Autor
tych wspomnień, kapitan Mamert Stankiewicz, jest znany szerokim kręgom polskich
czytelników jako tytułowy bohater kultowej książki Karola Olgierda Borchhardta „Znaczy
kapitan”. Jego niezwykłe i barwne koleje losu możemy poznać z autobiograficznej
pozycji „Z floty carskiej do polskiej”.
Mamert
Stankiewicz był człowiekiem Kresów. Jego rodzina wywodzi się z dawnego
województwa wileńskiego (ze strony ojca z powiatu brasławskiego, ze strony matki
z dziśnieńskiego). Urodził się w Mitawie (dzisiaj Jełgawa) w 1889 roku jako syn
carskiego oficera (ojciec skończył szkołę wojskową w Rydze i służył w mitawskim
pułku piechoty). Dość liczna rodzina Stankiewiczów mieszkała więc na stałe w
Mitawie, a na lato wyjeżdżała do majątku dziadków (rodzice matki) położonego
nad rzeką Dziśnieńką, gdzie jechało się pociągiem z Mitawy do Rygi, potem do
Dyneburga, a stamtąd do stacji Borkowicze, gdzie czekały już konie i powóz
wysłane przez dziadka.
Mamert
i jego bracia skończyli rosyjską szkołę początkową w Mitawie. Czytać, pisać i
modlić się po polsku nauczyła ich matka. Potem była szkoła realna w Mitawie, w
końcu Korpus Kadetów Morskich w Petersburgu, słynna szkoła wojskowa z
tradycjami, no i służba w carskiej flocie na Bałtyku. Mamert ożenił się z
siostrą swojego kolegi szkolnego, Heleną Jankowską, swoją pierwszą miłością, w
której kochał się od 12. roku życia.
Najciekawszy
okres opisany w tych wspomnieniach to czas rewolucji październikowej i tego, co
nastąpiło później, a zwłaszcza podróż autora dookoła świata, z Rosji do Polski
(inaczej w tamtym czasie się nie dało, bo drogę zagradzał niemiecki front). W
1918 roku Mamert w przebraniu uciekł z ogarniętej rewolucją Rosji (przepustkę
na wyjazd dawał mu towarzysz Załkind, który w czasie spotkania w Pałacu Zimowym
strzelał sobie z pistoletu w ścianę, ot, tak, dla rozrywki) i przez Finlandię i
Szwecję udał się statkiem do Ameryki. Miał zamiar w taki czy inny sposób dostać
się do Polski. W Rosji pozostawił żonę z dzieckiem. W Stanach Zjednoczonych najpierw
nie mógł znaleźć zatrudnienia, potem pracował jako sekretarz w rosyjskim
konsulacie w Pittsburghu. Potem udało mu się sprowadzić zza oceanu żonę z
córeczką. W 1919 roku został zwolniony z konsulatu i dostał polecenie
dołączenia do rządu admirała Aleksandra Kołczaka na Syberii. Stankiewiczowie
wraz z córką ruszyli więc pociągiem na zachód Ameryki, stamtąd popłynęli
statkiem do Japonii, potem zaś znowu pociągiem do Omska, gdzie w tym czasie
rezydował rząd białych Rosjan admirała Kołczaka. Ich odyseja przypominała nieco
przygody opisane w powieści „W 80 dni dookoła świata” Juliusza Verne’a. Zdążyli
zagospodarować się w Omsku, kiedy przyszedł rozkaz ewakuacji na wschód, bo z
zachodu zbliżał się front bolszewicki. Trzeba było szybko uciekać. Ale jak?
Sytuacja
rodzinna była dramatyczna, bowiem dokładnie w tym czasie Helena Stankiewiczowa
była wysoko w ciąży. Miała rodzić, dosłownie już, lada dzień! Nie było wiadomo,
co robić w tej sytuacji: czekać w Omsku na poród, narażając się na późniejsze,
ewentualne bolszewickie represje, czy też uciekać pociągiem wraz z białymi
Rosjanami. Stankiewiczowie wybrali w końcu to drugie rozwiązanie, żona z córką
pojechały wcześniejszym pociągiem, mąż późniejszym, potem się spotkali. W końcu
jednak, na skutek zdrady czeskich żołnierzy prowadzących straż na linii
kolejowej, i tak wszyscy razem z Kołczakiem wpadli w ręce czerwonych. Ostatecznie, Mamert znalazł
się w więzieniu w Irkucku, gdzie uwięziono również admirała Kołczaka, który
wkrótce został zgładzony przez bolszewików. Naszemu kapitanowi również groziła śmierć,
jednak zamiast tego trafił do obozu koncentracyjnego na Syberii, później został
wypuszczony na wolność. W międzyczasie, w trakcie tych dramatycznych wydarzeń, jego żona
urodziła drugą córkę. Dopiero w 1921 roku, po zawarciu traktatu w Rydze,
Stankiewiczom udało się cudem, przez Moskwę, przedostać do Polski. I tak
zakończyła się trwająca trzy lata dramatyczna podróż dookoła świata. Stracili wszystko,
co posiadali wcześniej i byli całkowicie zrujnowani finansowo i obdarci. W wolnej
Polsce musieli dorabiać się od zera.
Na
początku lat 1920. Mamert zaczął pracować w powstającej właśnie szkole morskiej
w Tczewie i wychowywać nowych marynarzy. I ta jego właśnie działalność została
opisana piórem kapitana Borchardta. Rodzina osiadła ostatecznie w Tczewie,
gdzie wynajęła pięciopokojowe mieszkanie (Helena Stankiewiczowa wraz z córkami
została usunięta z Tczewa przez Niemców jesienią 1939 roku, kiedy hitlerowcy
wysłali całą ludność napływową z Pomorza do Generalnego Gubernatorstwa).
W
okresie międzywojennym kapitan Stankiewicz pływał na m/s „Piłsudski”. Wtedy
też, w wieku niespełna 50 lat, spisał swoje wspomnienia, które zakończył w 1937
roku. W przededniu wybuchu II wojny światowej, 24 sierpnia 1939 roku, dostał
rozkaz, by wyprowadzić z Gdyni do Wielkiej Brytanii statek „Kościuszko”, który
w tym czasie był kompletnie pozbawiony wszelkiego wyposażenia i już przygotowany
do sprzedaży na złom. Kapitan musiał uczynić go sprawnym do żeglugi, szybko zebrać
załogę i zdążyć wydostać się z Bałtyku, zanim wybuchnie wojna. „Kościuszko” wypłynął
z Gdyni dosłownie w ostatniej chwili, 28
sierpnia wieczorem. Przepłynął Morze Północne i 2 września dotarł do Anglii.
W
listopadzie 1939 roku Stankiewicz objął dowództwo na transportowcu wojskowym
m/s „Piłsudski”. Miał dołączyć z tym statkiem do konwoju. Jednak 26 listopada
okręt został storpedowany przez Niemców. Kapitan został na pokładzie do końca,
ewakuował się wraz z ostatnimi marynarzami na małej tratwie. Kiedy po paru
godzinach rozbitków uratował brytyjski niszczyciel, kapitan był już w takim
stanie wychłodzenia, że nie udało się go uratować. Jego pogrzeb odbył się 29
listopada w Hartlepool.
Wspomnienia
Mamerta Stankiewicza w postaci maszynopisu ofiarowały Wyższej Szkole Morskiej w
Gdyni jego córki, Anna Tomaszewska i Irena Małecka. Po raz pierwszy zostały
wydane w latach 1990. Ja czytałam drugie wydanie. Podobno w oryginale tekst był
o wiele dłuższy, ale przez wydawcę został znacznie skrócony i zredagowany.
Jednak wiele to nie pomogło w odbiorze całości. Kapitan Stankiewicz miał
widocznie naturę pedanta, gdyż pisał tak, aby wszystko było dokładnie i
szczegółowo. Nie dbał wcale o to, by było ciekawie czy interesująco. Jak ognia
unikał wszelkiej sensacji. Nawet swoje niezwykłe przygody w Ameryce i na
Syberii przedstawił w konwencji prawie urzędniczego sprawozdania. Opowieści
Stankiewicza daleko na przykład do sensacyjnej fabuły przygodowej opowiedzianej
przez Ferdynanda Ossendowskiego, który mniej więcej w tym samym czasie kręcił
się po Syberii i Mongolii (był w otoczeniu szalonego barona, czyli generała
Romana Ungern von Sternberg) i napisał potem książkę „Przez kraj ludzi,
zwierząt i bogów”.
Autobiografię
Stankiewicza czyta się tak sobie... Jakby nie chodziło o wspomnienia Kresowiaka
i epizod amerykańsko-syberyjski, pewnie dałabym sobie w ogóle spokój z tą lekturą.
Wiele miejsca poświęcił Stankiewicz opisom statków, rejsów i innych kwestii około
marynarskich, do tego napisał o tym w sposób tak nudny, że całe fragmenty tej
książki zaledwie przekartkowałam. Być może mogą one być interesujące dla
historyków polskiej floty wojennej czy handlowej, ale zwykłemu czytelnikowi
trudno jest przedzierać się przez te rozważania.
Aaaa,
właśnie, rozważania! Rozważania filozoficzne kapitana Stankiewicza! Tego w tej książce nie brakuje! Autor jawi
się w niej jako szlachetny człowiek honoru, naśladowca Conrada, a jego
wspomnienia mają nieść naukę młodym pokoleniom polskich marynarzy. Obala przy
tym związane z zawodem żeglarza mity, zwłaszcza mit wiecznej przygody i
niezwykłego powodzenia u kobiet (zdaniem Stankiewicza, nieprawdą jest, że
marynarz ma żonę w każdym porcie, a kwestie lupanarów po prostu go mierżą).
Warto
tu przypomnieć, że bardzo interesujące wspomnienia o Stankiewiczu pozostawił
jego wychowanek ze szkoły morskiej w Tczewie, Karol Olgierd Borchadt, autor
książek „Znaczy kapitan”, „Krążownik spod Samosierry”, „Szaman morski” i
innych. Opisał w nich Mamerta jako ekscentrycznego nauczyciela morskiego fachu,
który w każde prawie zdanie wtrącał słowo „znaczy”.
Tu
kawałeczek Borchardta na zachętę:
„Uroczysta
zbiórka wyznaczona była na godzinę jedenastą. Po pobudce i podniesieniu
wielkiej gali poszliśmy na śniadanie. Jeszcze tylko ostateczne porządki w
miedzypokładzie. Po podniesieniu stołów międzypokład zamienia się w bawialnię.
Przebieramy się w wyjściowe, granatowe mundury i stajemy na zbiórce.
Na przemian prószy drobniutki suchy śnieg i wygląda słońce. Od pierwszego maja obowiązują białe pokrowce na czapkach. Nakrochmalone i wyprasowane jeszcze w domu rękami matek i sióstr - wyglądają naprawdę bardzo uroczyście.
Z pokładu rufowego zstępuje kapitan w asyście wszystkich oficerów.
- Baczność! Na prawo patrz!
- Czołem, uczniowie! - wita nas kapitan, stojąc przed nami na baczność i salutując.
- Czołem, panie kapitanie! - skandujemy.
Kapitan przechodzi teraz na prawą burtę i wita się z załogą stałą statku. Po chwili znów wraca na lewą burtę. Że zacznie przemówienie od słowa „znaczy” - nikt nie ma wątpliwości, że tych „znaczy” będzie więcej niż innych słów - też wiadomo. Ale co powie? Z jakiego podręcznika przygotował przemówienie? Kartki nie widzimy, nauczył się pewnie na pamięć.
Przyglądamy się kapitanowi z wielką uwagą. Widać, że jest niezadowolony z roli, jaka mu dzisiaj przypadła w udziale. Kapitan czerwienieje. Jego wydatna szczęka wysuwa się w ten sposób, jak gdyby miał nam udzielić surowej nagany za wielkie przewinienia. Szczęka coraz groźniej przesuwa się do przodu. Nagana będzie silna i płomienna.
Kapitan zaciska zęby i mówi:
- Znaczy, rozumiecie! Znaczy, praojcowie nasi konstytucję ułożyli! Znaczy, dzisiaj obchodzimy takie święto narodowe. Rozumiecie?... Znaczy, dzisiaj jest jeszcze takie podwójne święto. Papież, znaczy Ojciec Święty, Matkę Boską królową Korony Polskiej zrobił! Rozumiecie?... Znaczy, dzisiaj jest jeszcze takie trzecie, małe święto! Znaczy, wyście dołożyli swojej małej inteligencji i statek przygotowaliście do podróży... Znaczy, dzisiaj jest takie POTRÓJNE święto: Znaczy, praojcowie - konstytucje, papież - Matkę Boską, a wy - statek! Znaczy, Rzeczpospolita Polska niech żyje!
- Niech żyje! Niech żyje! Niech żyje!”
Na przemian prószy drobniutki suchy śnieg i wygląda słońce. Od pierwszego maja obowiązują białe pokrowce na czapkach. Nakrochmalone i wyprasowane jeszcze w domu rękami matek i sióstr - wyglądają naprawdę bardzo uroczyście.
Z pokładu rufowego zstępuje kapitan w asyście wszystkich oficerów.
- Baczność! Na prawo patrz!
- Czołem, uczniowie! - wita nas kapitan, stojąc przed nami na baczność i salutując.
- Czołem, panie kapitanie! - skandujemy.
Kapitan przechodzi teraz na prawą burtę i wita się z załogą stałą statku. Po chwili znów wraca na lewą burtę. Że zacznie przemówienie od słowa „znaczy” - nikt nie ma wątpliwości, że tych „znaczy” będzie więcej niż innych słów - też wiadomo. Ale co powie? Z jakiego podręcznika przygotował przemówienie? Kartki nie widzimy, nauczył się pewnie na pamięć.
Przyglądamy się kapitanowi z wielką uwagą. Widać, że jest niezadowolony z roli, jaka mu dzisiaj przypadła w udziale. Kapitan czerwienieje. Jego wydatna szczęka wysuwa się w ten sposób, jak gdyby miał nam udzielić surowej nagany za wielkie przewinienia. Szczęka coraz groźniej przesuwa się do przodu. Nagana będzie silna i płomienna.
Kapitan zaciska zęby i mówi:
- Znaczy, rozumiecie! Znaczy, praojcowie nasi konstytucję ułożyli! Znaczy, dzisiaj obchodzimy takie święto narodowe. Rozumiecie?... Znaczy, dzisiaj jest jeszcze takie podwójne święto. Papież, znaczy Ojciec Święty, Matkę Boską królową Korony Polskiej zrobił! Rozumiecie?... Znaczy, dzisiaj jest jeszcze takie trzecie, małe święto! Znaczy, wyście dołożyli swojej małej inteligencji i statek przygotowaliście do podróży... Znaczy, dzisiaj jest takie POTRÓJNE święto: Znaczy, praojcowie - konstytucje, papież - Matkę Boską, a wy - statek! Znaczy, Rzeczpospolita Polska niech żyje!
- Niech żyje! Niech żyje! Niech żyje!”
A
tu jest fragment dziecięcych wspomnień kapitana Stankiewicza, w którym opowiada o wakacjach u dziadków w
dziśnieńskim powiecie:
Stankiewicz
Mamert, „Z floty carskiej do polskiej”, wyd. Iskry, Warszawa 1997
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz