ciężko było je jeść. Potem dopiero dowiedziałam się, że Ukrańcy mieli zupełnie inny przepis na pierogi niż my. Oni mieszali ten swój twaróg z gotowanymi ziemniakami i tym nadzieniem napełniali pierogi. Ale ja przecież nie znałam tej ich metody. Po paru dniach ludzie z gminy wyszukali Bodnarowi pusty dom w Wiśniewie przy drodze do Balewa. On tam się zatrzymał i mieszkał tam sam. Hodował sobie krowy, kury i inne zwierzęta.
Ukraińców można było poznać z daleka. Odróżniali się od nas wyglądem i ubiorem. Kobiety chodziły ubrane po wiejsku, na ludowo, w długich spódnicach, haftowanych koszulach, fartuchach i chustkach na głowach. Miały różne kolorowe chusty w kwiaty, cienkie i grubsze, jedne na lato, inne na zimę. Wszyscy nosili płócienne ubrania, szyte z lnu, który sami siali, a potem wyrabiali z niego tkaniny. Przywieźli ze sobą krosna, potem jeszcze tkali płótno, a utkane rozkładali na trawie, na słońcu i polewali wodą, by zbielało. Z tego płótna szyli potem odzież, bieliznę i pościele. Poza tym, mieli też płócienne ręczniki wyszywane w różne wzory, zupełnie inne niż te, których my używaliśmy. W sensie wyznania religijnego ci Ukraińcy to byli chyba prawosławni. Ale w pobliżu nie było żadnego ich kościoła. Dopiero później utworzono dla nich cerkiew prawosławną w starym klasztorze w Dzierzgoniu. Na początku oni modlili się w naszym kościele katolickim w Jeziorze. Zwykle przychodzili do kościoła na mszę świętą boso, bo nie mieli butów. W ogóle, cały czas chodzili boso.
Najbardziej zżyliśmy się z Kasią Semkową i jej rodziną, bo mieszkała najbliżej nas. To były takie zwykłe kontakty sąsiedzkie, ona przychodziła do nas czasem o coś zapytać, bo my tam już dłużej mieszkaliśmy i więcej wiedzieliśmy, znaliśmy też już trochę ludzi w Markusach. Pod koniec lata 1948 roku razem z Kasią i jej synami pojechaliśmy naszym wozem konnym na dożynki gminne do Zwierzna. Kasia pożyczyła mi wtedy ludowy strój ukraiński, żebym się w niego przebrała w to święto. Na pamiątkę tych dożynek jest zdjęcie, na którym stoję w ukraińskiej wyszywanej koszuli. Obok mnie jest Michał Semków i moja przyszła bratowa Jasia, która wyszła za naszego Stasia. Trzymamy w rękach dożynkowe dekoracje zrobione z kwiatów z ogrodu. Z tyłu w otwartym oknie budynku siedzi mój brat Stasiek.”

Tak to zapamiętała moja mama. Ja sama widywałam tych Ukraińców, jak spędzałam wakacje w Markusach w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Mówili tak jakoś po swojemu, wciąż jeszcze odróżniali się wyglądem (te spódnice, fartuchy i chustki na głowach!) i byli uważani za obcych. Mówili: to są wasi, a to nasi. Żenili się tylko pomiędzy sobą. Nie wiem, jak jest teraz, ale wtedy się jeszcze nie mieszali z Polakami. Widywałam ich głównie w kościele na mszy świętej. W normalne niedziele chodzili do kościoła katolickiego, a jak mieli jakieś swoje święta, to jeździli do cerkwi w Dzierzgoniu, którą tam urządzono w dawnym klasztorze reformatów.

A to jest zdjęcie mojej mamy z tymi Ukraińcami:



Moja mama Halina Kowalska stoi z lewej strony przebrana w strój ukraiński, obok śp. Michał Semków, a z lewej Jasia, służąca nauczycielki Nowakowej ze szkoły w Markusach, która później wyszła za mojego wujka Staśka. Wszyscy przebrani w galowe ukraińskie wyszywane stroje z okazji dożynek w gminie. Tak więc, jak widać, stosunki polsko-ukraińskie na Ziemiach Odzyskanych były nad wyraz przyjazne. Nie ma co płakać z powodu Akcji Wisła. Tym Ukraińcom w Markusach naprawdę dobrze się potem powodziło. I bardzo zyskali na tym przesiedleniu! Więc niech tak nie płaczą, bo nie ma o co! Lepiej niech nas przeproszą za to ludobójstwo na Wołyniu, którego dokonali ich rodacy. Uważam, że bez proszenia o wybaczenie z ich strony, nie ma szans na pokojowe współżycie z Rusinami.

Ziemiec Krzysztof, „Wysiedleni. Akcja Wisła 1947”, wyd. Zysk i S-ka, Poznań 2017

8 komentarzy:

  1. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mój Boże!!! Teraz ja jestem w szoku!
      Mnie o tym uczyli w szkole podstawowej. W siódmej klasie lektura obowiązkowa o generale Świerczewskim pt. "O człowieku, co się kulom nie kłaniał". Z tym, że chodzą słuchy, że w trakcie tej strzelaniny pod Baligrodem trzepnęli go swoi. Wykorzystali tylko ukrainską zasadzkę. Świerczewski ponoć za dużo wiedział, jak to stary komunista.
      Myślę, że trzeba było oddać wszystkich Ukrainców z Polski Stalinowi. NKWD by wiedziało, co nimi zrobić.

      Usuń
    2. Chciałam powiedzieć, że zaczynałam szkołę w roku 1986, chyba, więc Świerczewskiego kojarzę z 50złotówki jedynie. Tytuł kojarzę, ale tylko tytuł.
      Nie zgadzam się z tym, żeby kogokolwiek oddawać Stalinowi.

      Usuń
    3. Mam w domu książeczkę "O człowieku co się kulom nie kłaniał", chyba przeczytam ponownie i opiszę, skoro temat już tak zapomniany.

      Usuń
    4. Nie trzeba, nie czuję potrzeby poznawania tej historii. Mam gdzieś starą pięćdziesiątkę,to 'se popatrzę'.

      Usuń
  2. W sumie z Pani recenzji nie dowiedziałem się o książce wiele. Sprawa jest bardziej skomplikowana i nawet historycy wypowiadają się bezkrytycznie powielając schematy. Karpaccy górale, Bojkowie, Łemkowie byli poddani od lat 30 działaniom nacjonalistów z Zachodniej Ukrainy, by poczuli się Ukraińcami-nacjonalistami i porzucili tożsamość "ludności tutejszej". Częściowo to się udało w okresie wojny i zaraz po, gdy mieszkańcy nie mieli wielkiego wyboru. UPA wszelki opór i brak lojalności karała w okrutny sposób. "Akcja Wisła" zaś była częścią wielkiej operacji wojskowej, skoordynowanej z Armią Czerwoną i przeprowadzanej po obydwu stronach granicy. Polskie wojsko na pewno nie działo z własnej inicjatywy, nie możliwe było przeprowadzenie tak dużej akcji militarnej bez zgody i inicjatywy ze strony Armii Czerwonej. Granica została zablokowana, żeby oddziały UPA jej nie przekraczały, a akcja czystki przeprowadzona równocześnie, tylko że na Ukrainie ludność zsyłano w głąb ZSRR na poniewierkę, a w Polsce na Ziemie Odzyskane do zasiedlania opuszczonych wiosek. Dlatego mitem jest ta lansowana obecnie "martyrologia" polskich Ukraińców, których miała dotknąć ze strony Polski jakaś szczególna krzywda. Owszem, było wiele krzywd i cierpienia, nawet ofiar, ale przecież spowodowanych działaniami nacjonalistów ukraińskich. Poza tym historia walk z UPA jest też ciekawa i powikłana, istniały na przykład tzw. oddziały pozorowane, organizowane przez UB, żeby kompromitować i rozpracowywać UPA (i przy okazji polskie podziemie, zwłaszcza gdy dochodziło do współdziałania obu stron w walce z komunistami). W to wrzuceni zostali żołnierze WP, częściowo jeszcze z frontu, częściowo poborowych. Akcja pod Baligrodem została poddana mitologizacji, stała się jakimś aktem założycielskim PRL-owskiej ubecji i LWP. Przestrzelony mundur Świerczewskiego eksponowano w Muzeum Wojska w Warszawie, a dzieciom kazano czytać bajeczkę o dzielnym (czytaj: podpitym) generale, starym komuniście z Hiszpanii. Mówiło się, że głośne kiedyś morderstwo płk Gerharda miało w tle jakieś rozliczenia z tamtymi czasami. Ciekaw jestem, ile z tych historii znalazło się w reportażach red. Ziemca?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. "W sumie z Pani recenzji nie dowiedziałem się o książce wiele." Tja... Biję się w piersi! Mea culpa!
      Nie chodzilo o to, że chcę ukraść show red. Ziemcowi, ale spisuję akurat wspomnienia mojej mamy i ten kawałek o Akcji Wisła właśnie przygotowuję do druku w zaprzyjaźnionym kwartalniku, więc czytam teksty "dookolne". Ale tak naprawdę żyję tą naszą sagą rodzinną i pisanie o książkach coraz bardziej staje się pretekstem do pisania o mnie i moich krewnych.
      Poprawię się! ;)))
      Wiem, że ta Akcja Wisla była tak skomplikowana, jak Pan pisze. Do tego można jeszcze dodać wątek czechosłowacki, to jest przemarsz band UPA przez Czechosłowację, by się dostać do amerykańskiej strefy okupacyjnej. Widziałam kiedyś taki stary czeski film na YT o tych wydarzeniach, UPA Czechów też mordowało i paliło im wsie.
      Ziemiec, niestety, całkowicie pominął kwestie odpowiedzialności Ukraińców wysiedlonych w ramach Akcji Wisła za zbrodnie ukraińskie na Wołyniu i w Galicji. Skupił się na ofiarach, a tych paru Polaków, którzy byli ofiarami UPA, to mu jakoś tak wyszło w tych reportażach przy okazji. Bo kogoś tam spotkał przy drodze, albo coś w tym stylu...
      Myślę, że ostatecznie, to ci Ukraińcy naprawdę nie wyszli źle na tej przeprowadzce. Dostali na Ziemiach Odzyskanych lepsze domy i bardziej żyzną glebę (zwłaszcza na Żuławach). Podorabiali się. Już w latach 1970. należeli do najzamożniejszych gospodarzy w swoich wsiach. Mówię m. in. o Markusach na Żuławach. Ich dzieci i wnuki kształciły się już w miastach. Teraz np. w Elblągu czy Gdańsku jest wielu lekarzy i prawników z ukraińskimi nazwiskami.
      Z czasem przestali też być separowani od polskiego społeczeństwa. Drugie i trzecie pokolenie Ukraińców na Żuławach pożeniło się z Polakami. Sama mam w rodzinie dwóch Ukraińców, wyszły za nich córki moich krewnych. Noszą nazwiska z końcówką "uk". Tak to się pomieszało.
      Uważam, że Ukraińcy nie powinni mieć do nas żalu o Akcję Wisła. Tam naprawdę toczyła sie wojna i ginęli polscy żołnierze. Jakby nie zlikwidowano tych wiosek ukraińskich, to by ta wojna toczyła się jeszcze w latach 1950. A tak, krótkie cięcie - i po krzyku.

      Usuń
    2. A książka Ziemca?
      Dobrze, że w ogóle ktoś coś napisał na ten temat.
      Ale... Książka jest taka jakaś nijaka, bez temperamentu, niby dobrze i szybko się ją czytało, ale bez większych emocji.

      Usuń